22-26.IX.2015 – XXIII Ogólnopolski Rajd Górski Służb Mundurowych rsw –Szklarska Poręba
czyli… ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…
Tak to się jakoś dzieje, że bardzo szybko mija czas pomiędzy rajdami, a na samym rajdzie jeszcze szybciej. Nie dziwota zatem, że nie wiedzieć kiedy nadszedł czas pakowania walizek, plecaków i toreb, by ruszać w kierunku Szklarskiej Poręby. Znaki różne wskazywały, że i ten wyjazd nie będzie nijaki, bo tu nagle komunikat się pojawił o braku Robertobusu. Tak to Orły kierowały się ku celowi swemu, jak kto mógł. Byli tacy, którzy skupili się w małe stadka podążające do Szklarskiej Poręby samochodami. Byli tacy (jak na przykład Lech), którzy skorzystali z dobrodziejstw komunikacji szynowej. Dopiero potem – już na miejscu – Lechu opowiedział, jakie to były „dobrodziejstwa”. Do głównych atrakcji należała bowiem ponad 12-to godzinna podróż, co ponoć wszystkim Orłom dało się we znaki. Nie ważny jednak środek lokomocji, ważne, że cała ponad 43-osobowa grupa dojechała na miejsce. Tam szybko nastąpiło zakwaterowanie, jeszcze szybciej powitanie i trzeba było udawać się na uroczyste otwarcie Rajdu.
Na tyłach pensjonatu „Królowa Karkonoszy” zgromadziło się mnóstwo ludzi, w tym znacząca większość w swoich barwach klubowych. Tu ponownie nastąpiła wymiana uśmiechów, uścisków i całusów. Szybkie przywitanie przez Komandora, przypomnienie, gdzie i po co jesteśmy, jak wszystko ma wyglądać i wreszcie usłyszeliśmy to co najważniejsze: XXIII Ogólnopolski Rajd Górski Służb Mundurowych resortu spraw wewnętrznych „Karkonosze 2015” uważam za otwarty !!! Zawrzały gromkie brawa zgromadzonego tłumu. Potem już pozostało dokończyć powitania, wymienić spostrzeżenia, wyjaśnić nieobecność co poniektórych, którzy byli wyczekiwani i przyszło oczekiwać już na pierwszą dyskotekę. Tak to na wspólnych śpiewach – jeszcze nieśmiałych i pląsach upłynęło pierwsze popołudnie, wieczór a nawet noc…
Wczesnym rankiem już przed siódmą rano zaczęły się ruchy wśród rajdowiczów, bo to czas na szlak ruszać a tu jeszcze poranna toaleta i posiłek. Według regulaminu tego dnia kroki wiodły chętnych szlakiem czerwonym do Wodospadu Kamieńczyka. To największy wodospad w polskich Karkonoszach, jego kaskada wynosi 27 metrów a woda spada na dno wąwozu, którego pionowe ściany wznoszą się ponad 25 metrów nad lustro wody. Orły podzielone już wstępnie na drużyny, których kierownikami zostali Małgosia i Bodeusz, dzielnie ruszyły do przodu. Wspierały ich swoją obecnością osoby zaprzyjaźnione z Orłami, które polubiły i doceniły zalety wspólnych wędrówek. Do tradycji już weszło Orłów, że w czołówce dzielnie hasali Julia i Piotr. A że na miłych pogawędkach i żartach, sypanych jak z rękawa, szybko mija czas, to nawet nie wiedzieć kiedy kolejne grupy docierały do schroniska Kamieńczyk. Tam jedna kolejka ustawiła się do wodospadu, druga po pieczątki, a generalnie i tak wszyscy spotkali się przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego. Następnie szeroką, kamienistą drogą cały czas pod górę i pod górę, każdy w tempie dogodnym siebie, udał się w kierunku schroniska na Hali Szrenickiej (1.300 m n.p.m. w najwyższym miejscu) – cały czas szlakiem czerwonym. Po drodze można było się obrócić i podziwiać Góry Izerskie z Wysokim Kamieniem (1.058m n.p.m.), Wysoką Kopą (najwyższy szczyt o 1.126 m n.p.m.) oraz bardzo widoczną jasną plamą, gdzie znajduje się rumowisko Kopalni kwarcu „Stanisław”.
Na Hali Szrenickiej nastąpił nieuchronny moment podziału Orłów i Orlic na drużyny, bo na Szrenicy miał być punkt kontrolny. Po debacie, do której drużyny kto należy i szybkim posiłku ruszyliśmy dalej. To już była czysta formalność, droga łatwa i przyjemna, choć pogoda zaczęła się załamywać. Korzystając z faktu, że na Szrenicy (1.362 m n.p.m.) znajduje się schronisko PTTK wbiliśmy sobie pieczątki do GOT-owskich książeczek. Kolejna przerwa poświęcona głównie na sesje zdjęciowe na pobliskich kamieniach oraz pod nimi i można było udać się w dół w kierunku Mokrej Przełęczy i dalej do Łabskiego Szczytu, zwanego po czesku Violikiem. To szósty pod względem wysokości szczyt w Karkonoszach wznoszący się na 1.472 m n.p.m. Tutaj już tak się pogoda zmieniła, że szliśmy mając widoczność na około 100 metrów i z minuty na minutę było gorzej. Jednak nazwa naszego Klubu – Orły – zobowiązuje i nikt się nie poddawał. Po drodze minęliśmy rozdroże – Česká budka 1.406 m n.p.m. – my, choć lekko rozciągnięci, szliśmy naprzód aż do Małego Śnieżnego Kotła. Tutaj poczekaliśmy moment, aż wszyscy zejdą się w całość i nastąpiła chwila rozstania. W tym bowiem miejscu podzieliliśmy się na dwie grupy idące dalej dwoma różnymi trasami. Trasa krótsza wiodła żółtym szlakiem w dół do schroniska Pod Łabskim Szczytem, dłuższa zaś przez Śnieżne Kotły w kierunku Wielkiego Szyszaka. Po krótkim pożegnaniu grupa prowadzona przez Adasia z Fregaty rozpłynęła się we mgle idąc do schroniska, długo natomiast było słychać głosy i odgłosy dochodzące właściwie znikąd. Tutaj też powtórzyła się sytuacja z Jawornika Wielkiego w Górach Złotych (patrz opis Rajdu w Lądku Zdroju 2014r) kiedy to Bodek, prowadzący drugą grupę, tłumaczył pozostałym, co by widzieli, gdyby w ogóle cokolwiek widzieli. Bo widać właściwie było coś, co można by nazwać mlekiem rozlanym na śniegu. Nieliczna grupa zatwardziałych chodziarzy ruszyła dalej. Trzeba jednak przyznać, że w gęstniejącej mgle zaczęło się robić jak w amerykańskim horrorze. Schodziliśmy tedy noga za nogą, cały czas w dół i w dół. Jak już skończyły się jogurty, serki, kabanosy i kiełbasa podsuszana, jako paliwo dla umęczonych ciał, pozostały owoce w płynie z przewagą pigwy, która jak wiadomo witaminy C dużo ma. Chwila konsternacji nastąpiła na Rozdrożu pod Wielkim Szyszakiem. Jak sama nazwa wskazuje rozdroże to rozdroże. można iść tam, można iść ówdzie…. Najmniej nam się podobał szlak zielony, bo znowu było pod górę…, ale to ten właśnie okazał się właściwy.
I tu się zaczęły schody…. czasami nawet te prawdziwe, kamulce o wysokości do biodra dorosłego człowieka sprawiały, że marszobieg zamieniał się na niektórych odcinkach w prawdziwą wspinaczkę. Kto się wdrapał pierwszy ten podawał rękę następnemu…. Nawet nie wiedzieć kiedy przeszliśmy nad Szklarką, która niedaleko ma swoje źródła, a w tym miejscu była prawie niewidoczna pomiędzy kamieniami, trawami i torfowiskami. I nagle… naszym oczom ukazało się lustro jeziora… gładkie niczym pupcia niemowlaczka… Wiatru było zero, mgła została w większości w górze… Mając nieodłączną nadzieję, że meta jest tuż tuż parliśmy bez marudzenia do przodu. Ominęliśmy Śnieżne Stawki, choć co poniektórzy próbowali chodzić po wodzie. Ale że od 2.000 lat udało to się tylko jednemu człowiekowi, to i tym razem próby nie trwały długo i skończyły się niczym. I nagle zaczęliśmy kogoś doganiać, a ktoś zaczął doganiać nas i… z mgły wyłoniło się schronisko Pod Łabskim Szczytem. Tam rozgrzaliśmy się ciepłym posiłkiem, niektórzy grzanym piwem z sokiem (py-cho-ta) i ruszyliśmy w dół szlakiem żółtym. Pewne odcinki były bardzo niewygodne dla naszych zmęczonych już nóg, ale sam powrót do ośrodka to była formalność.
Po pysznym posiłku nastąpiły jak zwykle zajęcia w podgrupach i oczekiwanie na dyskotekę. Był to czas, kiedy w pokojach odżywały stare przyjaźnie i nawiązywały się nowe. Nadwątlone siły i utracone na szlaku witaminy w szybkim tempie były uzupełniane owocowymi suplementami diety. Na dyskotece fajna muza, serwowana przez stałego rajdowego DJ-a Jacka, porywała wszystkich.Pląsom jak zwykle nie było końca i jak to już bywało na innych rajdach sala nie była w stanie pomieścić wszystkich chętnych. Ale cóż, 400 osób to jednak masa ludzi.
W środę poranna toaleta i posiłek minęły jak z bicza strzelił. Trzeba było ruszać na kolejny regulaminowy szlak, tym razem ukierunkowany na kopalnię kwarcu „Stanisław”, Wysoki Kamień, a dla wytrwałych i chętnych na najwyższy szczyt Gór Izerskich – Wysoką Kopę. Bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy na szlak i pomimo, że początek trudny nie był, to zmęczyliśmy się bardzo. Pierwszy krótki postój był na rozwidleniu dróg, drugi już taki dłuższy przy rumowisku kopalni kwarcu. Tutaj nastąpił podział na dwie grupy, z których jedna, bardziej liczna poszła zgodnie z planem na Wysoki Kamień a mniej liczna postanowiła zahaczyć jeszcze o Wysoką Kopę do Korony Gór Polski. Droga była łatwa, prosta i przyjemna i w 20 bodajże minut mogliśmy cieszyć się z miana zdobywców. Upamiętniliśmy to serią zdjęć pamiętając oczywiście, skąd nasz ród czyli żeśmy Orlice i Orły. Tutaj również Bodeusz pozyskał – jakby to rzekł Homer – ambrozję prawdziwą i chcąc wykorzystać tę sytuację zażądał buziaka od każdej spragnionej łyka osoby… Hahaha, nie przewidział, że najbardziej spragnioną osobą okaże się Lech…..który nie wymiękł do końca…..łyka dostał a fakt ten znalazł swoje odzwierciedlenie w dokumentacji fotograficznej.
Nadszedł czas na odwrót i marsz na Wysoki Kamień. Po drodze zawitaliśmy do kopalni kwarcu, gdzie piękne widoki uradowały nasze oczy, zarówno samego urobiska jak i Karkonoszy, które prezentowały się w pełnej krasie. Na ten Wysoki Kamień to się szło i szło i szło…..i mimo że nie stromo, to dojść nie mogliśmy. Ale doszliśmy, podjedliśmy i popiliśmy czym kto chciał. Na tarasie widokowym kąpaliśmy się w promieniach słońca, a Szrenica była wręcz na wyciągnięcie ręki. Trwającą sielankę przerwał telefon do Gosi. – Słuchajcie – powiedziała – Obiad przesunięty o dwie godziny, konkursy przesunięte o dwie godziny, trzeba się spieszyć !!! A trzeba wiedzieć, że w odróżnieniu od Groszka, który miał już gotowy utwór na konkurs piosenki, Gosia miała ją dopiero układać. Bo ostatnio najlepiej jej się układało podczas marszruty, więc i tym razem tak miała zaplanowane. A tu bęc. Wszystko nabrało rozpędu. Truchtem popędziliśmy w dół i ledwo, ledwo zdążyliśmy na posiłek. Silna reprezentacja, jak co roku, została wytypowana do konkursów: piosenki, wiedzy i strzeleckiego. Nawet z łuku ustrzeliliśmy cosik…., bo każdy nagrodzony udziałem w konkursach dał z siebie maxa! Wieczorem w miejsce imprezy śpiewanej przy akompaniamencie instrumentów muzycznych – co było zaplanowane – była dyskoteka. I dobrze, bo tańczyło się wyśmienicie. Tańczyliśmy oczywiście do upadłego, ale o której kto upadł, to już nie pytajcie, dokładnie tego nie wiadomo.
I tak oto niewiadomo kiedy nadszedł ostatni dzień roboczy rajdu. Według regulaminu trasa zaplanowana została obok wodospadu Szklarki przez Michałowice do Piechowic i poprzez Zakręt Śmierci do Szklarskiej Poręby. Orły miały jednak inne plany. Decyzja zapadała, żeby iść trasą z dnia pierwszego tylko od tyłu. Pogoda sprzyjała, widoczność była dobra, więc po zgłoszeniu sędziom zmiany trasy niezwłocznie ruszyliśmy. Trasa na początku łatwa potem już taką nie była. Ale ponieważ był to początek dnia i każdy, kto się zdecydował iść miał jeszcze poranną werwę, to w miłym towarzystwie na pogawędkach szybko mijał czas. Kryzys mieliśmy na ostatnim stromym podejściu tuż przed zobaczeniem schroniska pod Łabskim Szczytem. Sapaliśmy jak parowozy. Niektórzy uprzedzeni, że schronisko jest o 5 minut drogi ruszyli sami. Tutaj znowu pieczątki, znowu ciepły posiłek przed dalszą drogą… i w drogę. Mogliśmy docenić uroki Kotliny Jeleniogórskiej, która wręcz błyszczała w promieniach słonecznych. Szczerze mówiąc, to ktoś z lękiem wysokości mógłby widząc daleko, daleko w dole skały i drzewa dostać drgawek, tak byliśmy wysoko. Widoczne były i Piechowice i Szklarska Poręba i nawet Jelenia Góra. Ponownie nogi trzeba było zadzierać niemalże powyżej linii bioder. Sławne słowa z piosenki Andrzeja Rosiewicza, że najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny zostały szybko potwierdzone na szlaku. Ela, Ula, Gosia i kto tylko mógł ratował swoich chłopców w trudnych momentach. Witaminy, „enerdżajzery” i suplementy diety znikały jak świeże bułeczki. Nad Śnieżnymi Stawkami miała miejsce kolejna przerwa i sesja fotograficzna. A potem już tylko w górę ,w górę, w górę aż do Śnieżnych Kotłów. Tam został rzucony pomysł lekkiej modyfikacji planu i zobaczenia źródeł Łaby. Wszystkiego miałoby być 20-30 minut więcej niż normalnie szlakiem czerwonym na Szrenicę. Po raz kolejny się podzieliliśmy. Grupa pod przewodnictwem Bodka poinformowała idących normalnie, że idą alternatywnie. I akurat słowo „normalnie” ma w tym momencie kolosalne znaczenie. Szeroką żwirową drogą z lekkim nachyleniem w dół bardzo szybko doszliśmy do oczekiwanych źródeł Łaby. Wyłożona kamieniami studnia to właśnie były owe źródła. W pobliżu na kamiennym ćwierćokręgu widoczne były herby miast, przez które przepływa ta rzeka. Tam zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia przerywane expressową lekcją języka niemieckiego pobieraną przez Bodeusza i ruszyliśmy dalej. A ponieważ dalej się szło równie wygodnie, to zamiast zaraz skręcić na szlak zielony w prawo w stronę Voseckiej boudy, potruchtaliśmy prosto szlakiem żółtym do Mumlavskiej louki, gdzie nas spotkał szlak niebieski. Wzbudzony w grupie niepokój spowodował zmianę szlaku na niebieski i odbicie w prawo. Głos Rozsądku w osobie Lecha co i rusz upominał: Na pewno dobrze idziemy…? Akurat tego do końca nikt nie wiedział…. Przyznać trzeba, że w tej wąskiej grupie desperatów nie było oportunisty, co by rzucił hasło: Wracamy, albo ja dalej nie idę. Schodziliśmy krętą drogą w dół, a każdy metr w dół plus widok równie wysokiej góry po drugiej stronie kotliny, w którą schodziliśmy zwiększał niepokój związany z obowiązkową wspinaczką. Pomocy udzieliło nam małżeństwo Czechów wyposażonych w czeskie mapy i GPS-y. To ugruntowało przekonanie, że kierunek choć mocno okrężny jest słuszny.
Jak doszliśmy do Krakonošovego snídana coś w grupie pękło. Pomimo tego, że jadłodajnia była już zamknięta, ogarnęła wszystkich taka głupawka, że nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. A każdy tekst Lecha o tym, że na pewno gdzieś tam nie dojdziemy, albo już nie zdążymy tylko wywoływał kolejne salwy niepohamowanej radości. Gdy już naładowaliśmy nasze psychiczne akumulatory ruszyliśmy dalej, niestety znowu pod górę. Czas mijał nieubłaganie a my wspinaliśmy się nieugięcie. Żartowaliśmy sobie, że gdyby to nie był górski szlak tylko asfaltowa droga, to pewnie byśmy widzieli drogowskaz o treści: Harrachov – 5 km. (Nawiasem mówiąc, to wcale a wcale nie minęliśmy się z prawdą – dokładnie tyle mieliśmy do Harrachova, brakowało tylko, żeby szlak kończył się na mamuciej skoczni.) Kolejne pieczątki do naszych GOT-owskich książeczek wpadły nam w Voseckiej boudzie. Dalej minęliśmy Trzy Świnki, Szrenicę i Halę Szrenicką i schodziliśmy trasą już nam znaną w stronę Wodospadu Kamieńczyka. Zmęczenie powoli brało nad nami górę. Pomimo tego, że mieliśmy z górki a droga była wygodna tempo naszego marszu spadało coraz bardziej. Dopiero teraz zaczynał się prawdziwy wyścig z czasem. Do Szklarskiej Poręby weszliśmy już szarówką a o kolacji mogliśmy zapomnieć. Wszystkich jednak rozpierała duma, że pomimo tak zwanych przeciwności losu dali radę. W samej Szklarskiej Bodek pożegnał resztę grupy i pognał do przodu na egzamin przodowników górskich. Na samym egzaminie pytań było sporo, trwało to pewnie z pół godziny, ale… Bodek sam nie mógł w to uwierzyć, zdał egzamin na przodownika sudeckiego…. Gratulacje! Gdy w końcu wrócił do pokoju, wszyscy szykowali się do ostatniej rajdowej dyskoteki. Było bombowo. Piękna muza tego wieczora była puszczana, oj piękna. Aż szkoda, że tak krótko te tańce trwały. Tak oto kończył się ostatni rajdowy dzień.
Następnego dnia szybko wszyscy stawili się na śniadaniu, po którym miało nastąpić odczytanie wyników osiągniętych przez poszczególne drużyny i wręczenie pucharów. Około godziny 9-ej stołówka zaczęła zapełniać się osobami ubranymi w klubowe barwy. W obecności zaproszonych gości zaczęło się wręczanie dyplomów i pucharów. Które miejsca zajęliśmy?
Na ósmym miejscu uplasowała się drużyna Orłów II, a Orły I zajęły 5-te miejsce.Po oficjalnym zakończeniu rajdu i zaproszeniu na kolejny, tym razem do nieodległego Karpacza, nadszedł czas pożegnań. Potem już tylko sesja fotograficzna z pucharami… i zaczęliśmy się rozjeżdżać. A zatem siostry i bracia rajdowicze do zobaczenia na szlaku.
Bodeusz