21-26.X.2015 – Przejście Bieszczadami

Legenda o Biesie i Czadach…

Bardzo dawno temu, kiedy kraina gór i połonin była bezludna i dziewicza, panował na niej Zły – Bies. Był podobny do człowieka, choć większy i rogaty. Miał też ogromne, dające mu moc skrzydła. Pilnie strzegł swojej ukochanej, dzikiej krainy i nie chciał się nią z nikim dzielić. Jednak pewnego dnia przywędrowali w te strony ludzie. Urzekło ich piękno okolicy i zapragnęli się tam osiedlić. Zły – Bies robił wszystko aby uprzykrzyć im życie. Stworzył nawet Czady – ruchliwe i psotne duszki, które miały pomóc mu czynić zło.

 

Pewnego dnia najstarszy Czad został przygnieciony przez drzewo, ścięte przez najmądrzejszego i najsilniejszego z ludzi – Sana. Czad błagał o litość, przyznał także, że wraz z innymi Czadami nie chce czynić zła. Dobry San darował mu życie i obaj doszli do porozumienia, że trzeba powstrzymać Złego – Biesa. Jedynym rozwiązaniem był pojedynek pomiędzy Sanem a Biesem, ale tylko o świcie, kiedy to Bies odczepiał swoje magiczne skrzydła i kąpał się w rzece, która przepływa przez tę krainę.

 

I tak też się stało, o świcie kiedy Zły – Bies odczepił swoje skrzydła, San wyzwał go na pojedynek. Walka trwała okropnie długo – od świtu do zmierzchu, człowiek był coraz słabszy, ale Bies również. W końcu zrozumiał, że San jest godnym przeciwnikiem i sięgnął po skrzydła. Jednak nie zdążył, ponieważ najstarszy Czad, odwdzięczając się Sanowi za uratowanie życia, wrzucił je do rzeki, która w magiczny sposób wezbrała, zmętniała i porwała obu przeciwników.

 

Następnego dnia, gdy wody opadły na dnie rzeki znaleziono splecione ze sobą ciała Biesa i Sana. Oddając hołd odwadze i waleczności swego wodza, osadnicy nazwali jego imieniem wielką rzekę. I w ten sposób pozostał – tak jak tego pragnął –San na ziemi, którą pokochał. Natomiast góry, przez które przepływa rzeka, nazwali Bies – Czadami, od imienia ich złego władcy i psotnych duszków.

 

Podobno Czady można spotkać tu i dziś, ale że starych drzew, w których dziuplach mieszkają, jest coraz mniej, to i duszki te spotyka się rzadziej. Czady czuwają nad pięknem tej krainy, a na wędrowców rzucają słodki czar, który sprawia, że nie można zapomnieć jej uroku. Dlatego też w Bieszczady przyjeżdża się raz, potem się tylko wraca.

 

My też oczarowani letnim przejściem szlakiem granicznym z Łupkowa przez Wysoki Groń, Rydoszową, Balnicę, Czernin, Stryb, Okrąglik, Jasło, Płaszę, Dziurkowiec, Rabią Skałę aż do Wetliny, wróciliśmy by odkryć magię połonin. Nasza przygoda rozpoczęła się 21 października od wyjazdu z Warszawy. Zapewne kierowcy mają inne zdanie, ale ich współpasażerom podróż do Rzeszowa minęła szybko, do Sanoka szybciej, a dalej do samego Smereka niemal błyskawicznie. Szybciutko zameldowaliśmy się „Pod Świerkami” i przygotowaliśmy to, co bardzo lubimy na takich kameralnych wyjazdach, czyli wspólny posiłek. Wieczór obfitował w historie wzbudzające salwy śmiechu, które z kolei doprowadzały i do łez i do bólu mięśni różnych 🙂

 

Rano okazało się, że obecny z nami wieczorem „Generał” zebrał żniwo po wieczornej batalii, bo co mniej doświadczeni w wyjazdach mieli przemożną chęć pozostania w piernatach dłużej niż to było umówione. Jednak niezawodny i najbardziej doświadczony w pobudkach Prezes skutecznie chodził pod drzwiami każdego pokoju, tak że raz dwa wszyscy zgłosiliśmy się na wspólnym śniadaniu. I jeszcze szybciej wyruszyliśmy do drogę.

 

Ze Smereka ruszyliśmy doliną Wetlinki a później Wetliny do nieistniejącej wsi Jaworzec. W Kalnicy zrobiliśmy jednak przystanek by dobrze rozpocząć dzień i nawiązać do zakończenia lipcowego przejścia. Kupiliśmy „Bieszczadzkiego Niedźwiedzia”, by delektując się jego owocowym smakiem wspominać uroki minionego lata… Chwila zadumy minęła jednak szybko, bo czas naglił… Ruszyliśmy przed siebie. Ale nie uszliśmy za daleko ponieważ już w Bacówce PTTK Jaworzec urządziliśmy mały popas. No i rozpoczęliśmy nierówną, i trwającą do końca wyjazdu, walkę z wszechobecnym błotem. Na szczęście nikt nie zostawił buta na szlaku (tu słowa uznania dla Kropki, za determinację i pewne kroczenie przed siebie wprost do upatrzonego celu :), jednak dźwięk chlupoczącego bardziej lub mniej błotka zapamiętamy na długo.

 

Spod bacówki czarnym szlakiem przez Krysową obeszliśmy Smerek i doszliśmy do przełęczy Orłowicza, gdzie posililiśmy się ulubionym turystycznym posiłkiem – mielonką. Palce lizać! W tym krótkim czasie (?!) ktoś przeniósł nas wraz z otaczającymi nas górami w mleczną krainę. Marsz przez Połoninę Wetlińską okazał się jednak niesamowitym teatrem światła i cienia, a połoniny zaprezentowały się w bardzo nieśmiałej odsłonie otulonej płaszczem z chmur, od czasu do czasu uchylając rąbka niezwykłym widokom. I tak nie wiadomo kiedy i jak, wyrosły przed nami ściany Chatki Puchatka. W schronisku posililiśmy się i ruszyliśmy do Berehów Górnych, aby podziwiając bieszczadzką jesień i walcząc z błotkiem, zdążyć przed zmierzchem. Udało się. Teleportowaliśmy się do naszej gawry.

 

Na miejscu Maciej zawładnął kuchnią i przy niewielkiej pomocy dziewczyn przygotował chili con carne z ryżem w wersji łagodnej (wersję ostrą poznaliśmy na poprzednich wyjazdach, wierzcie mi pali gardło, że hej!). Nasza wataha spałaszowała je ze smakiem, a po szybkiej sjeście znów zasiedliśmy w kręgu by raczyć się opowieściami treści różnej. Skutkowały one niezmiennie wybuchami śmiechu, które ciężko scharakteryzować i jeszcze ciężej opisać. Oczywiście towarzyszył nam „Generał”, stojąc na straży prawości, a my dzierżyliśmy w dłoniach kubki z herbatą z imbirem 🙂 Wiwat Małgorzata!

 

W piątek z Berehów Górnych ruszyliśmy dalej w świat, a konkretnie na Połoninę Caryńską. Niestety ona także nie spojrzała na nas przychylnym okiem i owinęła szalem mgły i chmur swój grzbiet. Można nawet stwierdzić, że nasza obecność ją rozgniewała, ponieważ na połoninach wiał zimny wiatr i siąpił deszcz. Brr… My jednak niestrudzenie parliśmy do przodu, aby dojść do zielonego szlaku i nim podążyć na przełęcz Przysłup Caryński. Momentami było ostro w dół, ale my pochłonięci rozmowami o morfologii jałowca i podziwiając niezmiernie żywe kolory jesieni pokonywaliśmy kolejne metry naszej wędrówki.

 

Na przełęczy poszliśmy do schroniska studenckiego „Koliba”. Tam objedliśmy się kabanosami i pomidorami z naszych zapasów oraz tamtejszymi pierogami, flaczkami i plackami ziemniaczanymi. Pokrzepieni strawą ruszyliśmy dalej ścieżką przyrodniczo – historyczną przez nieistniejącą wieś Caryńskie. Podchodząc pod przełęcz Nasiczniańską mogliśmy podziwiać… Połoninę Wetlińską i Połoninę Caryńską 🙂 A Prezes natknął się na drzewo „dobrego i złego”. Pogoda zaczęła nam ciut sprzyjać. Z Nasicznego teleportowaliśmy się do naszej gawry.

 

W gawrze rządy w kuchni objęła Aga i z pomocą chłopaków zrobiła makaron z tuńczykowym sosikiem. Po obiedzie, pożegnaliśmy Kropkę, Łukasza i Lucka, których przygoda wiodła w inne rejony Polski. Później najedzeni i rozgrzani ciepłymi kąpielami pospaliśmy się aż miło 🙂 Wieczorem znów na stół wjechały pyszne wiktuały, i tradycyjnie opowieściom i śmiechowi nie było końca. Naszej radości nie zakłócił nawet smutek rozstania z „Generałem”… Nawet mała potańcówka była 🙂

 

Rano zwarci i gotowi z Ustrzyk Górnych ruszyliśmy na Szeroki Wiech. Standardowo już pogoda nas nie rozpieszczała a widoki na Bukowe Berdo i pasmo graniczne pozostawały tylko w naszych wyobraźniach. Chmury płatały nam figle, bo rozstępowały się przed nami przed co bardziej stromymi podejściami ukazując jedynie fragment ścieżki pnącej się w górę. Im bliżej Tarniczki tym częściej z chmur wyłaniała się bryła Tarnicy, cel naszej wędrówki. Raz za razem mogliśmy ją podziwiać, by ostatecznie ją zdobyć. O dziwo na szczycie nawet za bardzo nie wiało, więc skorzystaliśmy z okazji i posililiśmy się.

 

To było dobre posunięcie, bo gdy schodziliśmy rozwiały się chmury i mogliśmy podziwiać Krzemień, Kopę Bukowską, Halicz, Rozsypaniec. Doceniliśmy też zalety schodów prowadzących na Tarnicę, a utworzonych przez Bieszczadzki Park Narodowy. Chronią nie tylko otaczającą przyrodę, ale i ratują niejednego piechura przed poślizgnięciem się w błocie i wywrotką. Gdy wyszliśmy z lasu w kierunku Wołosatego ukazała się nam prawdziwa magia Bieszczadów. Mogliśmy podziwiać bieszczadzką jesień, zachwycając się grą kolorów na Szerokim Wierchu i Tarnicy. Ciemne połoniny i cudownie rozświetlone zachodzącym słońcem lasy poniżej, mieniące się feerią barw. Chciałoby się tam tak stać, patrzeć i chłonąć te widoki…

 

Niestety czas naglił, a przed nami jeszcze pozostałości po wsi Wołosate – studnia z żurawiem i cembrowiną, cmentarz, cerkwisko, ale i tak stale podziwialiśmy góry, które ukazały się naszym oczom… Niestety przyszedł czas na teleportację do naszej gawry….

 

Tym razem przywództwo w kuchni objął… Prezes i wyczarował obiad z lodówkowych pozostałości i jak zawsze nikt głody od stołu nie odszedł. Po sjeście rozpoczęliśmy czas wolny. Jedni spali, inni oglądali filmy w TV, a jeszcze inni próbowali grać w szachy, ale skończyli na warcabach. Później wieczór jak każdy inny 🙂 Salwy śmiechu, ból brzucha i do tego łzy to już klubowy standard 🙂

 

W niedzielę przy śniadaniu zapadła decyzja, że Zenek z Gosią, Beatką i Maćkiem na pokładzie jadą od razu do Warszawy i nie wyruszają w góry, więc Agi, Groszek i Prezes zebrali się raz, dwa, pożegnali i ruszyli z Wołosatego na przełęcz Bukowską. Widoczność była średnia, ale ścieżkę przed nami widać było dobrze, więc był to przyjemny spacer. Na przełęczy bardzo chcieliśmy zobaczyć słupki graniczne z Ukrainą i nie wiedzieć czemu podreptaliśmy w kierunku Rozsypańca, niestety pogoda nas wypłoszyła, ale widzieliśmy charakterystyczne dla niego grechoty. Spotkanie z ukraińskim słupkiem granicznym zrealizowaliśmy na Przełęczy Bukowskiej w towarzystwie pilnującego go Strażnika Granicznego..:) Szybko wróciliśmy z powrotem do Wołosatego, żałując, że nasza bieszczadzka przygoda dobiega końca. Jedno jest pewne, Czady rzuciły na nas swój urok i wrócimy jeszcze w połoniny 🙂

 

A.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *