31.VIII-1.IX.2013 – Spływ kajakowy Pilicą i Wisłą
Witajcie Drodzy Klubowicze !!!!!!!!!!!!!!
Mamy zaszczyt podzielić się z Wami wrażeniami z ostatniego spływu kajakowego rzekami: Pilicą z miejscowości Warka oraz Wisłą do miejscowości Góra Kalwaria, który odbył się w dniach 31.08-1.09.2013 roku.
Podróż do miejscowości Warka rozpoczęliśmy dość banalnie, pociągiem Kolei Mazowieckich ze stacji Warszawa Zachodnia. Po uporaniu się z trudnościami odnalezienia właściwego peronu zajęliśmy miejsca w wagonie (Aga: Gdybyście na stałe korzystali z ich usług, tak jak ja, wiedzielibyście, że to normalne nie móc znaleźć pociągu na Dworcu Zachodnim. Uwierzcie mi na słowo). Oczywiście pociąg już na starcie miał lekkie opóźnienie (A: To też jest całkiem normalne), ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy szczęśliwi, że podróż ku przygodzie w końcu się rozpoczęła, chociaż pogoda początkowo nie napawała nas optymizmem, choć prognozy były dobre (A: No powiedzmy, że zgodzę się z przedmówcą 🙂.
Podczas jazdy pociągiem (A: Umilanej gadką–szmatką) powstało lekkie zamieszanie. O mały włos nie przejechaliśmy stacji docelowej. Tylko dzięki podsłuchanej (A: Wstyd się przyznać…) rozmowie nieznajomej pasażerki z konduktorem udało nam się w porę opuścić pociąg (A: Nazwijmy rzecz po imieniu. Zagadaliśmy się). Była to dopiero połowa sukcesu, ponieważ do stanicy nad Pilicą trzeba było się jakoś dostać, co jest to dosyć trudne zwłaszcza, gdy nie zna się miasta i zbytnio nie wiadomo, w którą stronę należy ruszyć. Ale po krótkim namyśle (A: Nasza wrodzona intuicja znów pokierowała nas w jedynym słusznym kierunku) wybraliśmy najprostsze rozwiązanie.
Otóż podchodząc do miejscowego taksówkarza zapytaliśmy czy nie zawiózłby nas do stanicy wodnej. Oczywiście sędziwy już kierowca oświadczył, że nie ma problemu i zaproponował nam przejażdżkę, jakże sentymentalną, autem zwanym przez niektórych „trapezem” bądź „Borewiczem” (A: Dla nie wtajemniczonych był to polonez), którego stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia (A: A wzrok przemiłego kierowcy na widok naszych wyładowanych do granic możliwości plecaków był po prostu bezcenny). Okazało się, że po chwili brawurowej jazdy sędziwego kierowcy dotarliśmy do stanicy wodnej, gdzie po dopełnieniu formalności mogliśmy spokojnie zapakować rzeczy do kajaka i wyruszyć w pierwszy etap naszej wyprawy. (A: Oczywiście musieliśmy najpierw wysłuchać, że jak na dwa dni to strasznie dużo bagażu mamy i na pewno się nie zapakujemy, bo luk mały itp. Ale wiecie w zasadzie ciężko nocować na dziko bez namiotu, mat i śpiworów, więc i obfitość bagaży dziwić nie powinna. Nie pozostało nam nic innego jak wysłuchać uprzejmych komentarzy i zrobić co swoje, czyli się zaokrętować).
Po odbiciu od brzegu porwał nas wartki nurt Pilicy, który praktycznie do samego końca towarzyszył nam podczas wyprawy (A: Dobrze, że był wartki, bo przynajmniej wiedzieliśmy gdzie płynąć). Początkowo brzegi Pilicy były zarośnięte i niedostępne, jednak z czasem zaczęły pojawiać się wysepki i dzikie plaże. Woda lekko szemrząc opływała wystające konary zatopionych drzew, co w przypadku niezauważenia ich mogło by zakończyć się niechybną wywrotką, czego byśmy nie chcieli, a co mogło by spowodować małe zamieszanie wśród uczestników (A: Czyli naszej dwójki, tak dla formalności dodam). W związku z tym wyznaczono obserwatora, czyli Agnieszkę, która to miała ostrzegać przed niebezpieczeństwami, oczywiście w porę……… (A: Ale Gryzoń zapomniał, że w zasadzie to zdarza mi się okulary nosić i różnie to było z tym moim „widzeniem” 🙂.
Jak już wcześniej wspomniałem, nurt rzeki niósł nas jak na skrzydłach, więc by nie zakończyć zbyt wcześnie pierwszego etapu postanowiliśmy zrobić tzw. „popas” na jednej z licznych, dzikich i piaszczystych plaż, by się posilić, zregenerować i na spokojnie móc podziwiać licznie występujące ptactwo wszelakie, a zwłaszcza Czaplę Siwą, która zdawała się byś wszędzie (A: I Jerzyki, nazywane przez mnie Jaskółkami, co zostało negatywnie odebrane przez połowę załogi i szybko sprostowane, dzięki czemu moja wiedza ornitologiczna stała się bogatsza).
W czasie odpoczynku stwierdziliśmy, że nie jesteśmy jedynymi pływakami na tym szlaku wodnym. Po krótkiej chwili na plażę dopłynął zaskroniec, który nie zwracając na nas uwagi postanowił odpocząć chwilkę. Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł, że jest naszym obiektem fotograficznym. Chyba mu się to nie spodobało, gdyż w dość krótkim czasie znikł w gęstwinie zarośli sycząc coś niezrozumiale (A: A jakież było moje zaskoczenie, że taki mały pełzający „sznureczek” może się tak szybko i zwinnie przemieszczać).
I tak po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Podziwiając otaczającą nas przyrodę i zmagając się z przeszkodami wystającymi z wody (A: Yyyyy kiepski ze mnie obserwator, z reszta nie miałam bocianiego gniazda) dotarliśmy do Wisły. Przed nami rozpostarła się olbrzymia przestrzeń, jak na królową rzek przystało. Po obydwu jej stronach usytuowane były ogromne, piaskowe, dzikie plaże (A: Byliśmy zauroczeni….). Nurt Wisły porwał nasz kajak jak małą łupinkę orzecha, która to kołysząc się wśród fal pokonywała liczne wiry zmierzając bezpiecznie do zakończenia pierwszego etapu spływu. (A: Wiślane przyspieszenie naprawdę zrobiło na nas wrażenie).
Na miejsce noclegu wybraliśmy niewielkie wzniesienie będące zakończeniem niesamowitej wiślanej plaży, usłanej licznymi, wystającymi konarami drzew, które to w zależności od kąta patrzenia przybierały nieziemskie kształty. Można było tam zobaczyć strudzonego piechura podpartego kosturem, wielkiego pająka zastygłego w bezruchu, głowę łosia, że nie wspomnę już o niziołkach, elfach i tym wszystkim co podpowie nam wyobraźnia. Widok niecodzienny, grube konary drzew a nawet pnie poskręcane jak zapałki przez pędzącą w czasie powodzi wodę. Widząc to wszystko można sobie jedynie pomyśleć jak bezwzględna i dzika może być nasza Królowa Rzek. (A: W tej scenerii ożywały nie tylko postacie z „Władcy Pierścienia”, ale także innych niesamowitych książek).
By stało się zadość uczynienie za wcześniej poniesiony trud rozbiliśmy namiot i przygotowaliśmy miejsce noclegu. Następnie „fizyczni”, czyli Ja, zajęli się zbieraniem drwa na ognisko (A: No tak, bo „nie–fizyczni”, czyli Ja, w tym samym czasie urządzali kuchnię polową by przygotować „fizycznym” i sobie ciepły posiłek). Bo jakże mógłby odbyć się spływ bez wieczornego ogniska…. Nie było to trudne zadanie, gdyż wokół miejsca noclegu było wiele powalonych drzew.
Jeszcze przed zapadnięciem zmroku pierwsze płomienie smagały połamane gałązki i dawały fale ciepła czyniąc to miejsce jeszcze bardziej niezwykłym, a gdy zrobiło się zupełnie ciemno zaraz przy brzegu, nieopodal zwalonego drzewa ożywił się jakiś wodny drapieżnik, który to coraz śmielej atakował drobnicę zdobywając tym samym pożywienie. Nie wspomnę już o przypadkowych sąsiadach z przeciwległego brzegu, którzy to posileni napojem bogów, wbrew naszej woli, opowiadali historie swojego życia (A: Tak ciężko było ich nie słyszeć, bo skutecznie zagłuszali panująca wokół ciszę).
I nastała noc, która to jak się później okazało wcale nie była taka spokojna, drapieżnik swawolił w wodach przybrzeżnych, sprawiając wrażenie, jakby ktoś chodził przy brzegu, a na lądzie zdało się słyszeć różnego rodzaju szelesty… Ranek wcale nie był dla nas łaskawy. Zbudził nas padający deszcz, który przeszedł w prawdziwe oberwanie chmury, a gdyby tego było mało zerwała się jeszcze niezła wichura, po której nagle wszystko ucichło. Podjęliśmy wówczas decyzję by ruszać dalej (A: A raczej wyczołgać się ze śpiworów 🙂. W krótkim czasie zwinęliśmy obozowisko i odbiliśmy od brzegu.
Drugi dzień spływu, rozpoczęty dość niezwykle anomaliami pogodowymi, na wodzie był początkowo dosyć spokojny, ale po krótkim czasie pojawił się dosyć mocny wiatr wiejący od przodu (A: czyli centralnie w twarz), który znacznie utrudniał nam pokonywanie odległości. Do tego doszły liczne mielizny, które w dosyć skuteczny sposób potrafiły zatrzymać kajak. Walka z nimi była niczym z wiatrakami, bo mielizny pojawiały się dość znienacka i w najmniej spodziewanym miejscu, a do tego jeszcze wszechobecne łach piachu, które górowały nad lustrem wzburzonej wody mocno utrudniały płynięcie (A: Gryzoń mógł sobie dzięki tym mieliznom pochodzić po wodzie na samym środku Wisły… bo zbyt późno przypomniał sobie, że jeszcze w Warszawie powinniśmy przeprowadzić kontrolę wagi, żeby kajak nam nie osiadał na ewentualnych mieliznach 🙂. Wszystko to sprawiało, że czasami mieliśmy wrażenie iż Wisła się skończyła w wielkiej zatoce i nie można dalej płynąć.
Czasami posiłkowaliśmy się wiedzą miejscowych rybaków, których było dosyć sporo na brzegu, pytając ich, z której strony lepiej jest ominąć wyspę lub jakąś mieliznę, pomoc okazała się bezcenna, za co im bardzo dziękujemy (A: Uwagi w stylu „Tam nie płyńcie, tam wody nie ma”, gdy przed nami tylko piękny piach wiślany, były oczywiście bezcenne). Jak na Królową przystało, kluczyła miedzy licznymi wyspami według sobie tylko znanego planu, oddzielając dosyć rosłe kępy drzew od stałego lądu, tworząc może to nowe przyszłe koryto rzeki, zakręcała bez liku i piętrzyła się tworząc znaczne ilości szarej piany, które dodawały jej uroku. Koryto rzeki inkrustowane było wystającymi pniami powalonych drzew na których siedziało mnóstwo ptactwa wszelakiego. Dane nam był również spotkać tam Orlika Białego, który dumnie brodził przy brzegu, lecz gdy podpłynęliśmy bliżej poderwał się i szybując nad naszymi głowami przeniósł się w bardziej ustronne miejsce. (A: Mówię Wam Orły, był to naprawdę mocno ornitologiczny spływ).
Końcowy odcinek rzeki będący zwieńczeniem drugiego dnia spływu przywitał nas dość wysoką falą, która to raz po raz rozbryzgując się na dziobie naszej łupinki chłodziła nasze czoła i nie tylko. (A: Nie tylko, bo z przodu siedziałam ja i ogrom tych fal przyjmowałam „na siebie” 🙂. W tak dość trudnych warunkach dotarliśmy do Góry Kalwarii, gdzie na miejskiej plaży tuż przed mostem drogowym zakończyliśmy naszą wyprawę. I tak też dobiegły nasze zmagania z naturą, które to rekompensowane były wspaniałymi widokami okolicznych plaż i lasów oraz różnego rodzaju ptactwa zamieszkałego w dolinie Pilicy i Wisły. (A: Cóż. Dla tych niesamowitych widoków i chwil, warto było powalczyć z niespodziankami, jakie zafundowały nam obie rzeki).
Droga powrotna minęła nam dosyć szybko i bez większych niespodzianek, Dzięki komunikacji autobusowej, sprawnie i bezpiecznie dotarliśmy do Warszawy, pełni wrażeń i niesamowitych wspomnień z jakże krótkiego ale intensywnego wyjazdu. W trakcie całego spływu udało nam się zrobić kilka fotek, którymi chętnie się z Wami Szanowni Koledzy i Koleżanki podzielimy byście choć trochę poczuli klimat tego spływu.
Mamy nadzieję, że wszyscy Ci, którzy nie podjęli wyzwania i nie wzięli udziału w spływie po przeczytani powyższego opisu i obejrzeniu zdjęć nabiorą pewności siebie i przy najbliższej nadarzającej się okazji stawią czoła i wezmą udział w kolejnej wyprawie czego i Wam i sobie życzymy.
Aga i Gryzoń