10-12.X.2014 – Przejście Beskidem Niskim
Beskid Niski w mojej ocenie to najdziksze pasmo górskie w Polsce. Na szlakach nie spotkamy tłumu turystów, a są takie dni i miejsca, w których nie spotkamy dosłownie nikogo. Przemierzamy go i górami i dolinami, dawniej zamieszkanymi i tętniącymi życiem. Wędrując poznajemy jego bogatą historię poprzez przydrożne krzyże i kapliczki, cerkiewki i cerkwiska, cmentarze, opuszczone i zdziczałe sady, a w tym wszystkim tkwi swoista magia. W dniach 9-12 października po raz kolejny odwiedziliśmy Beskid Niski. Tym razem idąc górami odwiedzaliśmy cmentarze z I wojny światowej, a zagłębiając się w doliny spotykaliśmy uśmiechniętych i życzliwych ich mieszkańców.
Naszą przygodę rozpoczęliśmy w Dukli, gdzie zwiedziliśmy przyklasztorny kościół OO Bernardynów pw. św. Jana z Dukli. Jako, że czas nas naglił a Prezes, jak to Prezes poganiał, to udaliśmy się do Nowej Wsi skąd podreptaliśmy do Pustelni św. Jana. Tam zwiedziliśmy kościółek, małą pustelnię, napiliśmy się wody z cudownego źródełka, i gdy już wyruszaliśmy w dalszą drogę zostaliśmy zaproszeni przez księdza Tadeusza, który zamieszkuje pustelnię (od maja do listopada), i jego gości na herbatę i ciasto. Poznaliśmy wówczas historię życia i kultu św. Jana z Dukli oraz zamiłowanie naszego gospodarza do pieszych wędrówek. W końcu wyruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem – Głównym Szlakiem Beskidzkim, do Chyrowej, gdzie przemiła i młoda gospodyni dała nam, biednym piechurom, bochenek chleba, w odpowiedzi na pytanie, gdzie znajdziemy sklep, żeby właśnie kupić pieczywo … Podeszliśmy do greckokatolickiej, drewniano-murowanej cerkwi Opieki Bogurodzicy (Pokrow). Niestety była zamknięta, a szkoda, bo jest to jedna z dwóch zachowanych do dzisiaj cerkwi prezentujących typ budowli charakterystycznej dla obszaru środkowej i wschodniej Łemkowszczyzny.
Wyruszyliśmy dalej w stronę Polany nad Kątami, zauroczeni jesiennym krajobrazem doliny Iwielki oraz jej fragmentu zwanego Doliną Śmierci, związaną z wydarzeniami operacji dukielsko-preszowskiej, czyli ciężkimi i krwawymi walkami pomiędzy oddziałami pancernymi Armii Czerwonej i Wehrmachtu, jakie odbyły się w tym rejonie w dniach 11-14 września 1944. Gdy tak szliśmy, ciesząc swe oczy kolorami jesieni i szukając pozostałości wspomnianych walk, natknęliśmy się na stado owiec pilnowanych przez trzy psy pasterskie, które nie były ucieszone naszą obecnością na ich terenie „pracy”, ale na szczęście ich pan i pasterz doprowadził do naszego pojednania. Dalej bez przeszkód, nie licząc naprawdę porywistego wiatru i przerwy na vifona z kabanejro, dotarliśmy na szczyt Grzywackiej Góry i dalej do miejscowości Kąty i Desznica, gdzie mieliśmy nocleg w „agrokogucie”.
Nasi gospodarze okazali się nie tylko przesympatyczni, ale także bardzo gościnni. Uraczyli nas produktami ze swej piwniczki – naleweczki pierwsza klasa 🙂 A na drogę zostaliśmy zaopatrzeni w smalec ze skwarkami i grzybki w occie. Przysmaki palce lizać!!! Rozweseleni ruszyliśmy w dalszą drogę… Zatrzymaliśmy się przy cmentarzu nr 7 i cerkwi św. Dymitra w Desznicy. Przez Jaworze, trochę na krechę doszliśmy do szlaku, nadmienię, że wiało okrutnie. Przypomniała mi się wówczas piosenka rajdowa, bodajże z Zawoi, gdy to śpiewaliśmy „orzełki niebieskie znów idą na kreskę” 🙂 Dalej już szlakiem doszliśmy na Świerzową – tu znów wspomnienie z wycieczki do nieistniejącej dziś wsi Świerzowa Ruska i „100-krotne” przekraczanie potoku Świerzówka. Na Magurze świeciło super słonko i wiatr jakby ucichł, a może to efekt wcześniejszego obiadku na szlaku i… pogrzaliśmy sobie ciut kości w słońcu, po to by pognać naprzód na Kornuty. Tu nastąpił rozłam naszej grupy. Pierwsza część zgodnie ze wskazaniami Prezesa poszła do rezerwatu, druga z prezesem na czele została pilnować plecaki przed rezerwatem, a trzecia, czyli ja zbiegła do Bartnego. Grupa pierwsza dosłownie przebiegła przez rezerwat, ale zawróciła bo Prezes powiedział, że do skał jest 10 min, ale droga niepostrzeżenie im się wydłużyła do 30 min, a skał brak wiec uznali, że zawracają. Po długich poszukiwaniach jednak skały znaleźli, ale do jaskini Mrocznej nie dotarli, ponieważ w cudowny sposób złapali zasięg telefoniczny i zadzwonił Prezes, bo… Druga grupa siedziała, siedziała czekała i marzła a pierwsza nie wracała. Prezes miał już w głowie najczarniejsze myśli, ale cudownym zrządzeniem losu złapał zasięg, zadzwonił do nich i zarządził natychmiastowy odwrót. O mnie o dziwo nikt się nie martwił, wszak poszłam po babsku na zakupy i tu zaskoczenie… sklep w Bartnem owszem i jest, ale czynny do 15.30 i znów kolacji nie będzie… Koniec końców spotkaliśmy się wszyscy i ruszyliśmy do naszego miejsca postoju, czyli do Agroturystyki „Pod Kornutami”.
Na miejscu okazało się, że znów trafiliśmy pod super dach 🙂 Znalazł się u nich i bochenek chleba, i rydze po cygańsku i mnóstwo serdeczności. Ale wcześniej poszliśmy na cmentarz z I wojny światowej nr 64 i odwiedziliśmy prawosławnego proboszcza. Wieść gminna niosła, że to przemiły i gościnny człowiek, a my możemy to z całą stanowczością potwierdzić. Przywitał nas z otwartymi rękoma, oprowadził po swojej zagrodzie, gdzie zasmakowaliśmy wody źródlanej z ujęcia urządzonego w piwniczce pomieszczenia gospodarczego, które jest bardzo klimatyczne. W oczach Prezesa pojawił się błysk radości na widok drewnianych dębowych beczek. Nasz gospodarza pokazał nam również kolekcję przygotowywaną do stworzenia muzeum pszczelarskiego, ponieważ proboszcz to także pszczelarz z własną pasieką w ogrodzie. Na koniec przekazał nam sporo cennych informacji z życia i kultury.
Rano w powiększonym składzie o naszych znajomych Paulinę i Wojtka poszliśmy do Banicy, gdzie udaliśmy się do cmentarza nr 62, i dalej na przełęcz Małastowską, zajadając się po drodze pysznymi jabłuszkami i winogronami z ich przydomowego ogrodu. W połowie trasy zrzuciliśmy plecaki w krzaki, by bez obciążenia pójść do kolejnego wojskowego cmentarza nr 63. Niespodziewanie szybko minęła nam droga do przełęczy i cmentarza nr 60. Raz dwa doszliśmy do schroniska na Magurze Małastowskiej, gdzie pokrzepiliśmy swe żołądki, serca i umysły… 🙂 Jednak pragnienie przygód pchało nas dalej na szczyt Magury i dalej do Przysłopu przez dwa cmentarze wojskowe nr 58 i 59. Na rozległej polanie w Przysłopie zrobiliśmy krótki popas i skosztowaliśmy pysznych i ostrych papryczek od Wojtka 🙂 Spotkaliśmy tam jeźdźców, ale nie chcieli nam odstąpić swoich wierzchowców, więc niewiele myśląc zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej przez Oderne i kościółek św. Stanisława do Ujścia Gorlickiego.
W Ujściu Gorlickim razem z gospodarzami, przy domowym cieście ze śliwką i sałatką z białej kapusty, oglądaliśmy mecz Polska – Niemcy. Emocji było co niemiara w niemalże rodzinnej atmosferze… Rano zebraliśmy się raz dwa i przez Homolę… Tak… Zanim przeszliśmy przez Homolę to najpierw musieliśmy na nią wejść, a łatwo nie było… Na mapie aż ciemno od poziomic 🙂 Ale udało się. Zdobyliśmy ją. Później spotkaliśmy miłych panów strażników leśnych tropiących cross-owców, z którymi chwilkę porozmawialiśmy i pokazaliśmy nasze „trofea” czyli ślady i tropy dzikich zwierząt uwiecznione na zdjęciach. W dobrych nastrojach doszliśmy na Flaszę, gdzie urządziliśmy popas, bo widok nas zniewolił… Ale czas naglił więc po turbodopalaczu w postaci ostrych papryczek ruszyliśmy dalej, ku Florynce i w dalszej perspektywie ku Warszawie, żegnając się po drodze z Pauliną i Wojtkiem i umawiając na kolejny wspólny wypad w góry…
A. przy udziale Prezesa 🙂