21-27.VI.2015 – 44. Ogólnopolski Rajd Górski “Szlakami Obrońców Granic” – Koninki

czyli, gdzie jest ten punkt G…?

No i stało się.

Nie wiedzieć kiedy upłynął okrąglutki rok od czasu Rajdu w Muszynie Złockie, a od spotkania w Lądku Zdroju wręcz mgnienie oka. Tym razem nadszedł czas na udeptywanie Gorców, a bazą wypadową były Koninki, przysiółek Poręby Wielkiej.

Zgodnie z tradycją chętni do wyjazdu zgromadzili się w niedzielę 21-go czerwca około godziny 7-ej rano na tyłach budynku Komendy Stołecznej Policji. Gdy tam przybyłem to, jak zwykle zaskoczyło mnie kilka nowych twarzy (no ale ja wciąż należę do świeżaczków, to co ja tam wiem). Były też osoby znane z poprzednich wyjazdów, co wybitnie podbudowało mnie na duchu. To co mąciło mą radość z wyjazdu, to brak Sławka, któremu wypadek odniesiony tydzień wcześniej uniemożliwił zrealizowanie górskich marzeń. No i się zaczęło. Kierowca zaczął układać puzzle z naszych bagaży, a uwierzcie, że nie miał łatwej roboty. Co ułożył i ucieszył się, to na horyzoncie pojawiał się kolejny uśmiechnięty rajdowicz i zabawa zaczynała się od początku. Bo chodziło o to, żeby na spodzie były walizy i torby twarde a te miękkie na górze, nie na odwrót. Po kilkukrotnym wyjęciu wszystkiego i ponownym wkładaniu, wersja ostateczna została ustalona. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo troszkę tobołków i to niemałych zostało. Groziło nam ciągnięcie losów, kto jedzie bez bagaży, ale Prezes z wrodzoną sobie bystrością zadecydował: co nie mieści się z tyłu, bierzemy do środka. Tak się też rychło stało i zaczęliśmy się mościć w środku… Hahaha… mościć…??? Jak już się umościłem, to miałem kolana bod brodą. Jacek coś tłumaczył o opłatach za wjazd na teren Gorczańskiego Parku Narodowego zależnych od długości busika… Akurat, pół metra dla mnie robiło taką różnicę…?

W końcu ruszyliśmy zdecydowanie i nie trzeba było długo czekać, żeby do głosu doszła świecka tradycja. Ta zaś kazała zanurzyć ręce w podręcznych tobołkach i wyciągnąć na światło dzienne produkty regionalne, które służyć miały ogólnej uciesze. O Matko Huto! – jak powiedziała szklana butelka, smak był łamany smakiem, gęste likwory rozcieńczane rzadszymi płynami, i nie wiem, czy są jakieś owoce w Polsce, które przerobione nie były smakowane przez nasz wesoły busik. I tak, zagryzając kabanoski na zmianę z ogórkami, dotarliśmy do Radomia, gdzie dosiadła się nasza tajna broń z Pruszcza Gdańskiego – Kasia. Gdy dojeżdżaliśmy do Koninek naszym oczom ukazały się jakieś „kopki”. W niejednym sercu widok ten zasiał zwątpienie. Phi – i to mają być góry??? Następne dni dość szybko zweryfikowały nasze wątpliwości, in plus lub in minus, w zależności od punktu widzenia. Potem już raz dwa znaleźliśmy się na miejscu, czyli w Ostoi Koninki. Tam okazało się – zresztą zgodnie z zapowiedziami w regulaminie – że jesteśmy podzieleni na kilka grup, bo nie ma jednego ośrodka, który by nas wszystkich pomieścił. Ośrodek umieszczony był u podnóża Tobołczyka w zasadzie pomiędzy nim a Turbaczykiem nad ruczajem Koninka i obok dolnej stacji kolei linowej na Tobołczyk właśnie. Nie była to jedyna niespodzianka. Okazało się również, że nie ma tu w ogóle zasięgu żadnej sieci telefonii komórkowej, (potem dopiero na odprawie kierowników grup dowiedzieliśmy się o tajemniczym punkcie G, gdzie takowy zasięg się „znajdował”). Żebyście widzieli te tłumy kobiet i mężczyzn, którzy szukali tego punktu, o którym słyszał każdy, a nie widział nikt…

Okazało się, że Orlice i Orły zostały zakwaterowane w domkach kempingowych 4-ro i 5-cio osobowych. Ja dostąpiłem zaszczytu dzielenia piętra (nie mylić z łożem) z Prezesem, choć jak się później okazało nie trzymaliśmy się ściśle tego podziału. Na dole zaś zalogował się Piotrek przodownik i nasz nowopoznany kompan z Ukrainy – Dima.

Po zrzuceniu naszych bagaży w miejscach zakwaterowania szybko pomiędzy dwoma rzędami domków zestawiliśmy stoliki i ławy, i choć dla wszystkich nie starczyło miejsc siedzących to nawet osoby zajmujące miejsca stojące były zadowolone, co zapewne widać na zdjęciach. Misiom, uściskom i całusom, a także chichotom nie było końca. Tak naprawdę dopiero teraz oczom naszym ukazały się Orlice i Orły w całej okazałości. Było nas tam chyba 36 głów (jeśli wierzyć Jackowi), a także paręnaście osób, które są sympatykami naszego Klubu.

Zatem po raz pierwszy dane mi było zobaczyć Sylwka z córką Julią, Kwiatka i Jarka (Ci dwaj dżentelmeni już w busiku dali się poznać z pozytywnej strony), Martę, Sylwię, Emilię, Anię, Ulę i wspomnianego już Dimę. Kibicowali nam między innymi Adam i Agnieszka z Fregaty. Dołączając do tego tych, których znałem z poprzednich wyjazdów to zebrała się spora ekipka… Rozmowy z każdym i o wszystkim trwały do późnych godzin nocnych. Ja postanowiłem zmęczony trudami podróży i rozmów oddalić się po angielsku. Udało mi się niepostrzeżenie dotrzeć do właściwego domku i nawet znalazłem swoje łoże na górze. Zdawało mi się, żem ledwie przymknął oko.

Nagle … z otchłani niebytu przemówił do mnie Głos: Bodek! Masz pij! Ledwo przytomny (ze zmęczenia oczywiście) miałem osłabioną silną wolę, a może potraktowałem to jako polecenie służbowe? Teraz tego nie docieknie nikt. Resztę relacji znam z opowieści Piotra i Dimy, więc na chwilę oddajmy głos narracji Piotrowi: Było coś około godziny 2-ej nad ranem. Ledwo zdążyłem przyjść do domku i szykowałem się do snu. Obok mnie Dima kończył kolejne piwko. Nagle do domku wparował Prezes. Nie wiedzieć skąd wszedł w posiadanie butelczyny pełnej czegoś czerwonego. Malinówka, czarna porzeczka a może coś jeszcze innego? Teraz to już nieważne. Pierwszy toast poszedł w moją stronę – Łykniesz? Nie, bo miałem już dość. Dimka wymówił się piwkiem. Niezrażony niczym Jacek zdobył swój pierwszy tego dnia szczyt – pierwsze piętro domku. Zniknął z pola widzenia, ale pozostał na fonii. – Bodek! Masz pij! – to usłyszałem. Następnie nastąpiły nieokreślone bliżej dźwięki i ponownie odezwał się Jacek – Aleś chłopie pociągnął!!! Wtajemniczeni wiedzą, że jest to ocenzurowana wersja zasłyszanej wypowiedzi. Jak się potem okazało, tak sumiennie przystąpiłem do realizacji polecenia, że Jackowi w ręku zostało może z dwa centymetry trunku na dnie butelki. Od momentu upublicznienia tego wyczynu został on wpisany do kanonu świeckich tradycji jako picie „na Bodeuszka”. Memu zdziwieniu, że o godzinie 6-ej rano nóżki nie chcą mnie słuchać dziwić się raczej nie można. Na dole Piotrek i Dimka udawali, że jeszcze śpią. Rozpoczynał się nowy dzień…

Szybka kąpiel postawiła mnie na nogi. Szczęście moje, że od czasu do czasu lubię zabawić się w morsa. Nie musiałem czekać, aż najdzie ciepła woda. Jak była taką się opłukałem, a że była to jedyna słuszna decyzja to dopiero później dowiedzieliśmy się od Komandora Rajdu Mariusza. Ale nie uprzedzajmy faktów.

We dwóch z Jackiem poszliśmy na stołówkę, gdzie zastaliśmy już większość znajomych. Nie wiem jak innym, ale mnie ten szwedzki stół smakował, można było się najeść. Zresztą Rajd to nie wczasy w trzygwiazdkowym hotelu. Po śniadaniu szybko zebraliśmy się w zwartą ekipę i udaliśmy się asfaltem w dół do Koninek, gdzie (o zgrozo!!!) pod Ośrodkiem Terapii Uzależnień grzecznie czekaliśmy na trzy autokary, które przewiozły nas do Koniny Halamy. Stamtąd już dziarskim krokiem udaliśmy się szlakiem na Kudłoń.

Na tej trasie po raz pierwszy Gorce udowodniły wcześniejszym niedowiarkom, że nie potrzeba wspinać się na nie wiadomo co, żeby się zmęczyć. Sapałem niemiłosiernie czując wewnętrzny wstyd, że tak osłabłem od czasu Muszyny. Prym w naszej grupie wiódł Sylwek z Julką. Przypominało mi to Piotra i Pawła Ostaszewskich z Rajdu w Lądku Zdroju. Tam Młodzian był nie do zabiegania, tutaj Julia pokazywała na co ją stać. Pogoda dopisywała, słońce pięknie przedzierało się pomiędzy nielicznymi chmurami, co od czasu do czasu dawało wytchnienie na odsłoniętych polanach.

A uwierzcie mi, że z tych polan było na co patrzeć. Kto nie wierzy, niech obejrzy zdjęcia z panoramą na Beskid Wyspowy. To jedne z pierwszych zdjęć panoramicznych tego dnia. Widoczny był po lewej stronie Luboń Wielki i po kolei inne szczyty: Ostra, Mogielnica, Ćwilin, Śnieżnica, Lubogoszcz, Kostrza – choć kolejności ich nie pamiętam. Za to Jacek wszystko ogarnął raz – dwa i wyjaśnił ciekawym, gdzie co jest i jak się nazywa. Gdy już nasyciliśmy swe oczy pięknem tych bliższych i tych dalszych szczytów, a usta płynami wszelakich rodzajów z przewagą wód mineralnych, żwawo ruszyliśmy dalej. Po drodze to po lewej to po prawej stronie ukazywały się kolejne zalesione wzniesienia. Kolejny przystanek zastał nas na Pustaku, gdzie zaniemówiliśmy od otaczającego nas piękna. Tutaj to dopiero fotoreporterzy mieli pole do popisu, kadrował każdy, kto miał cokolwiek, czym można było zrobić zdjęcia. Na przeciwległym wzgórzu, hen daleko pod samą linią drzew bieliła się maleńka Bulandowa Kapliczka na Jaworzynie Kamienieckiej – drugim co do wysokości szczycie Gorców (1288 m n.p.m.). Po krótkim posiłku, gdzie każdy częstował innych czym miał, żółtym szlakiem zeszliśmy na Przełęcz Borek. Gdzie miała miejsce kolejna przerwa i kolejny posiłek pozwalający zebrać siły do ataku na Schronisko pod Turbaczem.

Na ostatniej, przed szczytem, polanie można było zobaczyć w jakiego „węża” rozciągnęła się nasza wyprawa. Po drodze minęliśmy jeszcze Ołtarz Polowy, który wedle opisu wyrytego w kamieniu słynie z tego, że w tym miejscu po raz pierwszy została odprawiona msza święta, podczas której kapłan stał twarzą do wiernych. Kapłanem tym był ksiądz Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Fakt ten miał miejsce 17 września 1953 roku. Stąd już prawie po płaskim dotarliśmy do Schroniska PTTK pod Turbaczem, gdzie czekały nas kolejne widoki – tym razem na Podhale i w oddali Tatry – oraz pyszne jedzenie. Gusta były podzielone pomiędzy zupą chrzanową, żurekiem i pomidorową, ale byli też chętni na frytki i chłodne piwko, czasami podkręcone sokiem imbirowym.

Zejście było już tylko formalnością, choć niejednemu dało w kość. Zwłaszcza te niby schody z pniami leżącymi w poprzek. Na dwa kroki za krótkie, na jeden za długie. Drobić trzeba było, a i nachylenie czasami nadwyrężało nasze stopy i stawy zwłaszcza kolanowe. A pod koniec niebieskiego szlaku schodzącego do Koninek Prezes zaoferował nam 1 punkt GOT „górką”. Z okazji skorzystały Gosie blondynki, Sylwek i ja – Bodeusz. Uciekliśmy ze szlaku niebieskiego na ścieżkę dydaktyczną, która szerokim, ale łagodnym pod względem nachylenia łukiem powiodła nas w dół, zmuszając do nadłożenia około 1 kilometra. Warto jednak było, gdyż szliśmy kotliną potoków Popielnicy i Turbacza mając po obu stronach strome porośnięte lasem zbocza Suchego Gronia, Wierchu Spalone i Turbaczyka.

Zmęczeni fizycznie, ale szczęśliwi i odprężeni psychicznie doszliśmy do naszych kwater. Obiad smakował wszystkim, że hej. Nie będę tego powtarzał, ale po wszystkich podobnie wyczerpujących marszrutach wszyscy pałaszowali, aż uszy się trzęsły.

Ze szlaku pamiętam jeszcze jeden fakt, no może mały fakcik. Jeden jedyny betonowy słupeczek – nawet nie graniczny. Ale nie było z nami Agnieszki, to i niemal tradycyjnej ugodzie polsko–czeskiej nie stało się zadość. Zrobiłem fotkę na pamiątkę tego braku ugody i będzie ona dostępna w swoim czasie.

Po południu rozdzieliliśmy się, każdy w zaciszu swych kwater szykował się na pierwszą na rajdzie dyskotekę. Nasz domek (przypomnę, że było to C52) został zaszczycony odwiedzinami samego Komandora Rajdu. Podzielił się z nami opowieścią o kąpieli, którą brał pod własnym prysznicem… Namydlił się cały, a jak już był cały w pianie to… zabrakło wody w kranie… postał może z kwadrans pod prysznicem, ale woda nie wracała… No to zapienił się nasz Komandor już na dobre i rozpoczął powolny, ale zdecydowany marsz spod kabiny prysznicowej w kierunku pokoju w poszukiwaniu wody mineralnej, żeby chociaż z głowy i oczu tę pianę spłukać… Śmiechu było przy słuchaniu tej opowieści co niemiara. Nie pomnę już czy kranówa urzeczona determinacją naszego rajdowego Wodza sama wróciła, czy jednak z pomocą przyszła butelkowana mineralna. Faktem niezaprzeczalnym jest, że jak te prawie dwieście osób w jednym czasie rzucało się do kąpieli, to przypadki takie były częstsze, no może bez piany w oczach. Sam doświadczyłem, jak raz woda miała temperaturę roztopionego lodowca i pod jej strumieniem prostowały mi się paznokcie na stopach a za chwilę ukrop się lał jakby diabeł płukał kocioł po smole i skóra skwierczała.

Około godziny 19-ej odbyła się kolejna odprawa kierowników grup rajdowych, gdzie mogliśmy twarzą w twarz spotkać się z sędziami i zapoznać z planami na kolejne dni. Kierownikiem jednej z grup już tradycyjnie została Małgosia, na kierownika drugiej grupy nominowany zostałem ja.

Po godzinie 20-ej rozpoczęła się dyskoteka. Jak ktoś był w Muszynie Złockie lub nawet w Lądku Zdroju to będzie wiedział, o czym mówię. Sala tym razem była malusia, oj jak bardzo malusia. Z opowieści słyszałem, że na innych rajdach bywają dużo większe sale, mnie jednak wystarczyłaby taka, jak ta wylustrzona w Muszynie. Duszno też tam (w Koninkach) było masakrycznie, ale dało się przywyknąć. Nie wiem moi drodzy współrajdowicze, czy moje odczucia są odosobnione, ale miałem wrażenie, że 90% tańczących na parkiecie to były nasze Orlice i Orły. A jak te nasze Panie pląsały…???

Rozkosz była patrzeć, a już tańczyć z nimi to wręcz ekstaza… Nie da się tutaj porównywać, która z dziewcząt tańczyła lepiej a która słabiej. Zarówno wtedy na rajdzie, jak i teraz – parę dni po nim – wszystkie nasze Panie ustawiłbym na najwyższym stopniu podium, tak jak na przykład staje drużyna piłki siatkowej lub nożnej. A że jeszcze Panie nasze nie szczędziły uśmiechów posyłanych ku swym Orłom, to widok ich uchachanych twarzyczek rozmiękczyłby najtwardsze serca (choć nie zauważyłem u naszych Orłów podgatunku commune lentus).

Tańczyło się cudownie, ale wszystko co przyjemne szybko się kończy i już w okolicach godziny 2-ej w nocy ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, muzyka ucichła a co nam w duszy grało, to musieliśmy sobie dopowiedzieć i dośpiewać w kuluarach (czytaj w domkach). Gdzieniegdzie słychać było melodyjny i wyrywający serce z piersi tęskny śpiew: „Gorce to czy okolice, najpiękniejsze są…??? OR-LI-CE…” Melodia, ta sama Piotrze, co przy pieśni ludowej o pewnym bacy, co to w Poroninie na Giewoncie…

Rozmowy panelowe trwały jeszcze chwilę, może dwie, ale w końcu ukołysani oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Pod koniec tego dnia, przedłużonego do godzin porannych, zarejestrowałem jeszcze jeden fakt. Nasz Przyjaciel Dima zmienił miejsce kwaterunku na… w tamtym momencie dla nas nieznane. Po prostu w chłopaku była taka potrzeba integracji ukraińsko-polskiej, że postanowił wyrobić sobie szersze pojęcie o przysłowiowej polskiej gościnności. Mam tylko nadzieję Dimka, że to nie dzięki polskiej uprzejmości nasze dziewczęta musiały parę dni później przy wykorzystaniu kilku bandaży robić Cię na mumię…

Cisza na spółkę z lekką mgiełką otuliła jak pierzynką stojące w kotlinie domki, a temperatura bliska 5°C zdecydowanie studziła rozpalone ciała i umysły. Kończył się kolejny dzień…

Wstawał nowy dzień… Nieśmiałe porykiwania przeciągających się tu i ówdzie rajdowiczów przerywane zdecydowanym piskiem rajdowiczek biorących poranny tusz w zimnej wodzie, odbijały się szerokim echem pośród szczytów skrytych za mgłami, przemieszanymi z najniżej znajdującymi się chmurami. Jednak rajd rządzi się swoimi prawami czyli regulaminem i o właściwej porze większość z nas stawiła się na stołówce. Dziś organizatorzy łaskawie zaproponowali nam autokarowy przejazd do Chabówki, gdzie znajduje się muzeum kolejnictwa. Udało nam się sprawnie zapakować do busów podstawionych, gdzie? No gdzie??? No właśnie! Pod wspomnianym już Centrum Terapii Uzależnień… i udaliśmy się do rzeczonej Chabówki.

Na miejscu wysypaliśmy się z autokarów i krótkim marszem doszliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazały się okazałe maszyny parowe przeznaczone do przemieszczania po torach. Pewnie starsi z rajdowiczów pamiętali jeszcze z dzieciństwa niektóre egzemplarze. A skoro pamiętam je ja – Bodeusz, to wcale nie potrzeba aż tak dużo lat, by sobie odświeżyć lata młodości. (No bo ja się na starszego rajdowicza nie czuję – ale może to zasługa żeńskiej obsady rajdu?) Wśród okazów były również takie, że gdyby nie kółka i koła rozmaitej wielkości, to nikt by nie domyślił się, że to metalowe pudło lub walec to lokomotywy zwane wcześniej lokomobilami.

Nie wszyscy wiedzą, że po naszym przybyciu na terenie muzeum przybyła jeszcze jedna kolejka, o której w żadnym przewodniku słowa nie było wspomnianego, i to nie był muzealny egzemplarz. Była to kolejka oczekujących na wolną toaletę – nie pomnę już teraz, czy ktoś takową uwiecznił na zdjęciu. Kuriozum sytuacji polegało na tym, że na dole wszyscy przebierali nóżkami… a na górze była wolna toaleta. Ja na ten przykład z nie właśnie skorzystałem.

Po kilkunastominutowym wykładzie Pana w mundurku kolejarza przyszła pora na wejście do zabytkowych już wagonów i… ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy zapowiedziane, że z racji dość dużego kąta nachylenia torów kolejowych może nastąpić taki moment, w którym ciuchcia się spoci, zasapie (jak Bodeusz na podejściu pod szczyt), kółeczka się jej zabuksują w miejscu i nie da rady jechać dalej (no w tym to się różnimy, bo ja radę jednak dałem.). Męska część naszej wycieczki została zobowiązana do tzw. pchania składu pod górkę na trzy – cztery w ramach czynu społecznego, tak dla dobra ogółu. Jak wycieczka w stylu retro to retro. Czterdzieści lat temu nie takie rzeczy robiono w czynie społecznym. Nagle… zagwizdało, szarpnęło…

Najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po szynach ospale.

Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, I kręci się, kręci się koło za kołem,

I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,a my do palacza: Syp węgla Pan więcej !!!

Wychylił się Jacek, gałęzią w twarz dostał, na licu ślad krwawy na przyszłość pozostał.

Prezes nasz dzielny nie speszony tą wpadką, wnet się pocieszył z rąk kobiecych daną czekoladką.

Posilony od razu wczuł się w rolę przewodnika i natychmiast zaczął nam objaśniać, co widzimy za oknami. Krótki postój w Mszanie Dolnej dał nam szansę na dobiegnięcie do bankomatu i z powrotem. Piotrek zdążył nawet kupić jakieś kremówki, czy coś innego i z ojcowską troskliwością zaczął karmić dziewczęta. Również pod bankomatem było śmiesznie, bo stały tam dwie miejscowe kobietki chcące pobrać pieniądze. Maszynista już gwizdał na znak szybkiego powrotu, ludzie powoli znikali w wagonach, a ja wciąż stałem przed tym bankomatem jako trzeci. A Pani zamiast czytać, co do niej odpisał bankomat (czy chce wydruk) to czeka na kartę i mówi, że chyba się zepsuł. Druga Pani w tym czasie zdziwiona widokiem naszego muzealnego składu postanowiła zabawić mnie rozmową. A skąd taka ciuchcia tutaj i z jakiej okazji? A ja przebierając nóżkami z niecierpliwości, bo nie miałem zamiaru gonić pociągu pieszo, bez zastanowienia odpaliłem: A to ja postanowiłem po 60-ciu latach wrócić do miejsca, gdzie się urodziłem i troszkę przyjaciół zaprosiłem na tą sentymentalną podróż. I nie uwierzycie… A ona w to uwierzyła… Ostatecznie jedna odeszła bez wydruku, druga zrezygnowała z usługi zepsutego bankomatu, a mnie udało się i naprawić, i pieniądze pobrać, a pociąg jeszcze gwizdał na peronie…

Ruszyliśmy w dalszą drogę, która wśród żartów i śmiechów szybko się skończyła. Na stacji w Dobrej zauważyliśmy stragany z miejscowymi wyrobami regionalnymi: serami, miodami i innymi smakołykami. Było tam też stoisko z kanapkami ze smalcem i ogórkiem oraz kwaśnicą z żeberkami… Poczęstunek był za free a kolejka??? Ludziska, kolejka jak za PRL-u była… ale jedzonko paluszki lizać!!! Korzystając z okazji szybko spałaszowałem swoją porcję i stanąłem ponownie w kolejce i ponownie uraczyłem swe kubki smakowe tymi pysznościami, bo muszę Wam się przyznać, żem łasuch jest…

Rozpoczęliśmy drogę powrotną. Uchachani, najedzeni, zmęczeni, ale szczęśliwi siedzieliśmy czekając, na koniec wycieczki. Większość z nas z czasem zaczęła mrużyć oczy, drzemać lub wręcz spać. W drodze powrotnej okazało się, że obawy o pchaniu pociągu mogły nie być przesadzone… Parę razy pociąg wręcz stawał i jakby zbierał kolejne siły do wspinania się pod górę. Ale dał radę i już bez przeszkód dojechaliśmy do mety. Tym razem metą była Mszana Dolna. W Mszanie krótki marsz doprowadził nas do autokarów, w które zapakowaliśmy się i udaliśmy się do Koninek. A na miejscu dzień jak co dzień, czyli posiłek i odprawa kierowników grup. W międzyczasie okazało się, że nie wszyscy wrócili do Koninek. Nie było Piotrka z naszego domku i kilku innych osób. Oczywiście z powodu braku zasięgu telefonii komórkowej nie udało się ustalić, czy wszystko nich jest OK. Troszkę to mąciło nasz doskonały nastrój. Nawet na odprawie kierowników nie było Piotrka (!!!), ale pozostali sędziowie nie wydawali się tym zaniepokojeni.

Tego wieczora dyskoteki nie było, więc radziliśmy sobie jak mogliśmy, czyli w podgrupach. Jak już wcześniej wspomniałem nasz przyjaciel z Ukrainy – Dimka bratał się z kolejnymi rajdowiczami, a do naszego zaś domku zawitał, prosto z Zakopanego, Sławek Sokole Oko. Zaprosiliśmy do domku kilkoro Przyjaciół i w wąskim gronie cieszyliśmy się opowieściami i żartami z życia wziętymi. Przeplatane to było wspomnieniami z poprzednich rajdów. Nieustannie też martwiliśmy się o Piotrka i inne nieobecne wciąż osoby. A telefony nasze milczały, nikt się do nas nie odzywał, nie sms-ował i nie dzwonił.

Prym w naszym towarzystwie wiódł Kwiatek, który po prostu rozkładał nas na łopatki swoją piosenką śpiewaną na jakąś popularną nutę. Treść kolejnych zwrotek rodziła się w głowie Kwiatka na biegu, gdy by na niego nie patrzeć, można by pomyśleć, że czyta z kartki. Kwiatek nikogo z nas nie ominął, każdy miał swoje parę zwrotek – jeden więcej, drugi mniej. Każda z nich wywoływała u nas salwy śmiechu. W tak miłej atmosferze czas szybko płynął, więc nie wiedzieć kiedy na zegarze wybiła godzina druga. Druga nad ranem – dodajmy. I wtedy…???

Była akurat króciutka przerwa pomiędzy jedną a drugą salwą śmiechu, gdy na schodach naszego domku rozległ się głuchy i ciężki odgłos kroków. Kroki te stawiane zdecydowanie, ale powoli przywoływały z pamięci wszystkie obejrzane do tej pory horrory. Obecne w domku Panie bezwiednie i z rozszerzonymi strachem źrenicami przytuliły się do siedzących obok Panów. Ja znowu źle trafiłem, bo obok mnie siedział Prezes. Ale co mi tam… w chwili zagrożenia nie czas na wybrzydzanie, a razem raźniej. Wszyscy Panowie chwycili w dłonie, co kto miał pod ręką. Do dyspozycji mieliśmy jeden nóż i jeden widelec, kilka nieotwartych konserw i trochę półtoralitrowych butelek pełnych wody mineralnej. Dwa kijki do spacerów czy też górskich wspinaczek też znalazły się w męskich dłoniach.

Kroki dudniły coraz bliżej… Nagle… ucichły… Nasz wzrok wlepiony w drzwi zarejestrował powolne uchylanie się klamki. Drzwi otworzyły się na oścież i naszym oczom ukazał się……. PIOTREEEEK… Umorusany, zmęczony, ale cały i szczęśliwy. Odrzuciliśmy nasze bronie defensywne i Piotrek wpadł w nasze objęcia. Po kilku łykach jakiegoś chłodziwa Piotrek opowiedział nam, co ich spotkało. Otóż w Mszanie Piotrek i tych kilka osób, których brakowało, spotkali funkcjonariuszy Straży Granicznej. A że w górach wszyscy są przyjaciółmi to nasi Przyjaciele raz dwa zostali zaproszeni na poczęstunek. Z zaproszenia tego skrzętnie skorzystali, po czym zostali odwiezieni pod samą Ostoję w Koninkach. Ot i cała historia a myśmy tu wszyscy drżeli z niepokoju.

Piotrek dużo czasu nie zmitrężył i rzucił propozycję wyjścia w góry na wschód słońca. O 2-ej na ranem…!!! Ponoć z innych domków byli chętni, ale my już mieliśmy dość wrażeń na ten i tak przydługi dzień. Piotrek zmienił buty oraz wziął to, co uważał a stosowne i wyszedł. My rozpoczęliśmy powolne żegnanie gości z zamiarem pójścia na spoczynek. Troszkę to trwało tak z 20 minut, gdy nagle… Znowu kroki…!!! No nie – pomyśleliśmy – drugi raz nie damy się nabrać na ten numer. Drzwi otworzyły się ponownie i ponownie stanął w nich Piotrek. Nic nie powiedział, zniknął w łazience, pobuszował tam chwilę i ukazał się nam… ze szczoteczką do zębów w ustach. Komentując nasze osłupiałe spojrzenia, w te słowa: – Mamusia zawsze mówiła, żebym rano mył zęby. Wybuchliśmy wszyscy śmiechem darząc pełnym szacunkiem Mamusię Piotra za jego rzetelne wychowanie. Po chwili Piotrek ponownie wyszedł, tym razem już na dobre, a my udaliśmy się na spoczynek. Budzik nastawiliśmy na szóstą rano, żeby nie mieć problemów z wodą… Nadchodził nowy dzień…

Kolejny dzień rajdu może turystycznie był nieskomplikowany, ale rozpoczynały się już konkursy i trzeba było dopiąć wszystko na ostatni guzik. Budzik nastawiony na godzinę szóstą milczał dając ukojenie śpiącym. Nagle…??? Gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie… TRATATATA-DUM-DUM-DUM… i tak znowu, i znowu… Z Jackiem wiedzieliśmy jedno, to nie nasze budziki. Godzina…? PIĄTA !!! Nieeeeee… to niemożliwe… my chcemy spać !!! Po kilku minutach cisza. Nieobudzeni do końca śpimy dalej łapiąc tyle czasu, ile tylko się da. Nagle??? TRATATATA-DUM-DUM-DUM… i tak znowu, i znowu… Gdyby nie to, że spałem na górze a tratatało na dole to normalnie bym tam zszedł. Ale wciąż miałem nadzieję, że to już koniec koszmaru. TRATATATA-DUM-DUM-DUM… Z górnych pięter domku 52C dało się słyszeć wzmagające się warczenie…. Kto się ośmielił…??? Za jakie grzechy niepopełnione…??? Cisza, błoga cisza… koi do snu. A tu znowu: TRATATATA-DUM-DUM-DUM… i tak wciąż i wciąż bez końca. Mógłbym tak jeszcze parę razy, bo jak się okazało dzwoniło (budziło nas) co 10 minut aż do godziny 6-ej, kiedy to nasze budziki dopełniły dzieła zniszczenia.

Wymęczeni, niewyspani zwlekliśmy się z łóżek. Dodatkowo zauważyłem u siebie niepokojący objaw. Nie mogłem prawie oddychać, żebra bolały mnie tak, jakby ktoś zbił mnie kijem bejsbolowym. Upłynęło trochę czasu pod prysznicem, zanim sobie uświadomiłem, że moje dolegliwości to tak zwany „syndrom Kwiatka”. Te parę godzin, kiedy rżeliśmy jak opętani słuchając jego piosenek nie pozostało bez śladu na moich mięśniach.

Gdy szykowaliśmy się na śniadanie Sławek Sokole Oko ziewnął, przeciągnął się i z dziecięcą szczerością zapytał nas: – Nie słyszeliście czy mój budzik dzwonił? Spojrzeliśmy z Jackiem na siebie i parsknęliśmy śmiechem. – A jakże, słyszeliśmy, słyszeliśmy… całą godzinę od piątej do szóstej… Sławek chyba nie załapał naszej riposty bo odparł, że on nic nie słyszał.

Po śniadaniu naszym celem była Willa Orkanówka. Szlak może niezbyt trudny i niedługi, ale już w południe miał odbyć się konkurs strzelecki. Z naszej gromadki udział zadeklarowali Mała Kasia i Sławek Sokole Oko. Trasa miała jeden mankament, trzeba było na początku uważać, żeby nie pobłądzić i we właściwym miejscu skręcić w lewo (jak później na spotkaniu dowiedzieliśmy się od Ewy Malorny większość drużyn ominęła punkt kontrolny, co było właśnie skutkiem błędu w tym punkcie, który opisałem wyżej). Trasa w większej części prowadziła nas lasem na zachodnich stokach Turbaczyka (1078 m n.p.m.), jednak na jego szczyt nie doszliśmy, gdyż nasze kroki skierowały się lewo w dół. Także dzisiaj niezmordowana Julka przodowała naszej stawce, a wiedząc już kto jest kim, to znaczy kto jest z naszej ekipy nie trzymała się już ręki Sylwka, wyrywała za to do przodu i patrzyła tylko od czasu do czasu czy za nią idziemy. Po zejściu na polanę zobaczyliśmy kolejne widoki jak zwykle piękne, ale długo by opisywać. To trzeba zobaczyć chociażby na zdjęciach.

Stąd już chwila moment i weszliśmy na kolejny odsłonięty odcinek, z jeszcze piękniejszym widokiem na Beskid Wyspowy, ze wzgórza przy zejściu do Orkanówki. Tam za drobną opłatą można było przenieść się w czasie do lat, kiedy właśnie tu rozpoczynał swoje życie Władysław Orkan. O Orkanie słyszał prawie każdy, ale już niewiele osób chyba wiedziało, że naprawdę urodził się w biednej góralskiej rodzinie jako Franciszek Szmaciarz, a potem egzystował jako Franciszek Smreczyński. Te kilkanaście minut spędzonych w rodzinnym domu Władysława Orkana dało nam poznać bardzo smutną historię jego rodziny. Warto było kupić bilet, polecam każdemu, kto będzie miał okazję znaleźć się w tym miejscu. Dalej już szybkim krokiem, zwłaszcza że z górki było, wróciliśmy do Koninek. Po powrocie tradycyjnie problemy mieliśmy by się zejść w jedną ekipę, wszak telefony głuche były, a nadszedł czas na opracowanie piosenek…

Problemu z piosenką nie miała ekipa Orłów I, bo tam Groszek jak zwykle miał gotowy utwór. Pozostała tylko kwestia przećwiczenia. Jak znaliśmy Groszka, to na pewno wywindował poziom bardzo, bardzo w wysoko. Dzień wcześniej grupa Orłów II (kierowana przez Małgosię) wsparta moją osobą próbowała też ćwiczyć, ale po pierwsze nie było jeszcze składu zespołu (pisałem o problemach z łącznością – każdego trzeba było znaleźć fizycznie i doprowadzić do jednego pokoju) a po drugie utwór jeszcze był nie gotowy. I tutaj objawił się kunszt Małgosi – kierowniczki. Powiedziała nam, że musi pospacerować, bo jej najlepiej się myśli podczas chodzenia. I oto minęło pół dnia i podczas wspinaczki po stokach Turbaczyka, kiedy inni sapali w rytm stawianych kroków, Małgosia nie sapała tylko rymowała. Gdy zeszliśmy do Koninek to tekst już był gotowy. Prawdziwe Mission Impossible in Gorce.

My trenowaliśmy śpiewanie, a w tym czasie Mała Kasia (wybacz Kasiu tą „Małą”, ale pod takim pseudonimem zna Cię chyba każdy) i Sławek Sokole Oko wystrzelali dla obu naszych drużyn bardzo dobre wyniki. Po obiadokolacji udaliśmy się na polankę, która przywitała nas na początku Rajdu. Zgromadzili się tam wszyscy rajdowicze, sędziowie i organizatorzy. Spotkała nas (czyli Orłów) nieoczekiwana niespodzianka. Dojechała do nas Agnieszka. Wszyscy się ucieszyli, boć to znana i lubiana Orlica.

Rozpoczął się konkurs. Powiem szczerze, im dłużej czekaliśmy, tym większa trema mnie zżerała. Było jeszcze gorzej, bo już po drugiej czy trzeciej piosence, bardzo melodyjnej zresztą, tak się zapamiętałem w klaskaniu i przytupywaniu, że zapomniałem naszej własnej melodii. Panika to najdelikatniejsze określenie tego, co czułem. Raz po raz odciągałem na bok to jedną to drugą niewiastę z naszego składu, żeby mi zanuciła to, co my mamy wyśpiewywać. A tymczasem kolejne ekipy prezentowały swoje utwory. A ponieważ kolejność występu była zależna od kolejności zgłoszenia, a nasze dwie drużyny zgłosiły się w ciągu dnia, więc byliśmy na szarym końcu. Na szczęście okazało się, że tylko na końcu pod względem kolejności występu. Z naszych ekip pierwszy występował Groszek. Jak już pisałem, tradycyjnie jakość tekstu i jego wykonania oraz wizualizacja w ekipie Groszka były na najwyższym poziomie. Tekst tekstem, ale dobrane do składu Panie rozhuśtały całą widownię. I tak kibicując zespołowi Groszka nawet nie zauważyliśmy, kiedy nadeszła nasza pora. Cóż było robić, wyszliśmy i zaśpiewaliśmy.

Po konkursie nastał czas na poczęstunek i zabawę. Była kiełbasa pieczona, surówki i przyprawy oraz pieczywo. Prawdziwa wyżerka. Potem ponoć było ognisko i tańce, ale Ósemka została zaproszona przez Adasia z Fregaty do Watry. Tam w drewnianej chatce były i stoły, i miejsce do tańca, i sprzęt grający. Zaopatrzeni w niezbędne produkty cieszące ciało i umysł rozpoczęliśmy zabawę. Był nawet czas na mecz siatkówki. Już pierwsza robinsonada w moim wykonaniu zadziwiła wszystkich a najbardziej mnie samego. Nie tylko się nie połamałem, nie potłukłem, ale nawet śladu po trawie na ubraniu nie było a fikołka zrobiłem konkretnego. Pewnie gdybym myślał jak to zrobić, to by mi tak nie wyszło i bym się potłukł. A tak? To obyło się bez problemów. Jak długo tańczyliśmy? Nie pytajcie.

Waszego Kronikarza pod koniec baletów siły opuściły. Jednak nie pozostałem bez dyskretnego nadzoru i opieki Przyjaciół. Jarek w trymiga zorganizował transport powrotny. Dwie Gosie blondynki niczym siostry miłosierdzia podjęły rannego na polu walki z otaczającą mnie rzeczywistością i nie opuściły dopóki nie spocząłem we właściwym łożu. Nie muszę chyba dodawać, że właściwym łożem było moje legowisko. Nic tak nie cieszy rano jak widok własnego sufitu i ścian…

Nadchodził nowy dzień i to z napiętym grafikiem. Poza wyjściem w góry czekał nas sprawdzian z wiedzy topograficznej, instruktaż z pierwszej pomocy przedmedycznej no i konkurs wiedzy ogólnej (czyli przysłowiowy kogiel-mogiel: historia turystyki, Straży Granicznej, Policji, oraz wiedza o Rajdzie i okolicznych górach, rzekach, miejscowościach i ciekawostkach).

Rano tradycyjnie szybki tusz i śniadanie, żeby nabrać sił na wydeptywanie szlaków. Początek był najłatwiejszy, bo wystarczyło dojść do dolnej stacji kolei linowej w Tobołowie. Potem była dłuższa chwila ulgi, bo jak już umościliśmy się w pojedynczych krzesełkach i ruszyliśmy pod górę, to otoczyła nas błoga cisza tylko niezbyt wyraźnie zmącona szmerem kolejki. Było pochmurno, ale nie zimno i raczej bezwietrznie. Niektórzy fotografowali współkolejkowiczów albo wymieniali spostrzeżenia, inni widząc z góry stromiznę podejścia cieszyli się, że nie musieliśmy od razu wypluwać płuc, bo na pewno byśmy się zmachali na samym początku. Jeszcze inni, jak na przykład ja oddali się na kolejnych paręnaście minut w ramiona Morfeusza, by moc wróciła w nogi i płuca.

Po zejściu z krzesełka na górnej stacji kolejki linowej, niewiele poniżej szczytu Tobołczyka (966 m n.p.m.) szybko zorganizowaliśmy się i gdy tylko byliśmy w komplecie, ruszyliśmy zielonym szlakiem lekkim podejściem. Szło się bardzo przyjemnie, ale do czasu, bo był też odcinek bardziej stromego podejścia, ale nie mogło być inaczej, jeśli podchodzi się pod szczyt Tobołowa (994 m n.p.m.), a potem lekko omijając sam szczyt Suhory (1000 m n.p.m.) przechodzi przez polanę Suhory. Suhora słynie z tego, że na jej szczycie znajduje się najwyżej w Polsce umiejscowione obserwatorium astronomiczne należące do Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Lokalizacja została wybrana z powodu braku w okolicy źródeł sztucznego oświetlenia mogącego zakłócić obserwacje nieba oraz bardzo dużą ilość bezchmurnych nocy w roku. Ponadto obserwatorium to od 1991 roku należy do światowej elity obiektów, których jest tylko 17 a w Europie tylko 2, pracujących w sieci tzw. teleskopu globalnego, którego rolą jest obserwowanie jednej i tej samej gwiazdy z różnych punktów świata.

Stąd jeszcze bardziej stromym podejściem, ale nadal szlakiem zielonym wdrapaliśmy się na Obidowiec (1106 m n.p.m.). Tutaj językiem Sienkiewicza można by rzec, że poprawiliśmy koniom popręgi (dla mniej wtajemniczonych – paski od plecaków na naszych plecach), pociągnęliśmy trochę wody dla ochłody, bo jednak pomimo przychylnej pogody troszkę się spociliśmy tym podejściem, dalej jedno zipnięcię, dwa ziewnięcia, komu tam paproszek czy kamyk wpadł do buta to go wytrząsnął….. i ruszyliśmy dalej.

Dalsza trasa to czysta przyjemność, bo będąc na tej wysokości to już się prawie wcale nie wspinaliśmy, więc moc nasza przekładała się na połykane wręcz metry trasy. W miłej atmosferze szybko mija czas, więc nie wiedzieć kiedy doszliśmy do schroniska na Starych Wierchach (968 m n.p.m.). Tutaj się okazało, jak zorganizowane są Orły. Podczas gdy jedni uczestniczyli w zajęciach z pomocy przedmedycznej, inni dali pokaz wiedzy topograficznej. Dostałem maxa, ale żeby ostudzić Wasz entuzjazm powiem, że chyba większość drużyn była dobrze przygotowana i również miała maxa. Jeśli się mylę, to Sędzia Główny Piotr niech to skomentuje na forum publicznym.

Pozostało już tylko zaopatrzyć się w pamiątki i uraczyć podniebienie miejscowymi rarytasami. Popularnością cieszyły się frytki, bigos, żurek i szarlotka na ciepło. Wyjątkowo również smakowało piwo z sokiem, ale to nie nowina. Po trudach wspinaczki taki trunek prawie zawsze smakuje.

Nie tracąc czasu na zbędne czynności udaliśmy się czerwonym szlakiem do schroniska PTTK na polanie Przysłop pod Maciejową (852 m n.p.m.). Tu muszę wspomnieć, że w chwili gdy piszę te słowa zarówno bacówkę PTTK na Maciejowej, jak i Grupę Podhalańską GOPR oraz całe środowisko obiegła smutna informacja o śmierci Tadeusza Klimińskiego – ostatniego Kierownika tejże bacówki, a wcześniej Kierownika schroniska PTTK na Turbaczu, członka założyciela Grupy Rabczańskiej GOPR, członka PTT i PTTK. W listopadzie ukończyłby 79 lat.

Do schroniska droga też była łatwa i nawet niedługa. Wszystkim, którzy tam doszli pogoda, która się w międzyczasie poprawiła, pozwoliła ucieszyć oczy panoramą okolicznych wzniesień. Tutaj również mieliśmy okazję zjeść co nieco. I nie uwierzycie…. nie pamiętam, co tam jadłem…. Pamiętam tylko, że kto nie przechodził, to próbował i mu smakowało. Ciężko było nam zebrać się w drogę powrotną, ale nie było rady.

Ruszyliśmy i już bez takiej werwy rozpoczęliśmy schodzenie. Na początku mieliśmy tylko podejście, ale tak to już jest, że jak z jednej strony się schodzi, to w drodze powrotnej się wchodzi. Droga nie wszędzie była wygodna, bo trafił się też jakby parów górskiego potoku, gdzie mokro i ślisko było a i kamulce wszelakie tylko czekały, by się o nie potknąć. Gdy wyszliśmy z lasu na polanę z kolejnymi ładnymi widokami, gdzie nie gdzie odezwały się pierwsze głosy świadczące o zmęczeniu. Mając do wglądu mapę byłem świadomy, że to dopiero przygrywka, bo otaczające nas zalesione wzgórza były tymi, na które musieliśmy wejść. Ale żeby tam wejść najpierw musieliśmy zejść na sam dół.

Schodząc z tej polany (a byłem jednym z ostatnich, bo zamykaliśmy stawkę) razem z Romanem zauważyliśmy grobowiec na łące ponad nami. Pomimo że był to teren odgrodzony drutem, ciekawość nasza wzięła górę i udaliśmy się w celu sprawdzenia co to jest. Nie byliśmy wszak w Ameryce, gdzie groby stawia się przy domach by było bliżej. Że opłaciło się, to napiszę kilka akapitów niżej.

Zapyta ktoś może, kim jest ów tajemniczy Roman, o którym do tego momentu milczały kroniki. Otóż był to świadomy zabieg Kronikarza mający na celu do ostatniego możliwego momentu utrzymanie w tajemnicy personalia naszej ósemkowej wunderwaffe. W tym miejscu przerwę a do tematu Wielkiego Romana powrócimy za chwilkę.

Po zejściu do Kusiaków zrobiliśmy przerwę w sklepiku, gdzie uzupełniliśmy zapasy płynów i pożywienia. Przysklepowy trawnik obiecywał ukojenie nogom, więc nie zwlekając usiedliśmy gdzie kto stał. Tutaj też powstało zdjęcie, na którym widać Wielkiego Romana prawdopodobnie wypowiadającego jedną z wielu jego mądrych kwestii i tłum słuchających go turystów. Nie bez znaczenia jest też widoczne na mej twarzy uwielbienie dla wiedzy Wielkiego Romana.

Dalsza droga – w zasadzie cały czas pod górę – przypominała fragment bajki o Shreku. Co chwila ktoś zadawał pytanie: – Daleko jeszcze? Nie wiem, jak na innych odcinkach naszej rozciągniętej wycieczki odpowiadano na tak zadane pytanie. Ja miałem jedną odpowiedź: Nie dalej niż… I tu wstawiałem najbardziej prawdopodobną liczbę minut. Zawsze jednak dawałem maleńką gwiazdeczkę przy tej odpowiedzi, która brzmiała: przy obecnym tempie marszu. Nie patrzyłem na zegarek, ale faktycznie niewiele czasu potrzebowaliśmy, żeby dojść do rozwidlenia szlaków a znalazłszy właściwy – skręcający w prawo – za parę minut znaleźliśmy się na polanie z górną stacja kolei linowej. Westchnienie ulgi wyrwało się z dziesiątek piersi nie tylko kobiecych. – Hurrra!!! Jesteśmy już prawie w domu, jeszcze tylko zjazd w dół. A ze zjazdem to tak samo jak z wjazdem tylko w drugą stronę. Rach ciach i byliśmy na dole.

Lekkie zawirowania organizacyjne spowodowały, że konkurs wiedzy odbył się nie przed obiadokolacją, lecz po niej. Mieliśmy zatem trochę czasu. Pamiętając sytuację z rajdu w Lądku Zdroju we wrześniu 2014 roku zapytaliśmy z Jackiem Sędziego Głównego Piotra, jakie rozwiązanie widzi w przypadku remisu, czyli sytuacji, kiedy dwie lub więcej drużyn będzie miało tyle samo punktów po udzieleniu odpowiedzi. Nie muszą mieć przy tym liczby maksymalnej, bo na przykład dwie lub więcej drużyn może popełnić po jednym błędzie i wtedy zwycięzcy będą mieli po 12 pkt. Wszystko zgodnie z regulaminem, gdzie stoi jak byk, że pytań jest 5 a punktowane są w skali od 0 do 3 pkt. Sędzia Główny Piotr zrobił minę Cezarego Pazury z filmu Kiler-ów 2-óch i odezwał się słowy tymi: – Posłuchajcież zatem młode wilki starego wilka. Gdybyż sytuacja taka miejsce miała, mam ja na dogrywkę takie pytanie, które choć z rajdu, które w pewnych okolicznościach mogłoby okazać się figlarnie łatwe, to jednak patrząc na całokształt łatwym nie jest, a zatem położy WSZYSTKICH, którym je zadam. Jacek pokiwał ze zrozumieniem, ja jednak nie dałem za wygraną: – To nie załatwia sprawy o Wielki Sędzio Główny, bo jak wszyscy polegną, to i tak będzie remis. Ale Piotrek i na taką ewentualność był przygotowany. – Będą kolejne pytania na dobicie, do pierwszego błędu – powiedział.

Nastał właściwy moment, by powrócić do wątku Wielkiego Romana. Nie wiem, czy mam rację, bo krótko jestem rajdowiczem i wciąż mam się za świeżaka i za takim Lechem to mógłbym pewnie plecak nosić, ale dla mnie Wielki Roman był nieoszlifowanym diamentem w skórze nowicjusza. Najpierw dał się ponieść euforii powitań, jego gościnność stała się wręcz przysłowiowa w pierwszych dniach. Baczne oko Kierowniczki Małgosi szybko jednak zauważyło parujące IQ unoszące się niczym aureola nad głową Wielkiego Romana, który na początku wcale nie był taki Wielki. Był po prostu Romkiem. Ale jak się szybko okazało Roman – człowiek słusznego PESEL-u – albo czytał a może nawet pamiętał czasy Cze-Ki, bo na jedno zdanie Gosi – Romek, marsz do książek – z czekistowską gorliwością rzucił się na wchłanianie wszelakiej dostępnej wiedzy. A że poszło mu znakomicie, to się zaraz przekonacie.

Nadeszła pora konkursu. Wszyscy wytypowani do odpytywania zostali w sali odpraw kierowników. Podpowiedziałem Romanowi, że nie ma co czekać, bo nam pytania rozbiorą, a tak to będziemy mieli większy wpływ na to, co wylosujemy. Roman szedł jak burza, wiedział nawet jakie wydarzenie spowodowało, że Józef Kuraś – partyzant walczący z Niemcami w rejonie Gorców – przyjął pseudonim „Ogień”. Ogólnie miał 9 punktów na 15 możliwych. Ja startowałem przed Romkiem. Stwierdziłem, że nie ma co kombinować w rodzaju: 10-te od końca albo co 25-te pytanie. Wziąłem po kolei 5 wolnych. Dostałem m. in. pytanie o kraj graniczący z Gorcami, to nastąpił u mnie szybki proces myślowy: Kraj graniczny – granica – słupek graniczny – Ja i Agnieszka – przyjaźń polsko-czeska – Czechy. A brak Agnieszki na początku rajdu wpłynął na mnie tak deprymująco, że odpaliłem bez zastanowienia: – Czechy. Poprawiłem się szybko, bo jak nie było zgody granicznej z Agnieszką, to pewnie nie ma też kraju granicznego, ale pierwsza odpowiedź się liczy. No i z tych nerwów przekręciłem nazwę strugi przepływającej przez Koninki. Odparłem, że Koninki a prawidłową odpowiedzią było: Koninka. W sumie zdobyłem punktów 6 i z tego powodu chciałem się poddać publicznemu samobiczowaniu, ale później zrezygnowałem z tego planu.

Niech Sędzia Główny Piotr zaświadczy, jaka rzeź niewiniątek była. Nawet była ekipa, której przedstawiciel zdobył 0 pkt. To i te moje 6 pkt chyba źle nie wyglądało. No i sprawdziło się moje przewidywanie i dwie drużyny zdobyły w fazie głównej po 15 pkt. Nastąpiła dogrywka. Żebyście Wy to widzieli. Prawdziwy regularny ping-pong. Pytanie? Odpowiedź! Pytanie? Odpowiedź! Wreszcie Sędzia Główny Piotr wyciąga swoją broń ostateczną, pytanie dobijająco-wyciągające. Zaczął ładnie, że na jednym ze szlaków można było zobaczyć coś niezwykłego a mianowicie grób i….. Sędzia Główny Piotr zaciął się……. Powtórzmy to jeszcze raz, bo jest to ewenement, by SĘDZIA GŁÓWNY PIOTR zapomniał pytania, które chciał zadać a zapisać przechera sobie nie zapisał…. I wtedy spośród siedzących na sali powstał ROMAN WIELKI (czapki i berety z głów przed Romkiem, Panie i Panowie) i powiedział, że zna zarówno pytanie jak i odpowiedź na nie. Wpierw trzeba było jednak ustalić, że dogrywkowicze się poddają. Trzeba było widzieć zdziwione miny komisji i szmer podziwu wśród wszystkich obecnych. Nie trzeba było długo czekać, by dogrywkowicze powiedzieli pas. I wtedy ROMAN WIELKI (proponuję od tej chwili tylko tak go zwać i to WIELKIMI LITERAMI) wypalił bez ogródek. Pytanie brzmi: czyj grób mijaliśmy schodząc ze schroniska pod Maciejową tuż przed odpoczynkiem pod sklepikiem i skąd on tam się wziął. A odpowiedź brzmi: Tuż ponad asfaltową drogą, którą schodziliśmy do sklepiku na szczycie łąki tuż pod linią drzew, znajduje się grób Andrzeja Kraussa, który zginął śmiercią tragiczną w 2004 roku. Z umiejscowienia grobu można wnosić, że został porażony piorunem. Podniesione owacje i aplauz ogłuszyły obecnych na sali. Nie pamiętam już komu przypadło zwycięstwo. Wynik już nie miał żadnego znaczenia. Dla wielu z nas zwycięzcą był ROMAN WIELKI !!! Zdziwiony tylko byłem, że komisja nie przyznała ROMANOWI WIELKIEMU punktów extra za taką ripostę.

Tego wieczora dyskoteki ponownie nie było. Bawiliśmy się we własnym gronie trochę żałując straconych punktów, trochę się pocieszając nawzajem, że to tylko zabawa. W domku C52 zebrało się towarzystwo mieszane i było bardzo sympatycznie. Sławek Sokole Oko zaległ na swoim łóżeczku i żadne miśki w wykonaniu obecnych Pań nie były w stanie wyrwać go z objęć Hypnosa. I wtedy ktoś, nie pamiętam kto (być może był to Jacek) rzucił hasło: Weźcie go na Bodeuszka! Chyba szerszeń w kiszce stolcowej nie wywarłby takiego wrażenia na śpiącym Sławku, jak to znienacka rzucone hasło. Poderwał się raz-dwa. Oto jest moc legendy!!!

Zabawa tradycyjnie trwała do momentu, aż niebo się poczęło się rozjaśniać. Rozpoczynał się kolejny dzień. Któryż to już? Nie bardzo wiadomo w tym pędzie. Trzeba było przystanąć w tym galopie dnia i chwilę pomyśleć. Chwila spędzona pod prysznicem, woda zamiast piasku w oczach i minuty spędzone w gronie Przyjaciół pozwoliły ustalić, że to chyba jest piątek (ale do końca i tak pewni nie byliśmy).

Ostatni roboczy dzień Rajdu przywitał nas ładną pogodą. W planie mamy atak na sam Turbacz – radość dla tych, co należą do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski. Jednak wiedzieliśmy z pierwszego dnia rajdu jak wygląda zejście szlakiem niebieskim, który na pewnym odcinku jest wspólny ze szlakiem zielonym. A teraz czekało nas podejście… Może z tego względu, a może z zupełnie innego – nieznanego skromnemu Kronikarzowi Waszemu – trasa została zmodyfikowana. Drugi raz było nam dane wjeżdżać kolejką linową pod Tobołczyk. Tak się też i stało jak poprzednimi dniami, że szybko po śniadaniu żeśmy się zebrali i na górę wjechali. Tutaj trasa była nam znana, bo poprzez Polanę Suhory weszliśmy na Obidowiec, ale tutaj inaczej niż ostatnim razem skręciliśmy nie w prawo w kierunku Starych Wierchów, lecz w lewo w kierunku Turbacza. A ponieważ Turbacz najwyższym szczytem jednak w Gorcach jest, to droga nie była jedynie płaska ale były też odcinki z podejściem. Podejścia te nie były może trudne a może i były tylko my już byliśmy wytrenowani i rozgrzani? Tego już teraz nikt nie rozstrzygnie.

Po drodze minęliśmy symboliczne miejsce upamiętniające katastrofę lotniczą medycznej awionetki, która 25 maja 1973 roku rozbiła się na stokach Obidowca. Na miejscu zginęła matka przewożonego z Gdańska do Nowego Targu dziecka. Pilot z poważnymi urazami kręgosłupa przeżył. Przeżyło również przewożone dziecko. Nie uwierzycie, ale źródła jako najbardziej prawdopodobną przyczynę katastrofy podają niesamowicie trudne warunki atmosferyczne w tym niespotykane opady śniegu. OPADY ŚNIEGU!!! 25 maja, uwierzycie??? Chwilą milczenia i zadumy uczciliśmy pamięć ofiar. Ofiar, bo i połamany pilot i dziecko pozbawione matki to przecież również ofiary tejże katastrofy.

Niewiele czasu upłynęło, gdy zrobiliśmy sobie przerwę na tak zwany popas. Słońce na niebie wprawiło nas w doskonały nastrój. Był czas na tańce, podczas którego ja – Bodeusz odsapywałem wejście na Obidowiec. Urządzony też został szybki konkurs na orientację pod tytułem: „Powiedz Kotku, kto jest w środku.”, a orientować się trzeba było patrząc tylko i wyłącznie na buty naszych rajdowiczów. Momenty te zostały uwiecznione przez naszych prywatnych a wszędzie biegających fotoreporterów i można samemu spróbować swych sił w odgadywance. Gdyśmy uzupełnili luzy w naszych żołądkach niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem czekało nas już tylko podejście. Końcówka była chyba najpiękniejsza na dzisiejszej trasie, bo wspinaliśmy się na sam szczyt Turbacza pośród wyschniętych i połamanych drzew, co dawało naszym oczom możliwość podziwiania cudownych widoków.

Czasu nikt nie liczył, gdyśmy stanęli przy obelisku na samiuśkim szczycie Turbacza. Szybka sesja fotograficzna i udaliśmy się do schroniska PTTK pod Turbaczem. A ponieważ byliśmy tam już drugi raz, to miałem okazję popróbować zupy chrzanowej, która poprzednim razem dała pierwszeństwo żurkowi. Tutaj też podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza – stanowiąca większość – miała możliwość dłuższego odpoczynku przed schodzeniem zielonym szlakiem na Turbaczyk (1078 m n.p.m.) i dalej zieloną ścieżką edukacyjną w kierunku Koninek. Trochę żałowałem, że nie będzie mi dane być na Turbaczyku, i że tamtego szlaku nie zobaczę, ale nie można być wszędzie. Ograniczał nas czas, bo dzisiaj o godzinie 17-ej miało nastąpić uroczyste zamknięcie Rajdu i wręczenie nagród.Gdyby nie to, to raczej byśmy i ten odcinek zaliczyli. Z treści ostatnich zdań uważny Czytelniku powinieneś wywnioskować zdołałć, że Bodeusz był w tej drugiej – mniej licznej – grupie. Grupa ta została ad hoc powołana do życia przez Jacka a przystąpili do niej niezwłocznie Agnieszka, Jarek no i ja.

Nasza marszruta przewidywała udanie się czerwonym szlakiem przez Przełącz Długą prawie na samą Kiczorę (1.282 m n.p.m.). W miejscu, gdzie czerwony i zielony szlak tuż przed ową Kiczorą żegnają się ze sobą, mieliśmy wybrać szlak zielony prowadzący na Jaworzynę Kamienicką (1288 m n.p.m.) i udać się do Bulandowej Kapliczki. Nie było to daleko, ale tak się mówi: 30 minut tam, 30 z powrotem plus przerwa na sesję fotograficzną i nagle robi się półtorej godziny. Wiedząc to ruszyliśmy szybko a droga prowadząca w dół jeszcze nam w tym pomagała. Będę się powtarzał, ale słońce na prawie bezchmurnym niebie pozwalało nam cieszyć się widokami. Zwłaszcza, że szliśmy jedną wielką polaną, na którą składały się: Wolnica, Długa Hala, Wzorowa i Gabrowska Duża. Po drodze napotkaliśmy stado owiec na wypasie. Próbowaliśmy porobić zdjęcia a’la końcówka Janosika, ale owieczki trochę się nas obawiały i nie chciały nas „omywać” swymi ciałami. Szybko doszliśmy do rozwidlenia szlaków. W tym miejscu zaczął się niewygodny odcinek szlaku, bo podłoże składało się z ułożonych pni. Niektóre były przecięte na pół i ułożone płaskim do wierzchu ale były też okrąglaki. I mimo, tego, że prawie płasko było, to trzeba było patrzeć pod nogi i kroczki drobić, bo normalnie iść się nie dało. Więc szliśmy i szliśmy. aż jak w pewnej rosyjskiej bajce animowanej doszliśmy.

– Huurrrra!!! Jesteśmy przy Bulandowej Kapliczce, dokładnie vis-a-vis tego miejsca, gdzie byliśmy pierwszego dnia na polanie Pustak pod szczytem Kudłonia. Kapliczkę ufundował w 1904 roku najbardziej znany gorczański baca – Tomasz Chlipała zwany Bulandą. Był on żywym przykładem, że nawet z pasterstwa można wyżyć a nawet dorobić się bogactwa (przynajmniej na ubogie gorczańskie warunki.) Ponownie piękne widoki i rozciągająca się panorama szczytów kazała nam troszkę odsapnąć. Był czas na założenie opatrunków na bądź co bądź zmęczone stopy, krótki poczęstunek, parę zdjęć i …… pora wracać. Był rozważany pomysł poszukania Zbójnickiej Jamy, ale po pierwsze jak mówili zgodnie Jacek z Agnieszką nie zawsze można ją tak łatwo znaleźć a po drugie to kolejne 15 minut w jedną stronę plus powrót i ewentualnie poszukiwanie ukrytych skarbów. A czas płynął nieubłaganie…

No to rozpoczęliśmy nasz powrót. Znowu drobiliśmy kroczki, aż do zejścia się dwóch szlaków. Tutaj rozwinęliśmy się z pełną mocą przebierając nóżkami. Pedałowaliśmy tak szybko, że Agnieszka, która nie była z nami od początku ledwo nadążała. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się więc, żeby mogła do nas dojść. Niestety musieliśmy znowu wdrapywać się do schroniska pod Turbaczem, ale daliśmy radę. Dalej w dół, potem po płaskim i znowu krótkie podejście. Naprawdę tempo było imponujące. Z uwagi na nasz delikatny skok w bok skróciliśmy drogę powrotną wracając do końca szlakiem niebieskim. I okazało się na koniec, że do Koninek doszliśmy może z 10 minut po ostatnich osobach z grupy pierwszej. Zdążyliśmy jeszcze na posiłek, który spożywaliśmy tak, jak wyszliśmy z lasu w pełnym rynsztunku a dopiero potem udaliśmy się pod prysznice.

Przed godziną 17-tą na znaną wszystkim polankę zaczęli się schodzić rajdowicze ubrani, tak jak i my, w barwy klubowe. Słońce prażyło z góry, a tymczasem przybyli do nas różni zaproszeni oficjele. Byli przedstawiciele miejscowej Policji, Straży Leśnej, Straży Granicznej oraz lokalnych władz samorządowych. Tradycyjnie konferansjerką zajęli się Komandor Rajdu – Mariusz oraz Wielki Sędzia Główny Rajdu – Piotr. W konkursie piosenki trzy zespoły zajęły pierwsze miejsce – Sieradzkie Szwędaczki, Gryfici i nasze Orlice z Grochem. Zorganizowana została dogrywka polegająca na aplauzie publiczności. Wszystkie trzy drużyny zostały poproszone o wykonanie swoich utworów. Publiczność, zgodnie z naszymi Orłowymi oczekiwaniami, najhuczniej wiwatowała przy piosence ekipy Groszkowej czyli drużyny Orłów I. W końcu nastała długo oczekiwana chwila rozdania nagród.

Powiem szczerze, wiedząc jak bardzo dałem plamę na konkursie wiedzy, liczyłem się z możliwością zajęcia każdego miejsca. Każde też miejsce wyczytywane, kiedy nie padła nazwa Orły, skutkowała westchnieniem ulgi wyrywającym się z moich piersi. Grupa Wojtka Maszera (Orły III) zajęła 24-te miejsce. I tak powoli doszliśmy do pierwszej 10-tki i nadal nie było wiadomo, które miejsce zajęliśmy. Wreszcie jeeeest…..!!! Orły I – miejsce 7-me. Chwila skupienia i miejsce 5-te: Orły II !!! Cieszyliśmy się wszyscy jak dzieci, bo liczy się świetna zabawa, a nie drobne niuanse. Przykładem lat ubiegłych nie było basenu, do którego można by wskoczyć, nie było też fontanny, z której można by czerpać do pucharu. Było za to dużo szczęścia i radości, bo Jacek w imieniu Orłów odebrał kryształową kopię Pogranicznika za zwycięstwo na ubiegłorocznym rajdzie w Muszynie Złockiem. Potem zaś wszyscy gratulowali wszystkim, nie było już drużyn, nie było współzawodnictwa. Wszyscy byliśmy wygrani przez te kilka dni, które połączyły nas na szlaku i poza nim. Trzeba było to zobaczyć na żywo, żeby pojąć panującą euforię. Zdjęcia były robione każdemu z każdym. Na sam koniec czas umilał nam miejscowy zespół regionalny, który śpiewem typowo góralskim rozkołysał wszystkich.

I nadszedł czas na ostatnią również dyskotekę. Wymieszani pomiędzy drużynami bawiliśmy się, gdzie i jak kto umiał. Niektórzy dołączyli do śpiewającej i grającej na tarasie ekipy, której głosy i melodie niosły się hen, hen w dolinę, może aż do Poręby Wielkiej. Tuż obok przy napojach chłodzących inni rajdowicze wymieniali ostatnie uwagi i przyjacielskie uściski. We wnętrzu budynku była zaś regularna dyskoteka a prym wiodły jakżeżby inaczej Orlice i Orły. Muzyka była znacznie bardziej taneczna niż poprzednim razem, więc i miejsca na tańce często brakowało. Odkryłem wtedy, zupełnie znienacka, że okna są tam uchylne. To troszkę rozrzedziło gęstą atmosferę i zabawa trwała w najlepsze. Był także czas na rozmowy panelowe w wąskim gronie. Ponownie bawiliśmy się do godziny 2-ej a może i dłużej troszkę…??? Oj, chciałoby się bawić, tak jak mówią słowa piosenki Leonarda Cohena: Dancing to the end of love.

Nadchodził nowy dzień…. spałem jak zabity, gdy usłyszałem głos Jacka: – Bodek, wstawaj!!! Niepocieszony otworzyłem oczy. Powolnymi ruchami wbiłem się w podróżnicze spodnie, buty i całą resztę. Plecak na plecy, kijki w dłoń i zszedłem na dół. Tam salwa śmiechu z ust Prezesa i Wielkiego Sędziego Głównego Rajdu uświadomiła mi, że coś jest nie tak. Po chwili załapałem, dziś już nie idziemy na szlak, to już koniec Rajdu… trzeba się pakować, czas wyjeżdżać. W miarę szybko ogarnęliśmy nasz domek i udaliśmy się w okolice recepcji, gdzie już czekał na nas nasz busik. Znowu zabawa w układanie bagaży i pożegnania. Droga powrotna to była prawdziwa droga przez mękę. Wychodziło ze mnie tygodniowe niedosypianie i bieganie po gorczańskich szlakach oraz udeptywanie parkietu. Zresztą dużo osób było zmęczonych i odsypiało to samo co ja. Każdy postój pozwalał nam uzupełnić elektrolity lub kofeiną pobudzić mózg i ciało do dalszego wytrwałego wysiłku. Podeszwy z McDonald’s-a smakowały wyśmienicie, podobnie jak hot dogi na BP.

Cóż tu więcej pisać, nieubłaganie zbliżała się Warszawa. Niektórzy z nas wysiadali po drodze, inni już w samej Warszawie, a niektórzy aż pod samą Komendą Stołeczną Policji. Ostatnie pożegnania były już krótkie, bo jak opadły emocje i adrenalina, to górę wzięło zmęczenie i każdy chciał już zażyć kąpieli i spoczynku we własnym łóżku.

Wiemy już, co nas czeka w przyszłości: Szklarska Poręba we wrześniu i Zieleniec w czerwcu. Ten rajd wyznaczył nowe standardy, które mam nadzieję na stałe wejdą do kanonu kolejnych naszych spotkań. Pamiętajcie o jednym. Cokolwiek by się nie działo…… wstanie nowy dzień…

Do zobaczenia na szlaku.

Wasz Kronikarz – Bodeusz

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *