05-09.VIII.2015 – Spływ Kajakowy Biebrzą

Początek sierpnia, upał niemożliwy, żar się z nieba leje, myśli krążą wokół wody i ochłody. Czas w sam raz na spływ kajakowy. W związku z powyższym w środę 5 sierpnia kajakowy team, startując z różnych miejsc
w Polsce wyruszył na Podlasie. Podlasie to przepiękna kraina mająca na swym terenie dwa unikatowe na skalę europejską i światową pod względem przyrodniczym obszary: Puszczę Białowieską i Bagna Biebrzańskie.

Puszcza Białowieska jest niezwykła i ze względu na walory przyrodnicze w 1979 roku została wpisana na listę UNESCO. Najcenniejsze obszary chroni Białowieski Park Narodowy, który jest najstarszym parkiem narodowym w Polsce. Puszcza Białowieska to pierwotna, dzika przyroda będąc tu można sobie uzmysłowić jak wyglądał las przed pojawieniem się człowieka.

Terenem, który miał równie dużo szczęścia i pozostał nietknięty ludzką ręką jest Biebrza i otaczająca ją dolina. Biebrza to miejsce wyjątkowe, pełne nieuporządkowanego piękna i tym to właśnie pięknem mieliśmy się upajać przez kilka najbliższych dni. Upajaliśmy się oczywiście nie tylko pięknem Biebrzy, ale o tym sza…..

Wyprawa miała swój początek w miejscowości Wroceń gdzie na polu namiotowym gospodarstwa agroturystycznego „Dolina Biebrzy” rozbiliśmy nasz pierwszy obóz. Tego dnia w planach mieliśmy spłynąć z powrotem do Wrocenia. Głodni wrażeń i przygód czekaliśmy na hasło do startu. Trochę to trwało ale w końcu zapakowaliśmy się do samochodów i przemieściliśmy w górę rzeki do miejscowości Jagłowo. Tam musieliśmy jeszcze trochę poczekać na nasze kajaki. Czas ten spożytkowaliśmy na chłodzenie napojów, wzajemne poznawanie się (ponieważ pojechało z nami kilka osób nie znanych szerszemu gronu uczestników), na wspomnienia z ubiegłorocznego spływu. Co bardziej niecierpliwi, czy też mocno zmęczeni upałem  (matko jedyna żar lał się z nieba) zażywali kąpieli wodnych przy akompaniamencie śmiechu i plusku fontann rozbryzgiwanej wody. Kiedy dotarły kajaki szybko się zaokrętowaliśmy i wyruszyliśmy na spotkanie z Biebrzą. Oczywiście nie my jedni korzystaliśmy z jej uroków i chłodnej wody, co widać na zdjęciach. Mijaliśmy zażywające kąpieli krówki, które przyglądały się nam ze stoickim spokojem. Całe szczęście, że nie trafił się żaden byczek, bo kajaki były w czerwonym kolorze…  Równie piękny, czerwony kolor mogliśmy podziwiać na bocianich nogach. Dzień upłynął (przepłynął?) nam spokojnie, wręcz leniwie. Powróciliśmy do obozowiska i zajęliśmy się przygotowaniem posiłku. Rozpaliliśmy ognisko i tu niespodzianka, kajakowicze z Sieradza zafundowali nam nie lada ucztę, a mianowicie szaszłyki z dziczyzny, konkretnie z koziołka. Mmmniam, pycha, zjedzone zostało wszystko do ostatniego kawałeczka. Miły wieczór przy ognisku szybko minął…

 Czwartek. Pobudka… A na niebie słońce, słońce, jeszcze raz słońce i ani jednej chmurki. Przygotowaliśmy pyszne, pożywne śniadanko no i po zjedzeniu trzeba się było wziąć za zwijanie  obozowiska. Nasze bambetle zrzuciliśmy w jednym miejscu bo miały pojechać do punktu następnego postoju. Ale zanim zapakowaliśmy się do kajaków w ruch poszły wszelkie mazidła, smarowidła i balsamy o różnej zawartości filtrów UV, tudzież wszelkiego rodzaju nakrycia głowy oraz okulary. Kochane słonko płata figle i kto się odpowiednio przed nim nie zabezpieczył miał jak w banku, że pod koniec dnia będzie wyglądał jak rak wyjęty z wrzątku. Zwodowaliśmy kajaki i w drogę.  Czwartek mieliśmy zakończyć w Twierdzy Osowiec. Biebrza płynęła leniwie, nam też się nigdzie nie spieszyło. Oczy cieszyło piękno przyrody. Nasze kajaki mijały pływające po tafli wody  duże,  ciemnozielone liście, na których kołysały się kwiaty barwy białej, żółtej, różowej. Ich łacińska nazwa to Nymphaea Alba… A po polsku nazywane są liliami wodnymi, grzybieniami, nenufarami. Nenufar –  ta nazwa najlepiej oddaje ich piękno i czar. Te kwiaty to dzieci słońca. Kiedy wschodzi na niebie otwierają swoje kielichy jakby budziły się do życia. Ich ogromne liście poddają się fali, wraz z którą podnoszą się i opadają, po prostu kołyszą się na wodzie, a kwiaty… kwiaty poruszają się do rytmu fal jakby tańczyły. Cisza i spokój koiły skołatane wielkomiejskim gwarem nerwy. Po drodze co poniektórzy chłodzili się w nurtach rzeki. Nikt nie spodziewał się przeprawy jaka nas czekała. Okoliczności przyrody spłatały nam nie lada psikusa. Przesmyk, przez który mieliśmy przepłynąć aby zawinąć do portu, na skutek okropnych upałów i absolutnego braku opadów deszczu zmienił się w błotniste bajoro. Nie ostała się chociażby stopa wody pod kilem, za to błoto było po kolana. No niestety trzeba było wyskoczyć z kajaków i przeciągnąć je przez to bajoro. Takie malutkie, kajakowe Camel Trophy. Ale nasi panowie świetnie sobie z tym poradzili i mogliśmy spokojnie przybić do brzegu we właściwym miejscu. Następnie czas zajęły nam  rutynowe czynności czyli rozbicie obozowiska i przygotowanie posiłku. Kto miał chęć mógł wziąć prysznic za jedyne 8 złotych – taniocha. Wieczorem oczywiście ognisko i pełny relaks.

Piątek. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze oczu otworzyć a już upał dawał się we znaki. Niektórzy chcieli zacząć dzień od porannej kawy ale żeby zagotować wodę potrzebna była butla z gazem. I pytanie, kto schował butlę? Padło na Prezesa i był to strzał w dziesiątkę. Ale najpierw trzeba było zrobić włam do namiotu, czyli tak cicho odsunąć suwak żeby nikogo nie obudzić. Uff, udało się. Najpierw kawa potem wspólne śniadanko, zwijanie obozu, smarowanie i w drogę. Niestety znów trzeba było pokonać błotne bajorko żeby wypłynąć na szerokie wody. Ale ten trud i niedogodności wynagrodziła nam sama Biebrza. Przepłynęliśmy zaledwie kilka kilometrów i zrobiliśmy postój w miejscu tak uroczym, że niech się schowa przy nim karaibska laguna. W miejscu ujścia Kanału Rudzkiego do Biebrzy natura stworzyła przepiękny zakątek. Czyściutka, przejrzysta woda, żółty piasek na dnie. Woda opadła na tyle, że w niektórych miejscach można było usiąść na dnie i rozkoszować się naturalnym, stworzonym przez nurt wpływającego do Biebrzy kanału,  masażem wodnym. Miejsce idealne dla wszelkiego rodzaju zabaw wodnych. I zaczęło się. Rzucanie „na bombę do wody”, skakanie, chlapanie, fontanny, co kto tylko chciał. Oczywiście w tych harcach wodnych prym wiodły Jula i Magda przy wydatnej pomocy Jacka i Gryzonia. A kochany Placuszek otworzył szkółkę pływacką i dzięki temu objawiła mi się w pełni technika pływania „żabką”. Można by tam hasać nieomalże w nieskończoność, ale trzeba było płynąć dalej. Połknęliśmy jednak bakcyla zabaw wodnych bo takich postojów zrobiliśmy jeszcze kilka. Pomimo tych przerw nasze jedenaście kajaków konsekwentnie dążyło do celu, którym było pole namiotowe „Biały Grąd”. Na miejscu powitało nas stado kąpiących się krów, które w niedługim czasie usiłowała zagnać do domu żwawa, starsza pani. Krówki z lekka się ociągały, nie bardzo chciały opuścić chłodną wodę i wcale im się nie dziwię bo upał był niemiłosierny. Rozbiliśmy obozowisko i zajęliśmy się przygotowaniem posiłku. Wszystko byłoby pięknie i cudownie gdyby nie małe paskudne stworzenia latające. Przez całą drogę, uciążliwych komarów „ani widu, ani słychu” a tu… Nie, nie komary. We znaki dały nam się porządnie muchy końskie – potworki z wielkimi, wyłupiastymi, zielonkawymi oczami i co najgorsze to cholerstwo trudno było utłuc. Uciec się przed tym nie dało bo posiada toto receptory podczerwieni i wyczuwa jedzonko z bardzo dużej odległości a do tego przemieszcza się błyskawicznie, potrafi latać z prędkością nawet do 140 km/h. Oj, uprzykrzały nam życie. A do tego wszechobecne słońce i upał.  Całe szczęście, że na naszym polu stała wieża widokowa, przynajmniej ona dawała trochę cienia bo jak okiem sięgnąć otwierała się przed nami przestrzeń nasłonecznionych łąk. Ogromne połacie dzikiej, naturalnej, dziewiczej przyrody. I tylko wieża i ogrodzenie pola stanowiły na tym terenie ślad działalności człowieka. Poświęciliśmy oczywiście trochę czasu na leniuchowanie, co poniektórzy ucięli sobie nawet drzemkę a potem pogaduchy, gry, zabawy i przygotowanie ogniska. W tym miejscu należy wspomnieć narzędzie, które odegrało w tych przygotowaniach kluczową rolę a mianowicie Fiskars Gryzonia. Wieczorem zapłonęło ognisko. Ogień ma w sobie jakąś magię… Magnetyzm, który przyciąga. Kiedy zapatrzysz się w płonące ognisko czas zwalnia. Ogień jest delikatny, bo otula ciepłem i jednocześnie mocny, bo daje poczucie bezpieczeństwa. Jest też wesoły, wystarczy popatrzeć na strzelające w niebo iskierki. A skoro już o niebie mowa to nie dość, że ogarniała nas magia ogniska to jeszcze urzekało piękno rozgwieżdżonego  nieba. I tak oto chłonąc cuda natury i nie tylko, spędziliśmy wieczór i kawałek nocy.

Sobota. Ponieważ na polu brak było jakiejkolwiek infrastruktury, że już nie wspomnę o prysznicu za 8 złotych, trzeba było pogalopować do rzeki żeby uskutecznić poranną toaletę. Dla tych co wstali najwcześniej odbyło się to bez najmniejszych komplikacji. Wkoło cisza, spokój i ani śladu żywego ducha więc można było w stroju jak Pan Bóg stworzył, zanurzyć się w rzece. Po rozkoszach kąpieli przyszła pora na bardziej przyziemne sprawy czyli przygotowanie śniadania, zwinięcie obozu i obowiązkowe smarowanie. Zwodowaliśmy kajaki i  wyruszyliśmy do Brzostowa ostatniego już miejsca postoju. Słonko nie dawało ani chwili wytchnienia. Dlatego wzorem dnia poprzedniego wykorzystywaliśmy każde możliwe miejsce na kąpiele i zabawy wodne oraz naukę pływania. Biebrza okazała się rzeką łagodną więc płynęliśmy sobie spokojnie bez niespodzianek aż do celu. Brzostowo położone jest nad samym brzegiem rzeki. Ludzie we wsi hodują krowy i konie także nie dziwił widok kąpiących się w rzece krówek i stojących na brzegu koni. Rozbiliśmy obóz na łące u jednego z gospodarzy. Organizator spływu przyjechał zabrać kajaki a razem z nim zabrali się nasi kierowcy żeby sprowadzić samochody. Pozostali skupili się na rozstawieniu kuchni i przygotowaniu czegoś na ząb. W tych bardziej zdawałoby się cywilizowanych warunkach znajdował się przybytek w postaci drewnianego domku przeznaczonego do wiadomych celów. Jednak kto chciał z niego skorzystać musiał najpierw zaprzyjaźnić się z szerszeniami. Ostatnie popołudnie upłynęło nam na pogawędkach, graniu w karty i słuchaniu muzyki. Wieczorem opuścili nas już Ania, Gryzoń i Janusz. Reszta spędziła wieczór tradycyjnie przy ognisku, o które dbała i podsycała Monia. Kiedy zapadły ciemności niebo zaczęły rozświetlać błyskawice. Hm, zapowiadało to niezłą burzę. Jednak Matka Natura była dla nas na tyle łaskawa, że pozwoliła spokojnie przespać noc.

Niedziela. Ostatni dzień naszej wyprawy przywitał nas zachmurzonym niebem. Więc raz, dwa wstaliśmy i szybciutko zwinęliśmy namioty w obawie żeby deszcz ich nie zmoczył gdyby mu przyszła ochota popadać. Potem już nie spiesząc się przygotowaliśmy ostatnie śniadanko. Podczas prac porządkowych po śniadaniu i pakowaniu reszty rzeczy do samochodów rzęsiście lunęło. Wspaniałe wytchnienie po serii upalnych dni. Schowani pod wiatą przyglądaliśmy się ścianie deszczu. No i nadszedł czas pożegnania. Misie, uściski, całusy, podziękowania za cudowny, wspólnie spędzony czas. Grupa się podzieliła. Część udała  na miejsce bitwy pod Wizną a reszta ruszyła prosto do domu. I to już koniec opowieści o naszej wyprawie. Z niecierpliwością oczekuję następnej.

M.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *