24-27.VII.2014 – Przejście Beskidem Niskim

Komańcza (wieś w dolinie rzeki Osławicy na pograniczu Bieszczad i Beskidu Niskiego) – to stąd wystartowaliśmy w czwartek 24 lipca 2014 roku niosąc na plecach cały dobytek, żeby przez cztery dni przedzierać się przez zabłocone i zarośnięte zielskiem wszelakim, szlaki Beskidu Niskiego.

Generalnie cała impreza rozpoczęła się oczywiście w Warszawie skąd wyruszyliśmy
w środę po południu, w siedmioosobowym składzie: pierwszy wóz – Prezes, Agnieszka, Mateusz, Małgosia i drugi wóz –  Lucjan, Aldona, Dorota. Po drodze czekała nas niespodzianka. Przed pobytem na łonie natury mogliśmy wykąpać się i wyspać w cywilizowanych warunkach oraz zjeść pyszne jedzonko własnej roboty biały ser, masło, miód, warzywa z ogródka oraz przepyszną jajecznicę z jajek „wychodzonych” po podwórku. Ale żeby nie było za pięknie Prezes ogłosił pobudkę o 4.30. Po przebudzeniu okazało się, że leje jak z cebra w związku z czym czułe i litościwe serce Prezesa pozwoliło nam pospać jeszcze…… godzinę… Niestety o 5.30 nie było przebacz. Pobudka, śniadanie i do wozu. Po drodze rozdzieliśmy się ponieważ Lucjan z załogą pojechał przez Krosno żeby zabrać jeszcze jednego uczestnika naszej wyprawy. Reszta pojechała w kierunku Sanoka. Po drodze czekała nas nie lada gratka architektoniczna – przepiękny, gotycki, drewniany kościół we wsi Blizne – perełka drewnianej architektury sakralnej w Polsce, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Naprawdę warto było zobaczyć.

Komańcza przywitała naszą powiększoną o Łukasza już ośmioosobową drużynę strugami deszczu. Ale co tam deszcz, nam żaden deszcz nie straszny… Odzialiśmy się stosownie do panujących warunków atmosferycznych (przy czym okazało się, że kurtka Adzi została w Krośnie), zarzuciliśmy plecaki, samochody pozostawiając pod czujnym okiem gospodarzy z posterunku Policji, po drodze znaleźliśmy sklep w którym poczyniliśmy niezbędne zakupy i w drogę…

Raźno przemierzyliśmy wyznaczony na ten dzień szlak. Przemaszerowaliśmy przez wieś Dołżycę i kolejne szyty Średni Garb, Pasikę i Kanasiówkę oraz pokonując wąskie, zarośnięte zielskiem ścieżki.

Po trudach podróży otworzyła się przed nami urocza polana pola namiotowego w Jasielu, miejsce  pierwszego noclegu na łonie natury. Jakież było nasze zdziwienie a jednocześnie radość gdy okazało się, że na polanie płonie ognisko rozpalone przez zamieszkującego ją od jakiegoś czasu Pana „Siekierę” (widać go na jednym ze zdjęć). Na szczęście był bardzo przyjaźnie nastawiony i pozwolił nam korzystać ze wszelkich konstrukcji i udogodnień jakie sobie stworzył na polanie. Szybciutko rozbiliśmy obóz i wzięliśmy się za gotowanie. Woda
w potoku miała kolor kawy z mlekiem ale nam to w ogóle nie przeszkadzało. Trzeba przyznać, że klimat Jasiela i przepięknie rozgwieżdżone nocą niebo wynagrodziły nam trudy całego dnia.

Pierwszym ważnym punktem piątkowej trasy był Kamień nad Jaśliskami,  na którym znajduje się cmentarz wojenny z okresu I wojny światowej. Głównym elementem cmentarza jest symboliczny grób usypany z kamieni i dzwon zrobiony z łuski pocisku armatniego.

Gdyby ktoś oglądając zdjęcia zastanawiał się co oznaczają akrobacje wykonywane przez Dorotę na ramionach Lucjana spieszę wyjaśnić. Otóż nie są to żadne fiki-miki ani inne dyrdymały tylko z całą powagą podjęte działania operacyjne mające na celu naprawienie  dzwonu, który „zdewastował” nie kto inny tylko sam Prezes. Prezesowi dzwon za cicho dzwonił więc za namową Małgośki (wiadomo gdzie diabeł nie może tam babę pośle) pociągnął mocniej za sznur… i sznur mu w ręku został. Najpierw wybuchła salwa śmiechu a potem konsternacja. Ale nasz Prezes nosi głowę nie od parady, a w plecaku kilka metrów linki, wymyślił więc sposób naprawienia szkody. Stąd akrobacje Doroty, która na ramionach Lucjana za pomocą kijka mocowała linkę do dzwonu. I tak moi drodzy drużyna Orłów niechcący ma swój wkład w renowację cmentarza na Kamieniu.

Potem przemknęliśmy przez piękne acz zarośnięte łąki Czeremchy, wzniesienia Jałowej Kiczery i weszliśmy w dziki busz i gąszcz, który trzeba było pokonać aby dotrzeć do Zyndranowej Chatki – miejsca naszego następnego noclegu. W Chatce zastaliśmy trochę bardziej cywilizowane warunki pobytu był prąd, kuchnia, woda w studni, ale brak było klimatu Jasiela. Poza tym postraszyli nas niedźwiedziem, a w nocy nasza uwaga skierowana została na Barwinek, z którego kierunku rozświetlane było niebo mocnym niezidentyfikowanym światłem. Nie przeszkodziło nam to jednak zapaść w błogi sen.

I tak nastała sobota, dzień trzeci naszej wędrówki. Słonko od rana pięknie świeciło, a my udaliśmy się do Zyndranowej, żeby zwiedzić skansen kultury łemkowskiej. W skansenie trwały przygotowania do mającego się odbyć w godzinach popołudniowych święta kultury i tradycji łemkowskich „Od Rusal do Jana 2014”. Oczy nam się zaświeciły na wieść o tańcach i na widok rozstawianych i montowanych dystrybutorów piwa tym bardziej, że byliśmy serdecznie zapraszani do wzięcia udziału w święcie. Niestety Prezes był nieugięty i zarządził wymarsz. Nasze nadzieje na imprezę prysnęły jak bańka mydlana. Powędrowaliśmy więc dalej z lekkim żalem w sercach, a naszym celem była góra Ostra.
I faktycznie była trochę ostra i ciut wysiłku nas kosztowało żeby się na nią wdrapać. Nasze nadwątlone siły zostały podreperowane przez  grupę wsparcia w osobach Witka i Piotra, która oczekiwała nas na szlaku. Przywitani zostaliśmy butlą z tlenem… o smaku pigwy, kiełbasą i puszką masy krówkowej, toffiowej czy jakiejś tam innej ważne, że bardzo słodkiej.
W powiększonym składzie udaliśmy do leśniczówki Stasianie, gdzie trochę popasaliśmy, pomoczyliśmy się (co niektórzy w stroju Adama) w rz. Jasiołce i wypoczęci, odświeżeni ruszyliśmy zdobywać Piotrusia.

Z Piotrusia zeszliśmy w ekspresowym tempie, gdyż Matka Natura dała o sobie znać potężnymi grzmotami zwiastującymi nie lada burzę, która na szczęście przeszła tuż obok i w promieniach słońca dotarliśmy do Zawadki Rymanowskiej – miejsca naszego ostatniego noclegu. Chatka studencka w Zawadce miała trochę gorsze warunki sanitarne. Myliśmy się w pomieszczeniu nazwanym łazienką, a nie jak dotąd w potoku, gdzie była bieżąca woda… Tutaj niestety trzeba było wodę wydobyć żurawiem ze studni i myć się w misce.

Dorotka stwierdziła, że musi się porządnie wyspać i zdecydowała, że noc spędzi na pryczy w chatce, w towarzystwie Witka i Piotrka. Rano chyba trochę żałowała tej decyzji gdyż odgłosy wydobywające się nocą z zacnych dróg oddechowych Witolda osiągały siłę decybeli zbliżoną do ryku niedźwiedzia.

Niedziela powitała nas pięknym słońcem. Drużyna podzieliła się. Pozostawiliśmy Aldonę, Lucjana i Łukasza w chatce z częścią zbędnych już bagaży. Chłopaki udali się do Komańczy po samochody. Reszta z lżejszymi już plecakami wyruszyła na szlak zdobywać Cergową, ostatni  szczyt na naszej trasie. Z Cergowej zeszliśmy do Lubatowej gdzie załadowaliśmy się w busa jadącego do Iwonicza – Zdroju. I całe szczęście, że skorzystaliśmy z miejscowego środka transportu bo lunęło jak z cebra. W strugach deszczu dojechaliśmy do Iwonicza gdzie schronieni w zaciszu restauracyjnego tarasu przeczekaliśmy oberwanie chmury. Tam też dołączyli do nas Lucjan i Łukasz. Nadszedł czas powrotu. Załadowaliśmy się do samochodów, po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Krosno, żeby zostawić Łukasza a zabrać Adzię i obraliśmy kierunek – Warszawa. Można by pomyśleć, że to już koniec wrażeń ale nic bardziej mylnego. Najwięcej na ten temat miałby do powiedzenia Lucjan, bo to w jego samochodzie Adzia usiłowała sprawdzić napięcie elektryczne…:) Na szczęście obyło się bez pożaru, nie poszła instalacja elektryczna i cało dojechaliśmy do Warszawy.

P.S. Adzia jest bardzo silnie związana z Krosnem, gdyż owszem odzyskała kurtkę, ale zostawiła kijki…  🙂

                                                                                                                                 Małgosia

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *