23.VIII-1.IX.2019 – Ukraina: Gorgany

Czy na pewno dzikie?

Podczas zeszłorocznej wędrówki przez Świdowiec i Czarnochorę, zerkając ku północy widzieliśmy majestatyczne Gorgany, których szczyty jaśniały w słońcu. Były takie inne i dalekie od połonin, które przemierzaliśmy. Zatliło się w nas wówczas ziarenko marzenia, żeby w przyszłości nimi powędrować. Nie przypuszczaliśmy nawet, że tak szybko uda nam się tę iskierkę nadziei przekuć w kilkudniową wędrówkę… Minął rok, a my znów spakowaliśmy plecaki, żeby w ostatnie dni wakacji przemierzać ukraińskie Karpaty, a dokładnie wymarzone Gorgany. Jak widzicie marzenia się spełniają 🙂

Gorgany, według przewodników, uważane są za jedne z najdzikszych gór Europy. Przed II wojną światową pasmo leżało w granicach II Rzeczypospolitej Polskiej. Wówczas funkcjonowało tam 30 schronisk, z których do dziś nie zachowało się żadne. Obecnie w Gorganach nie funkcjonują schroniska, a wędrując spotyka się jedynie drewniane chatki (schrony) turystyczne, w których można się zatrzymać i przenocować. Chodzenie od chatki do chatki jest bardzo popularne na Ukrainie.

Charakterystyczną cechą Gorganów są duże wysokości względne – poszczególne góry oddzielone są od siebie głębokimi dolinami rzek (o czym przekonaliśmy się baaardzo szybko). Stoki porastają gęste lasy, ponad którymi rośnie kosodrzewina, a w zasadzie jej mniejsze, większe i olbrzymie łany – trzeba przyznać, że stanowi ona nie lada wyzwanie 🙂 Szczyty, które tak nas kusiły z połonin Świdowca i Czarnohory, jaśniały…  polami rumowisk skalnych – od małych kamyczków, po wielkie głazy, zwanych właśnie gorganem. Ich pokonanie również było momentami wyzwaniem :). W trakcie wędrówki nasza 12 osobowa drużyna „Komando Foki” przemierzyła ponad 80 km: częściowo Wschodniokarpackim Szlakiem Turystycznym, częściowo granicą II Rzeczypospolitej. Zrobiliśmy łącznie ok 4.952 m idąc pod górę i 5.256 m idąc w dół. Wyniki są zacne 🙂

Naszą przygodę rozpoczęliśmy w Przemyślu, skąd 24 sierpnia 2019 r. o godz. 00:46 odjechaliśmy pociągiem do Lwowa. Jechaliśmy kuszetką, więc mogliśmy pójść spać zaraz po odprawie granicznej, która minęła w niemal błyskawicznym tempie. Dłużej trwało przystosowanie pociągu do „wschodniej” szerokości toru. Mogliśmy podglądać pracę ukraińskich pracowników w punkcie zmiany rozstawu osi wagonów. Zaspokoiwszy swoją ciekawość zdecydowaliśmy się pójść spać, pamiętając jednak o zmianie czasu (plus jedna godzinka). Do Lwowa dojechaliśmy o 6:05. Nie było czasu na oddalanie się od dworca ponieważ o 7:08 odjeżdżał nasz pociąg w kierunku Rahowa. Bilety z wyprzedzeniem kupiliśmy w Polsce. Jechaliśmy w tzw. plackarcie czyli w najtańszej klasie pociągów na Wschodzie. Nie było w niej żadnych luksusów, ale my ich nie szukamy, za to podróż była mega przygodą.

Przed wejściem do pociągu „Prowodnica” (odpowiednik naszego konduktora) wzięła od nas bilety, po czym wpuściła nas do środka. Chwilę zajęło nam odnalezienie się w pociągu, w którym wszystkie miejsca są przeznaczone do leżenia :), bo część z naszych miejsc była zajęta przez autochtonów, ale szybko uporaliśmy się z tym problemem i każdy z nas zajął swoją pryczę. Podglądając współtowarzyszy podróży odkryliśmy, jak i gdzie schować bagaż, żeby nie wadził nikomu. Szybko porozkładaliśmy materacyki na pryczach oraz poduszki i… poszliśmy spać. Przyznać trzeba, że dla nas wszystkich zaskakującą była sama podróż pociągiem – zderzenie z rzeczywistością i trochę folklorem Ukrainy. Po drzemce, w którą wszyscy zapadliśmy, obudził nas… głód, więc przystąpiliśmy do robienia śniadania. W pociągu był samowar z gorąca wodą i u „Prowodnicy” można było kupić czaj lub kawę. Taki mały luksusik 🙂 Na nasz stół wjechały kanapki z konserwą, kabanosy i… słodkie babeczki z naszego nocnego Intercity 🙂 Pokrzepieni mogliśmy w końcu zacząć podziwiać mijane krajobrazy: pola, łąki, lasy, góry, rzeki, cerkwie, wsie, miasta i miasteczka. Droga minęła wyjątkowo szybko i po 5 godzinach jazdy, jednym posiłku, gorącej herbacie i kilku drzemkach dotarliśmy do celu naszej kolejowej przygody. Do Tatarowa – letniskowej osady nad Prutem.

W Tatarowie, jak to na Ukrainie bywa, zagadnął nas kierowca marszrutki, czy nie potrzebujemy transportu. Po ustaleniu ceny za przejazd, nasz miły, acz nerwowy kierowca (rękę miał niemal przyspawaną do klaksonu) zabrał nas do sklepu i dalej do wcześniej upatrzonej Koliby (przy zielonym szlaku prowadzącym z doliny Żeńca na Chomiak), w której zjedliśmy posiłek. Nie udało się Prezesowi namówić go na przejazd po miejscowości. A szkoda, ponieważ przed II wojną światową był to polski kurort, w którym do dziś zachowało się sporo zabudowań z tamtego okresu. Podobno jego sława rozciągała się daleko poza Kraków i dochodziła nawet do Wiednia… ale wracając do naszej opowieści… Po posiłku w Kolibie każdy z nas dorzucił do swojego plecaka poczynione wcześniej zakupy oraz obligatoryjne minimum trzech litrów wody na głowę i wystartowaliśmy na szlak.

Z pełnym zapałem ruszyliśmy przed siebie. Początkowo teren wznosił się delikatnie w górę, tak że szło się bardzo przyjemnie. Szliśmy zielonym szlakiem przez las. Minęliśmy mała leśną polanę, a za nią znów weszliśmy w las. Z każdym metrem podejścia, a jak się okazało mieliśmy ich 540, szlak robił się coraz bardziej stromy. Momentami wygodniej i bezpieczniej było trawersować po całej szerokości ścieżki niż iść prosto ku górze. Nasze plecaki – najcięższe podczas całego wypadu, bo nie ubyło z nich jeszcze nic jedzenia i dociążone extra zakupami, skutecznie wgniatały nas w ziemię. Zaskoczyła nas liczba turystów schodzących do Tatarowa. Choć może bardziej ich przygotowanie do wędrówki górskiej. Standardowym obuwiem okazały się adidasy i trampki, ale zdarzały się też klapki à la kuboty, co, nie będę ukrywać, wprowadzało nas w zdumienie i pewnego rodzaju konsternację. Jednak wszystkim życzliwie i z uśmiechem życzyliśmy dobrego dnia. Ze sporymi zadyszkami udało nam się wyjść nad granicę lasu, gdzie nastąpiło przegrupowanie. Nasi sprinterzy udali się w dalszą drogę w poszukiwaniu miejsc noclegowych i wody. Reszta w swoim tempie wyszła na rozległą i widokową Połoninę Chomiaków, gdzie przystąpiliśmy do rozbijania obozowiska. Część z nas w liczbie 8 poszła jeszcze na Chomiak, a pozostała czwórka miała za zadanie ogarnąć drewno na ognisko. Nazwa Chomiak nie pochodzi wcale od chomika jak nam się pierwotnie wydawało, a od imienia Tomasz – Choma 🙂 Ot ciekawostka. Podejście na Chomiak (1542) jest bardzo strome, a leżący tu gorgan był bardzo duży i niektórzy z nas pokonywali go na czworakach. Jak się później okazało każdemu z nas zapaliła się wówczas czerwona lampka w głowie: hmmmm……, jak my z tymi plecakami będziemy chodzić po czymś takim?! Ale odsunęliśmy te czarne myśli na bok i parliśmy dalej przed siebie. Udało się. Weszliśmy na szczyt i mogliśmy odpocząć pod figurą Matki Boskiej. Postawiono ją w 2006 r. Ciekawostką jest to, że początkowo była oświetlona przy użyciu baterii słonecznych, które niestety dość szybko uległy uszkodzeniu. Nacieszywszy swe oczy panoramami połonin Świdowca i Czarnohory oraz Gorganów sprawnie zeszliśmy do obozowiska, gdzie rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy herbatę. Obejrzeliśmy zachód słońca nad Syniakiem. I poszliśmy spać. Wcześniej jednak miała miejsce mała uczta dla podniebienia. Wojtek częstował nas zielonymi oliwkami, które były dopełnieniem pełnego wrażeń dnia.

Noc minęła błyskawicznie. Po szybkim śniadaniu i dłuższym nabieraniu wody do butelek – na połoninie było jedno źródełko skąpo kapiące wodą a ludzi całkiem sporo 🙂 – zwinęliśmy obóz, by ruszyć dalej na Syniak (1665). Dzień zaczął się już na dobre ponieważ pasterze rozpoczęli wypas krów. Przechodząc między nimi dotarliśmy do granicy lasu, który nie wiadomo kiedy przekształcił się w kosówkę. Po drodze część z nas zatrzymała się żeby zrobić sobie zdjęcia. Oczywiście chwilę później usłyszeliśmy od Prezesa, że zgubiliśmy szlak i zbłądziliśmy, a on czeka i czeka na nas… Ale wybaczył nam tę niesubordynację szybko. Raz dwa dotarliśmy do gorganu i nasze tempo ciut spadło, bo przejście po ruchomych głazach to nie błahostka. Trzeba być bardzo ostrożnym, gdy idzie się przez rumowiska skalne, przez które nie prowadzi jedna właściwa ścieżka. Prawda jest taka, że wystarczył moment nieuwagi a w sekundę można było stracić równowagę na tych wszystkich mniej lub bardziej chybotliwych kamulcach, czy w szczelinach między nimi. O konsekwencjach takich upadków wole nie myśleć…

Syniak to długi grzbiet. Jego kulminacja jest płaska, z kamiennym kopcem, na którym powiewa flaga Ukrainy. Udało nam się go zdobyć. Rozpędzeni skakaniem z kamienia na kamień doszliśmy do Małego Gorganu (1516), który wcale małym nie jest i od strony Syniaka wygląda bardzo wymagająco. W międzyczasie pogoda zaczęła robić się niepokojąca. Towarzyszące nam Świdowiec i Czarnohora przesłoniły gęste chmurzyska. Do nas zresztą też zewsząd zaczęły napływać ciemne deszczowe chmury. Z dala zaczęły dobiegać grzmoty, więc niewiele myśląc zaczęliśmy schodzić w dół. Byliśmy pełni obaw podczas tego zejścia, ponieważ: nadchodziła burza, spadło już kilka kropel deszczu, szczyt był wyeksponowany, szlak wiódł bardzo stromo w dół po drobnych ruchomych kamykach, na których łatwo było „zaliczyć” upadek. Ponadto Ukraińscy turyści będący na szczycie zaczęli, jak na wyścigach zbiegać w dół, wzniecając przy tym mikro lawinki kamyków, co dodatkowo utrudniało nam zejście. Ale udało się, po kilku emocjonujących chwilach dotarliśmy do Połoniny Blażhiv. Tam przy kapliczce zrobiliśmy postój. Przeżuwając suszoną wołowinę zakąszoną czekoladą ocenialiśmy pogodę i patrzyliśmy jak stoki masywu Doboszanki (1754) w kilka chwil zasłaniają chmury i strugi deszczu. Tak na marginesie na Doboszance istnieje ścisły rezerwat przyrody „Gorgany” i nie wolno się na nią zapuszczać, bo grozi za to srogimi konsekwencjami: wysoką grzywną a nawet sądem. Ale wracając do naszych przygód to… Prezes orzekł, że nie będzie padać, więc mu zawierzyliśmy i poszliśmy dalej. Przez Babin Poghar (1449), monotonną ścieżką przez las wokół Bukovela, doszliśmy do przełęczy Stoły (1120), gdzie rozbiliśmy obozowisko. Jak się okazało mieliśmy nie lada szczęście, ponieważ przed nami przeszła nawałnica z gradem większym niż orzechy laskowe. Burza krążyła gdzieś wokół nas, ale nas nie atakowała. Rozbiliśmy namioty, rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy, gdy zaczęło kropić, ale pogoda okazała się dla nas znów łaskawa. Raz piorun uderzył blisko nas i kolejna burza obeszła nas bokiem.

Z każdym dniem poranne zwijanie obozowiska przychodziło nam z większą łatwością i wprawą, a Wojtek został naszym wyjazdowym ogniskowym, co dodatkowo przyspieszało poranne ablucje. Pogoda zapowiadała się idealna do marszu, więc szybko ruszyliśmy przed siebie. 230 m w górę i dotarliśmy na połoninę Dovhą (1354). Z niej jedno spojrzenie na południe i południowy zachód w stronę Świdowca i Czarnohory i już z morza gór, do którego przywykliśmy, wyłoniło się fenomenalne morze mgieł… Ukazywały się z niego pojedyncze szczyty, jak wyspy na wzburzonym morzu… Nacieszyliśmy swe oczy, pokrzepiliśmy żołądki i ruszyliśmy dalej rozległą połoniną w las. W lesie poza błotem, wskazującym na spore opady deszczu, naszą uwagę zwrócił dywan z liści, który je przykrywał. Liście były mocno podziurawione. Domyśliliśmy się, że musiała przejść tędy gradowa nawałnica z dnia poprzedniego, która „pozbijała” liście z drzew. Szybko znaleźliśmy na to nawet dowody, w postaci kulek lodu leżących w cieniu drzew. Było to dla nas spore zaskoczenie, że grad zachował się tak długo. No i kolejny raz przemknęły nam myśli o szczęściu, że nawałnica nie dotknęła nas i pogoda była dla nas tak łaskawa. Pogrążeni w myślach doszliśmy do połoniny Płoskiej (1355). Tam zrobiliśmy dłuższą przerwę z możliwością wysuszenia skarpet i ręczników. Tego dnia nogi same nas niosły, ponieważ na końcu szlaku miało nastąpić spotkanie z cywilizacją… ale za nim ona, to czekała nas dłuuuuga i monotonna trasa w dół. Ponad 550 m utraty wysokości drogą zniszczoną przez naprawdę duże i mocne leśne maszyny ułatwiające zrywkę drzewa w tamtejszych lasach. Koniec końców dotarliśmy do rzeki Dołżyniec. Trzeba było ją pokonać w bród. Chłopaki: Wojtek, Jurek i Jacek znaleźli miejsce wymarzone do kąpieli. Szczerze mówiąc nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Każdy z miłą chęcią zrzucił odzież i zanurzył się w przyjemnie zimnej wodzie. To był prawdziwy rarytas 🙂 Część z nas poza kąpielą urządziła sobie szybkie pranie. I spokojnie w podgrupach ruszyliśmy do Rafajłowej, dziś zwanej Bystrzycą. W latach 1918-1945 Rafajłowa znajdowała się w granicach II RP i była zamieszkana w znacznej mierze przez Polaków. Dziś jest znana szczególnie przez rolę jaką odegrała w historii II Brygady Legionów Polskich, pod dowództwem ówczesnego kapitana Józefa Hallera.

W Rafajłowej odwiedziliśmy wszystkie magaziny, które mijaliśmy. Delektowaliśmy swoje podniebienia owocami, warzywami, lodami i przede wszystkim sardynkami w oleju, które tam smakowały jak najlepsze światowe frykasy. Koniec końców doszliśmy do agroturystyki prowadzonej przez warszawiaka Andrzeja i jego żonę Olgę – do Biernat House. Szybko się rozgościliśmy się. Olga nawet zrobiła nam pranie. Takich luksusów dawno nie było. Po kolacji poszliśmy na cmentarz legionistów, który znajduje się na terenie cerkwi, tak samo jak kopiec banderowców, co zbyliśmy milczeniem… Zapoznaliśmy się również z lokalną ludnością 🙂 W Biernat House troszkę posiedzieliśmy z naszymi miłymi gospodarzami, ale sen szybko nas zmógł.

Po nocy spędzonej w miękkich łóżkach, ciężko było wydostać się spod ciepłych kołderek i kocyków. Ale przygoda wzywała… a Prezes przygotował nam niespodziankę. Po śniadaniu przyjechała po nas radziecka maszina z otwartą paką, na którą załadowaliśmy się my, a z nami nasz dobytek. Jechaliśmy w górę Bystrzycy Nadwórniańskiej ku Przełączy Legionów. W szoferce miejsce obok kierowcy zajął nie kto inny jak Prezes, przez co całą drogę obsługiwał wzmocnienie napędu 4×4 🙂 Szoferka miała szyberdach 🙂 i od czasu do czasu Prezes wystawiał przez niego głowę, żeby zerknąć co u nas i jak bardzo nas wytrzęsło i wytelepało, szczególnie po odcinakach, gdy droga zamieniała się w koryto rzeki albo wiodła ostro w górę. Wyglądał wówczas jak Janek z „Czterech Pancernych”. Brakowało nam tylko okrzyku „Odłamkowy ładuj!” 🙂

W ten trochę magicznie ukraiński sposób udało nam się pokonać ok 7 km mokrej i błotnistej drogi. Nasz miły kierowca wypakował nas u kresu naszej podróży i wskazał kierunek, którym trochę na krechę mieliśmy dojść do przełęczy. Oczywiście nie napiszę niczego odkrywczego, gdy wspomnę, że był to kawałek krótki acz stromy 🙂 Na przełęczy Legionów (1110) stoją polskie i czechosłowackie słupki graniczne z lat 20-tych XX w., można też odnaleźć zarys okopów. Poza tym stoi tam Krzyż Legionów, który przetrwał niejedną historyczną zawieruchę na którym umieszczono wiersz wyryty pierwotnie bagnetem przez legionistę Adama Szanię:

„Młodzieży polska patrz na ten krzyż!
Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż
Przechodząc góry, lasy, wały
Do Ciebie Polsko i dla Twej chwały”

Warto wspomnieć, że jest jednym z niewielu zachowanych symboli polskiej walki o niepodległość na obszarze dzisiejszej Ukrainy. Marcin odczytał nam kilka zdań o działaniach wojennych na przełęczy w 1914 r. i ruszyliśmy dalej przed siebie na Taupiszyrkę (1464). Idąc przez las po lewej i prawej stronie ścieżki mijaliśmy linie okopów. Są one bardzo wyraźne, dość głębokie i działają na wyobraźnię. Końcówka podejścia była bardzo stroma i w pewnej części porośnięta kosówką, która dała nam się we znaki. Ale wyszliśmy na grzbiet. Jak się później okazało Kurczak torował sobie drogę przez kosówkę maczetą, jak prawdziwy zdobywca, niemal z amazońskiej dżungli. Warto zaznaczyć, że w okresie międzywojennym przez szczyt Taupiszyrki przebiegała granica miedzy Polską a Czechosłowacją. Spokojnie, acz z animuszem godnym nas, schodziliśmy w dół do przełęczy Pereniz, skąd znów trzeba było wdrapać się w górę, aż doszliśmy do Piekła – zjawiskowego urwiska, skąd wg miejscowych pochodzą wszelkie burze i niepogody. Urwisko urzekło nas widokiem, ale bardzo chcieliśmy już rozbić obozowisko, więc ruszyliśmy dalej. Zatrzymując się co chwila, szukając wody i dogodnego miejsca na nocleg, doszliśmy do Połoniny Ruszczyna u samych źródeł Bystrzycy Sołotwińskiej i u podnóża Sywuli. Po rozbiciu namiotów i kąpieli w naprawdę zimnym nurcie rzeki – nogi mrowiły, gdy się do niej weszło! – przystąpiliśmy do… duszenia grzybów, które zebraliśmy po drodze. Wojtek w cudowny sposób zorganizował od „sąsiadów” olej i przygotowaliśmy grzybową potrawkę. Dużo jej nie było, ale starczyło po łyżeczce dla każdego. Na polanę z każdą chwilą przybywało koni pasących się na niej. Gdy zaczęły dokazywać, galopować i okazywać żywe zainteresowanie naszymi namiotami uznaliśmy, że czeka nas kolejna ciężka noc. Koniec końców okazało się, że poza chrupaniem trawy tuż przy namiotach nie były aż takie straszne, ale może to dlatego, że Kurczak pełnił jednak nocną wartę i je odstraszał.

Rano podziwialiśmy późny wschód słońca pomiędzy górami. Po zwinięciu obozowiska ruszyliśmy ku górze naszego przeznaczenia, ku „Dachowi Gorganów”, ku Wielkiej Sywuli 🙂 Ale zanim ona to na połoninie Ruszczyna przeszliśmy obok ruin schroniska wybudowanego w 1938 r. przez Lwowski Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Z tego miejsca mieliśmy ok 420 m podejścia przez naszą ulubiona kosówkę i drobny gorgan na szczyt Małej Sywuli (1818). Jest on zwieńczony kamiennym obeliskiem i oczywiście flagami Ukrainy. Byliśmy zaskoczeni, że podejście poszło nam tak łatwo, bo z połoniny Ruszczyny wyglądała bardzo majestatycznie i wymagająco. Dalej cały czas po gorganie, przez lekkie obniżenie grzbietu wyszliśmy na Wielką Sywulę (1836). Na jej szczycie cała nasz dwunastaka, z jednym wyjątkiem, założyła piękne koszulki klubowe przygotowane przez Marcina specjalnie na ten wyjazd. Zaczęło się fotograficzne szaleństwo 🙂 i podziwianie panoram. Prezes poczęstował nas małym „co nie co” ze swojego tajemniczego bukłaczka. Taka nagródka i tradycja po wyjściu na najwyższy szczyt planowanej wędrówki. W tak zwanym międzyczasie dołączyła do nas grupa Ukraińców. Oni szli w stronę Małej Sywuli, ale zanim poszli to rozpoczęła się uczta na całego. Oni częstowali nas okowitą i sałem, my ich czekoladą, wołowiną i kabanosami. Szybko zginęły wszelkie bariery językowe 🙂 Koniec końców Prezes zarządził wymarsz. Jednak nie uszliśmy za daleko, bo nowe okoliczności przyrody znów bardzo nas zainteresowały. Spotkaliśmy pana, który wykopywał „dzień dziurę”. Okazało się, że to korzeń żeńszenia, ale dla nas pozostał „gdzie-dziurą” 🙂 Najbardziej wykopaliskami zainteresowani byli oczywiście panowie, ale do dziś nie wiemy czemu najmłodsi i najstarsi z naszej grupy 🙂 Przeskakując z kamienia na kamień, ocierając się o kosodrzewinę minęliśmy Łopuszną (1722), Borewkę (1695) i doszliśmy do połoniny Borewka (1320), Gdzie rozbiliśmy obóz i zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli butelkowej. Polegała ona na oblaniu się wodą z butelki, namydleniu, spłukaniu woda z butelki i na spacerze po wodę dla współtowarzyszy 😉 Wojtek ze wszech sił próbował rozpalić ognisko, ale nie szło. Gdy już „witał się z gąską” wszystko gasło i trzeba było powtarzać wszystko od początku. Wyjątkowo wcześnie dotarliśmy na nocny popas, ale nasza radość z możliwości spędzenia miłego wieczoru szybko się ulotniła, ponieważ zaatakowały nas chmary, tabuny, miriady rządnych krwi meszek… Tak więc po 18-tej niemal wszyscy grzecznie leżeli w swoich śpiworkach pogrążając się we śnie.

Rano po meszkach zostało tylko wspomnienie i gdyby nie ślady ich kąsań na naszych skórach można by przyjąć, że były one tylko koszmarem sennym. Po przebudzeniu czekała na nas niespodzianka. Do naszego obozowiska dołączyła para piechurów z Polski, którzy szli w przeciwnym kierunku do naszego. Tego dnia celem naszej wędrówki była Osmołoda, malutka osada leśna, w której w zasadzie droga się w niej kończy i upragniony nocleg w agroturystyce Arnika – u Julii i Viktora Khudyak. Po długiej burzy mózgów wśród nas nastąpiło przegrupowanie na grupy żółtą i czerwoną.

Aga, Marcin, Kurczak, Kuki, Robert, Romek z Mariolą i ja – druga Aga wybraliśmy lżejszą trasę, jak wskazywał drogowskaz 14,3 km po dość przyjemnym terenie, szlakiem żółtym. Oczywiście trasa nie okazała się tak przyjemną, na jaką się zapowiadała. Najpierw musieliśmy znaleźć żółty szlak, co było pierwszym zadaniem zgrywającym naszą uszczuploną grupę – naczelnym wodzem został Roman, który mając wszelkie predyspozycje i Mariolkę, przeczesał wysokie po kolana, pas i szyje chaszcze, wołając za nami, kiedy odnalazł znacznik szlaku na drzewie. Byliśmy „w domu”. Już teraz trzymać się żółtego i podążać do Osmołody. Trasa wiodła w większości trawersem, bez znacznych przewyższeń., Odkrywała przed nami swoje uroki piękna Karpacka Puszcza – momentami krajobraz był niczym z bajek – mchy, gra świateł, którą fundowało przedzierające się przez korony drzew słońce, cisza… Był też gorgan, no bo przecież to Gorgany.

Wędrując snuliśmy opowieści, zachwycaliśmy się dziką przyrodą, nie brakowało też motywów edukacyjnych, np. sprzeczając się o drzewo – brzoza czy osika – dowiedzieliśmy się od Romana, że w naszym języku polskim jest takie zdanie, trzywyrazowe, które zawiera trzy rzeczowniki: Pies osika drzewo. I trudno się z tym nie zgodzić, a mało kto to wie 🙂 Wyobraźnia naprawdę stała na wysokim poziomie – natrafiliśmy na powalone drzewo przypominające prehistorycznego dzika. Te oraz inne znakomite ścieżki myślowe okrywaliśmy głównie dzięki ogromnemu zastrzykowi energii. Ostatni dzień wędrówki to „zerowanie” wszystkich zapasów :): czekolada, żelki, kabanosy i suszona wołowina oraz „parę łyków” wprowadzały nas w błogi nastrój i bardzo poprawiały humory.

Tuż za Podyną natrafiliśmy na pracowników leśnych, którzy uskuteczniali ścinkę drzew, pracując ciężkim sprzętem, który budził nasze zdumienie. Wymieniliśmy z nimi kilka zdań, utwierdziliśmy się, że idziemy w stronę Osmołody i pomaszerowaliśmy dalej. Wycinka drzew jest głównym źródłem dochodu we współczesnej Ukrainie, niestety w dużej mierze jest to proceder nielegalny, a powierzchnia ukraińskich lasów to zaledwie 16 procent powierzchni kraju, czyli około 9,6 mln ha. W ten sposób zmienia się krajobraz, który coraz częściej przedstawia nam ogołocone wzgórza, powalone drzewa oraz zniszczoną ciężkim sprzętem ściółkę leśną… Drewno, które trafia z Ukrainy na Zachód jest bardzo dobrze płatne. Jest to wciąż kraj rządzący się swoimi prawami i układami, o czym przekonaliśmy się podczas tego wyjazdu…

Jak wskazywał nasz drogowskaz na początku wędrówki, mieliśmy maszerować 5 godzin i tak też było. Po wyjściu z lasu, dotarliśmy do drogi, która była długa, płaska i monotonna. Mijały nas ciężkie poradzieckie ciężarówki, które przemierzają tu codziennie kilometry odbierając ścięte drzewo. Idąc myśleliśmy tylko o jednym – kiedy będzie pierwszy magazin. I wreszcie, po przekroczeniu mostu na rzece Mołodzie – idąc około 300 metrów – wyłonił się i on! Każdy z nas uraczył się jakimś boskim napojem, a na przekąskę zagryźliśmy chipsy, jakaż to była dla nas nagroda. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Spędziliśmy pod sklepem trochę czasu, po czym zebraliśmy się do miejsca naszego noclegu, który był tuż za zakrętem, w sąsiedztwie zakładu przetwórstwa drewna.

Przywitała nas Julia, pokazała pokoje, rozgościliśmy się i pomaszerowaliśmy zwiedzać Osmołodę.

Wybraliśmy się do magazinu w centrum osady. Od razu złapaliśmy kontakt z tubylcami, którzy przenieśli nas w świat ichniejszej rzeczywistości. Nie stronili oni od opowieści. Dowiedzieliśmy się o mafii leśnej zatrudniającej praktycznie wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn, którzy wiedząc, że czynią nielegalny proceder idą, bo tam każdy grosz się liczy.

W wiosce, w centralnej części, mieści się Górskie Pogotowie Ratunkowe, które udało nam się zwiedzić. Pracuje tutaj m. in. Viktor, właściciel pensjonatu, gdzie spaliśmy. Goprówka ta niestety jest biednie wyposażona, ale jak na tamtejsze realia, ma wszystko co potrzebne. W izbie pamięci znajdują się zdjęcia z akcji ratunkowych, z wypraw na nartach, mapy, dokumentacja, sprzęt ratowniczy, a także… plecak ratownika dyżurnego polskiego GOPR-u, to wywołało u nas uśmiech. W budynku kilka łóżek do spania, drążek do ćwiczeń, lekarstwa, dziennik goprowców. Był też mniej miły akcent, mianowicie plakaty ze Stiepanem Banderą, który urodził się niedaleko Osmołody i był tutaj poważaną postacią. Na nasze pytania odnośnie działania górskiej służby ratowniczej usłyszeliśmy odpowiedź, że niestety akcje są bardzo trudne, szczególnie zimą, brakuje odpowiedniego sprzętu, ratowników, więc często zdarza się, że docierają do nieżywych już ludzi.

W infrastrukturze osady bardzo dużo jest elementów żelaznych, kawałków szyn, itp. Oczywiście zapytaliśmy o to. Okazało się, że przez wioskę prowadziła tzw. Żelazna droga, czyli tory, którymi transportowano drzewo z lasu, wskazał nam którędy biegły i faktycznie, na starszych mapach zaznaczone są one wyraźnie. Teraz trudno doszukać się śladu po trakcie, za to jego elementy stanowią konstrukcje m.in. mostów i ogrodzeń…

Trzecia Aga, Gosia, Wojtek, Jurek i Jacek postanowili się jeszcze powspinać i ruszyli dalej przed siebie czerwonym szlakiem przez Irhowiec (1804), Wysoką (1803), łany kosówki i las ku Osmołodzie. Na Irhowcu znaleźli kamienny tron i łóżko trolla. Na Wysoką wypuścili tylko czujki, żeby ocenić sytuację. Kosówkę chaszczowali dzielnie, aż doszli do linii lasu a tam w Chatce po Wysoką spotkali grupę ukraińskich studentów, z którą wymienili się dobrami 🙂 i poskubali orzeszków limbowych. Dalej bez zbędnych postoi, momentami ostro w dół zeszli do wiszącego mostku na Łomnicy i dalej piaszczystą drogą do Osmołody. Pierwszy przystanek zrobili oczywiście w magazinie „Oksanka”, gdzie spotkali swoich współtowarzyszy…

Wspólnie udali się do Sadyby Arnika, opowiadając sobie o swoich przygodach. Julia i Viktor świetnie mówią po polsku, więc szybko zawiązała się miedzy nami nić sympatii. W końcu można było oddać się błogiemu lenistwu… Wieczorem przy wspólnej i dość długiej biesiadzie wraz z naszymi gospodarzami urządzamy tańce. Podobno byliśmy jedną z nielicznych grup, która po kilkudniowej wędrówce była tak energetyczna 🙂 i skora do żartów. Sen i zmęczenie jednak wygrały z naszym niegasnącym entuzjazmem.

Następnego dnia niezdarta czwórka (Gosia, Aga, Wojtek i Jacek) razem z Viktorem pojechała w góry zdobyć Grofę (1748). Viktor odpalił swoją terenową maszinę i pajechali w świat 🙂 Znacząco ułatwiło nam to drogę, ponieważ z Osmołody na szczyt jest tylko 1.000 m podejścia 🙂 Na połoninie Płyśce pod Grofą Aga odmówiła dalszego marszu. Dzięki temu mogła obserwować i uczestniczyć w zbiorze szyszek limbowych, najeść się do woli dzikich malin oraz „pozwiedzać” połoninę a raczej Chatkę na Płyściach. Stoi ona niedaleko miejsca, w którym przed wojną stało schronisko Ukraińskiego Towarzystwa Krajoznawczo-Turystycznego „Płaj”. O tę chatkę dbają przede wszystkim sami turyści, ale także regionalna fundacja „Karpackie Ścieżki” oraz mieszkańców Osmołody, w tym nasz przewodnik i gospodarz Viktor. Po zejściu w Grofy wróciliśmy do Arniki i przystąpiliśmy do leniwej kontemplacji reszty dnia.

Pozostała część ekipy w planach miała połów ryb na rzece Mołodzie. Tym razem prowodyrem wyprawy był Kurczak. Poszliśmy zatem. W sklepie chcieliśmy zaopatrzyć się w niezbędne narzędzia, kupić materiał do skonstruowania prowizorycznej wędki, ale niestety zaopatrzyliśmy się tylko w butelki z trunkiem. Nasi chłopcy nie poddali się bez walki, ale nie dało się oszukać przeznaczenia, kiedy dowiedzieli się, że po ukraińsku wędka to wódka, stwierdzili, że nie można z losem igrać… 🙂 Nasza paka ulokowała się na kamieniach, a na połów wybrał się odważnie Kurczak. Przemierzył duży kawałek zimnej rzeki, jednak nie udało mu się wrócić z żadną zdobyczą. Powstał wówczas hymn, który odśpiewany został przez Kurczaka i Romana – Zigi, Zigi, Zigi – Je, Je, Je… Był to niezwykły popis wokalny… Zmokłą kurą w największym stopniu, nie licząc Kurczaka, został Roman. I tak wracaliśmy znów do miejsca naszego bytowania, na kolację, niestety z misją zakończoną fiaskiem.

Ostatniego dnia wcześnie rano Aga, Gosia, Kuki, Jurek, Wojtek i Jacek postanowili pojechać na targ. Zapakowali się do marszrutki, która jechała gdzieś w dal, a ich zabrała do Perehińska położonego 40 km od Osmołody. Podróż zajmuje jakieś 2 godziny, a droga jest bardziej dziurawa niż ser szwajcarski 🙂 Ale udało się. Nie będę ukrywać, że spodziewaliśmy się większego folkloru na targu, a zalała nas wszechobecna chińszczyzna. Ale i tak fajnie było pochodzić między straganami i cofnąć się trochę w czasie. Zaglądnęliśmy oczywiście do cerkwi. Posnuliśmy się trochę po uliczkach i zaczęliśmy szukać sposobu na powrót do Osmołody. Wiadomo, że koniec języka za przewodnika 🙂 okazało się, że marszrutka powrotna odjechała nam ponad godzinę wcześniej, a kolejna jest za następne 2 godziny. A pozostałe busiki jadą do Jasieni, która jest w połowie drogi do Osmołody. Niewiele myśląc zapakowaliśmy się do jednego z nich. W Jaseni wysiedliśmy już z marszrutki i w zasadzie byliśmy już w magazynie, gdy… kierowca stwierdził, że za 600 hrywien zawiezie nas do Osmołody. Nie mogliśmy nie skorzystać z tak wspaniałej oferty 🙂

Ten dzień był leniwym dniem dla części, która nie chcąc wstawać o świcie i została pod dachem Viktoria i Julii. Naprawiliśmy w tym czasie zepsute łóżko, przygotowaliśmy śniadanie, pomogliśmy w przebraniu części pościeli Julii i oczekiwaliśmy na naszych współtowarzyszy zachodząc w głowę jakie rzeczy kupili na targu.

Po powrocie trzeba było się ogarnąć i spakować, bo wracaliśmy do Polski. Po 14.00 miał po nas przyjechać transport i zawieść nas do Szeginie. Trzeba pamiętać, że na Ukrainie czas płynie zdecydowanie wolniej. Z 14-stej zrobiła się prawie 15-sta. Kierowca zapakował nas do pojazdu, a sam… poszedł na kawę do naszych gospodarzy 🙂 Ledwo dotoczyliśmy się do Jaseni, a już mieliśmy obowiązkowy postój, bo kierowca koniecznie chciał nam pokazać swoje dzieci i sklep, który szykuje. Jego przyjaciel, lokalny poeta i pieśniarz też koniecznie musiał dla nas zaśpiewać. I… tam kierowca nas porzucił 🙂 Ponieważ o 16.00 musiał jechać duuużym autobusem na jakieś wesele. Szczerze mówiąc trochę zgłupieliśmy, ale grzecznie czekaliśmy na jego najstarszego syna, który w pierwotnym planie miał nas zgarnąć już z lepszej drogi, czyli jakieś 50 km dalej. Ale wiadomo, że palny są po to, żeby je zmieniać, więc biedak musiał przyjechać po nas do Jasieni, po tym drogowym szwajcarskim serze. Na szczęście bez dalszych przygód dotarliśmy do Szeginie, gdzie pieszo przekroczyliśmy granicę. Na granicy cóż… zawiesił się system, więc wszyscy obecni podczas naszej odprawy celnicy i strażnicy graniczni poznali Mariolę, która dzielnie pokonywała z nami Gorgany. Oczywiście Roman odprawił Mariolę tak, jak trzeba, z jej osobistym paszportem. Trzeba przyznać, że urozmaiciliśmy służbę naszym miłym pogranicznikom i celnikom 🙂 Z Medyki taksówkami udaliśmy się do Przemyśla, a stamtąd każdy pojechał w swoją stronę: Limanowej, Poznania, Gorlic, Nowego Sącz, Warszawy, Białegostoku i Gdańska… Jak widzicie, warto marzyć 🙂

Dwie Agi i pomocnicy

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *