15-19.VII.2015 – Przejście Bieszczadami

W poszukiwaniu bieszczadzkich aniołów…

Tradycyjnie już kolejny wspólny wyjazd nas nie zawiódł. Tym razem przyszedł czas na Bieszczady, które spełniły nasze najskrytsze wyobrażenia. Czy to jednak sprawa samych gór? A może tym razem, dodatkowo również „czarów” Prezesa? Tego do końca nikt nie wie, jednak już w samochodzie rzucił on na nas urok  (trzeba wspomnieć, że nasza grupa składała się z trzech dziewczyn i Prezesa ) serwując nam hipnotyzujące i wprowadzające w górski klimat piękne piosenki o tajemniczej bieszczadzkiej krainie, gdzie spotkać można i dokazujące diabły i zielone anioły, co nie tylko pojęcie ale i „kielonki” mają zielone . Oczywiście zaraz przychodzi na myśli to, że muzyka ta była próbą, choćby chwilowego, uciszenia gadaniny w samochodzie, ale jak by nie było „czar Prezesa” (łubu dubu…) trwał niezmiennie przez całą wyprawę (niech nam żyje…). No ale żarty na bok. Trzeba przyznać, że jak przystało na prawdziwego dżentelmena, w naszym kobiecym gronie, Prezes spisał się doskonale. Dzielnie dźwigał największe ciężary, skutecznie tropił wysychające źródła na szlaku (a był moment gdy bardzo brakowało nam wody), niespodziewanie znajdował drewniany szałas, gdy burza nadciągała i mężnie bronił nas przed niedogodnościami i trudnościami (by wspomnieć choćby o niesubordynowanych muzykach śpiewających do białego rana „profesjonalne” piosenki w Balnicy, czy też wszystkie okoliczne kleszcze, które jako jedyny ochotnik brał na swoją klatę ). No ale zauważyć należy, że i grupę miał całkiem udaną: dzielną, odważną i ciągle radosną (mimo tego, że czasem wysiłek i ciężar na plecach przygniatał do ziemi). Gosia, której głośny tembr głosu rozbrzmiewał niosąc się daleko echem po wzgórzach i w dzień i czasem… w nocy , namiętnie karmiąca nas imbirem, który ponoć dodaje energii mięśniom i stawom nadwątlonym wysiłkiem. Agnieszka z kolei, z wielką bystrością, wskazywała nam co i rusz, co właśnie minęliśmy na szlaku: a to wojenne okopy, a to jakieś ginące roślinki czy płazy, czy po prostu wspaniałe widoki. Nic więc dziwnego, że cała wyprawa upłynęła pod znakiem śmiechu, śpiewu i  nieustającego zachwytu nad otaczającym nas światem.

A wszystko zaczęło się w Łupkowie – leśnej osadzie w południowo-wschodniej Polsce. Tam przywitało nas schronisko „Radosne Szwejkowo” (to w tamtych stronach wędrował niegdyś dzielny wojak Szwejk) z prowadzącą je z powodzeniem od 20 lat „Krysią Panią”. Nasza gospodyni nie tylko zabawiała nas opowieściami, ale dbała o to by było nam tam dobrze i domowo, co jak się szybko okazało, spełniło się z nawiązką . Przy ognisku natomiast poznaliśmy urlopującego tam Michała ze Śląska – obserwującego ze zdziwieniem i z lekką zazdrością Prezesa, któremu udało się namówić na górskie wędrówki z wielkimi plecakami aż trzy dziewczyny (!!!), gdy tymczasem on – jak mówił – miał problem ze znalezieniem choć jednej takiej…  Łupków zachwycił nas też pod innymi względami. Zaraz obok schroniska znajduje się niefunkcjonująca już piękna stacja kolejowa, która rozbudziła nasze marzenia o tym, jak by tu wejść w jej posiadanie, wyremontować i przeznaczyć na bazę wypadową – oczywiście Orłów. Oczyma wyobraźni widzieliśmy już jakie atrakcje tam przygotujemy i jakim sukcesem inwestycyjnym to będzie. Niestety pewne przyziemne, acz istotne sprawy chwilowo  nakazały nam odłożyć na później ten życiowy biznes. Jedną z większych ciekawostek Łupkowa był też tunel kolejowy pod Przełęczą Łupkowską. Tunel ten (zbudowany w 1874 r. na trasie linii Przemyśl – Węgry) słynie nie tylko ze swej wielkości (ma 416 metrów długości!!!) ale też ze swej bujnej historii. Jako punkt strategiczny wysadzany on był podczas wojen wielokrotnie: w roku 1914 przez Austriaków, rok później przez Rosjan, w 1939 przez Polaków a następnie w 1944 r. przez Niemców. Po II wojnie światowej tunel odbudowano – szkoda jednak, że kiedy przestały tędy jeździć wojskowe pociągi i sytuacja na granicy ustabilizowała się to zaprzestano używania zarówno tunelu, jak i tego fragmentu linii kolejowej.

Kolejnym punktem programu była Balnica. Dość wspomnieć, że droga tam prowadząca mocno dała się nam we znaki. Mimo zmęczenia i dużego wysiłku delektowaliśmy się jednak wyprawą (szczególnie na postojach, gdzie „co poniektórym” udało się nawet zażyć drzemki ). Okolica, po której szliśmy, była wyjątkowo odludna przez co wydawać by się mogło, że góry są tylko nasze. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy po paru godzinach pobytu w głuszy, nagle usłyszeliśmy w oddali odgłos bieszczadzkiej ciuchci. Po niedługim czasie ukazała się ona naszym oczom w pełnej krasie pokryta patyną czasu, buchająca kłębami dymu. My natomiast… ukazaliśmy się podróżującym nią turystom, którzy z nieukrywanym podziwem spoglądali na wyłaniającego się z głębi bieszczadzkiego lasu (Balnica jest ostatnią stacją kolejki, miejscem gdzie nie ma już drogi i które słusznie można nazwać „końcem świata”) Prezesa wiodącego swą grupę objuczoną wielkimi plecakami, wymęczoną, ale z uśmiechami na ustach. W takich okolicznościach nasze zmęczenie nagle ustąpiło, a my dziarsko zajęliśmy się podziwianiem tej niespodziewanej atrakcji. Namioty w Balnicy rozbiliśmy przy pięknym drewnianym schronisku Wojtka, który okazał się bardzo przyjaznym i ciepłym gospodarzem (a co ciekawe… jeżdżącym po górach na oklep na końskim grzbiecie, co mieliśmy okazję podziwiać). Wnet uraczył on nas obiadem, po którym oddaliśmy się w pełni zasłużonemu lenistwu, wygrzewając się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Rano wyruszyliśmy w drogę w powiększonym składzie (towarzyszył nam bowiem młody pies podróżnik, który pozostał z nami przez parę godzin, po czym żądny dalszych przygód dołączył do innej gromady idącej w przeciwną stronę ). Tego dnia sporo się działo, by wspomnieć choćby: burzę na szlaku, jedzenie wspaniałego obiadu – makaronu z kiełbasą gotowanego nad leśnym ogniskiem i mieszanego wielką, prawie metrową, łyżką wyciosaną przez Prezesa z kawałka drewna , łapanie wody z górskiego, lekko zabrudzonego źródełka, z pływającymi w niej robakami (która początkowo pita z lekkim niepokojem następnego dnia, wobec braku innych trunków, okazała się towarem luksusowym), czy też droga na skróty, która po burzy stała się nie lada wyzwaniem. Wszystko to prowadziło nas do upragnionego celu, jakim był nocleg na szczycie Jasła. Trudno opisać jak piękne widoki rozpościerały się z tego miejsca, zachód i wschód słońca nad górami (pobudka o 4 rano ), smak malinowego kisielu, ciepło bijące od ogniska rozpalonego na szczycie pod rozgwieżdżonym niebem oraz ogólna błogość i spokój, w pełni nagrodziły nasz całodzienny wysiłek. Nic więc dziwnego, że niełatwo było nam opuścić to miejsce.

Schodząc z Jasła i kierując się w stronę Wetliny żegnaliśmy te „dzikie przestrzenie” bo wkrótce wkroczyliśmy na bardziej uczęszczany szlak. Po drodze spotykaliśmy za to różnych ciekawych ludzi w tym m.in. sympatyczną grupę emerytów uprawiających „bieg rzeźnika”, kolarzy planujących zjazd ze stromego stoku po jagodniku, młodą parę o „boskich figurach” chodzących po szlaku toples, czy też Słowaków malujących pieczołowicie słupki graniczne. Ci ostatni zostali zarzuceni gradem szczegółowych pytań dotyczących tego co robią, dlaczego, w jaki sposób (czyżby wiedza ta przydać się mogła  do układania pytań na testy rajdowe?). Ostatni nocleg spędziliśmy na polu namiotowym w Wetlinie. Tutaj na uwagę zasługuje m.in. spotkanie z Bieszczadzkim Niedźwiedziem… o smaku słodkiego soku owocowego i „nieopierzone” młode towarzystwo w namiocie obok, które po krótkiej reprymendzie „statecznych Orłów” skruszone, szybko zniknęło w swym namiocie.

Nieubłaganie nadszedł dzień wyjazdu. Ranek każdy spędzał na swój sposób. Prezes udał się w bardzo pouczającą  wycieczkę krajoznawczą miejscowym PKS-em do Łupkowa, po samochód tam pozostawiony parę dni wcześniej, Aga i Gosia krążyły po Wetlinie, a ja, nadal nienasycona górami, udałam się na krótki spacer w stronę Połonin . Wydawać by się mogło, że to już koniec naszej wycieczki, ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. W drodze powrotnej  „zahaczyliśmy” o Solinę. Zanurzenie się w chłodnej toni jeziora z widokiem na „zielone wzgórza” było prawdziwą przyjemnością po wszystkich trudach podróży . Zdecydowanie nie można było wymarzyć sobie lepszego zakończenia tej cudownej eskapady…

DD.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *