19-25.VI.2016 – 45. Ogólnopolski Rajd Górski “Szlakami Obrońców Granic” – Zieleniec

Czyli, czy tu się w ogóle śpi ???

 DZIEŃ 1, czyli dzień przyjazdu:

         Przychodzą w historii społeczności takie okresy, gdy sen wydaje się być rzeczą zbędną dla osiągnięcia zadowolenia. Czasami nawet dwa razy do roku… Dotknięte tą przypadłością osobniki robią wtedy wszystko, by porzucić dotychczasowy tryb życia i w zmienionych warunkach dochodzić do równowagi psychofizycznej i nie tylko. Tak więc dziwić się nie można, że 19 czerwca 2016 roku nadeszła ta chwila, że zew natury kazał ludziom z całej praktycznie Polski przybyć do Zieleńca w Kotlinie Kłodzkiej. (Dla niewtajemniczonych – choć takowych pewnie nie ma, a przynajmniej być nie powinno – dodam, że jest to sam koniec tej kotliny patrząc na południowo-zachodni jej skraj).

Przybyły zatem i Orły z Orlicami swymi w liczbie bodajże 24 głów. Kwaterunkiem zajmował się ktoś o znanym głosie, lecz jakże odmiennej fizjonomii. Długo musiałem szukać w swej pamięci do czyjej to twarzy pasuje słyszany mi głos, aż w końcu udało się…: toć to Adaś z Fregaty !!! Jak zmężniał przez rok… zapuścił sobie wąsa i poparł go filuternym loczkiem na głowie, która cała jakoś mu zarosła.

Okazało się na początku, że kłopoty i niespodzianki niezależne od organizatorów sprawiły, że zostaliśmy rozrzuceni prawie po całym Zieleńcu. Duża część Orłów została zakwaterowana w Bidzie i jak się okazało był to akurat strzał w przysłowiową „10”. Warunki były super. Tego dnia czekał nas jeszcze posiłek w Gryglówce, to vis-a-vis Bidy, a potem uroczyste otwarcie Rajdu i odprawa kierowników drużyn.

Pogoda tego dnia zmienną była niemożebnie, bo o ile po drodze smażyło nas niemiłosiernie w samochodach (szacun dla wynalazcy klimy samochodowej), to po przyjeździe potrafiło się niebo zaciągnąć chmurami a nawet postraszyć deszczem, co wybitnie skróciło uroczystość otwarcia rajdu. Z tego dnia warto a może i nie warto zaznaczyć, że ponownie zostałem wybrany kierownikiem jednej z drużyn Orłów, druga drużyna Orłów oparła się na rodzinie Maszerów. Pogoda postanowiła nas postraszyć i padać zaczęło już regularnie. Mieliśmy nadzieję, że tak będzie tylko dziś a z rana jak to z rana w górach będzie pięknie. Przyszłość jednak już szykowała nam niespodziankę a my nieświadomi udaliśmy się jeszcze na pierwszą naszą dyskotekę. Malusia ta salka była oj malusia, ale jak się okazało potem dla chcącego nic trudnego i każdy z chętnych znalazł dla siebie 0,25 metra kwadratowego parkietu. Bawiliśmy się bodajże do godziny 2-ej nad ranem (Jak się okazało później, to taka nasza świecka tradycja, kultywowana z wielkim przejęciem). Zajęcia w podgrupach trwały nawet do godziny 4-ej i czas było się udać na zasłużony odpoczynek.

Co do naszego pokoju, to ktoś kto zaplanował mnie w jednym pokoju z Lechem, Danielem, Jarkiem i Romkiem wiedział, co robi. Już pierwszego dnia przed snem umówiliśmy się, że jak chrapiemy to wszyscy, jak nie, to żaden i w ten sposób nikt nie będzie pokrzywdzony. Tych ustaleń trzymaliśmy się od pierwszej do ostatniej nocy i nie kłóciliśmy się ani razu. Zresztą kto nas odwiedzał, po tym jak kończyły się zajęcia z parkietologii stosowanej ten wie, o czym tu piszę.

DZIEŃ 2, czyli…..dwie godziny później:

Nie wiedzieć kiedy, upłynęły godziny odpoczynku i czas było wstawać na poranną toaletę. Pogoda przywitała nas opadami, mgłą i ogólnie pojętą ponurością. Śniadania jak i obiady jedliśmy w dwóch turach. Większości Orłów przypadła tura druga. Może to i dobrze, można było przynajmniej się wyspać. Pierwszego dnia organizatorzy przeznaczyli dla nas szlak wiodący przez Masarykovą Chatę obok Kačenki, Pod Sedloňovským vrchem, Nad Ruským udolim do miejscowości Olešnice v Orlických Horach. Siąpić siąpiło, ale dawało nadzieję, że jednak się poprawi pogoda. W tym to przekonaniu szliśmy przez las, który w mżawce i oparach mgieł unoszących się znad ziemi był urokliwy bardzo i nawet można było go polubić. A dodać też należy pewnego rodzaju tajemniczość. Nie wiem teraz, czy to czas, który upłynął od powrotu do domu tak na mnie wpłynął, czy może miłe towarzystwo, o które przecież na rajdzie nietrudno, ale przyznać Wam się muszę, że nie przypominam sobie, żeby pomimo opadów były na trasie jakieś znacznej wielkości kałuże lub gliniaste rozmokliska. No przynajmniej na początku. Pierwsza pułapka na niefrasobliwych czekała jeszcze w lesie, kiedy to droga szeroka jak na leśne warunki szła sobie prosto a szlak…? Szlak skręcał w lewo pod kątem prostym w wąską ścieżynkę. Było wszystko dobrze oznakowane pod warunkiem, że ktoś nie patrzył w oczy towarzyszącej osobie lub nie oglądał czubków swoich butów. Kto już właściwie skręcił w lewo (a pomocne osoby stały przy owym zakręcie, by żaden rajdowicz nie zagubił się) ten bez trudu dotarł…..w sumie nie wiadomo gdzie, bo mgła przeokrutna skryła wszystko, co się dało. Oznakowanie wskazywało coś, co swym wyglądem przypominało przesiekę w lesie szerokości około 50 metrów. Z uwagi na wspomnianą już mgłę była to przysłowiowa droga donikąd. Tutaj pierwszy raz spotkaliśmy się z nowym typem oznakowania. Było to oznakowanie połowiczne czyli dwa białe paski bez żadnego koloru w środku. Z daleka przypominało to kolor niebieski ale z bliska wyprowadziło nas z błędu. Potem dopiero- w następnych dniach – domyśliliśmy się, że pasy środkowe będą dopiero domalowywane i co któryś znak w jego środkowej części była namalowana pierwsza litera koloru (m – jak modry czyli niebieski, z – jak żółty). Parliśmy nieustannie do przodu jak szpica idącą przed oddziałem wojska. niektórzy prawą flanką, inni lewą a reszta grupy w pewnym oddaleniu za nami.

I jak to bywa w przypadku mgły, nagle ni stąd ni zowąd o parę kroków przed nami ukazały się zarysy Masarykowej Chaty. Ufff…. pierwszy etap za nami. Szybko pobraliśmy kartę drużyny od sędziego głównego w osobie Piotrka, jeszcze szybciej kupiliśmy i spożyliśmy regionalne produkty i czas było ruszać dalej w drogę. Nic się na lepsze nie zmieniło, kropiło nadal, ale nikt nie narzekał. Jak to zwykle bywa, w trudnych momentach dokonuje się epokowych odkryć i takiego też odkrycia dokonał Bodek. Ponieważ jak zwykle czegoś zapomniał spakować na rajd a tym razem były to kapcie i ortalion to na szlak wyszedł w wodoodpornym polarze firmowym Orłów. Zapyta ktoś, a od kiedy jest on wodoodporny? Już objaśniam: jego odporność na wodę zaczyna się po wchłonięciu pierwszych 13 litrów płynu…reszta już nie ma gdzie wnikać i śmiało ścieka na ziemię. Najważniejsze, że humory dopisywały pogodzie na złość.

Przyjęliśmy kierunek na Olešnice v Orlických Horach i całkiem żwawo podążaliśmy do tej mieściny nadal szlakiem niebieskim. Po drodze natknęliśmy się na kilka bunkrów, których jeśli wierzyć mapie jest w okolicy około setki, a które w latach 1938-1939 miały zatrzymać na linii Sudetów atakujące hitlerowskie hordy. Ale po konferencji w Monachium (29 września 1938 roku – przypisek autora) całe te umocnienia tak się przydały Czechom, jak rok później Francuzom Linia Maginota. Na tym odcinku czekała nas druga pułapka, bo szlak z bardzo wygodnej drogi w dół (w Czechach znaczna ilość dróg jest wyasfaltowana lub wysypana żwirem) uciekał w las tym razem w prawo. Los sprawił, że w pułapkę ową wpadli Ula z Romkiem, ale Romek jak na starego wyjadacza przystało nie mogąc odnaleźć reszty grupy, po własnych śladach nieco już zatartych i rozmytych przez wciąż padający deszcz wrócił do ośrodka. Jak mówią źródła zbliżone do owej dwójki, Ula ani przez chwilę nie straciła hartu ducha i ufności w umiejętności Romka.

Reszta grupy dotarła do miasteczka, gdzie pod wiatą przystankową jedni się próbowali choć ociupinę osuszyć, inni zjeść prowiant, w który byli zaopatrzeni a wszyscy czekali na godzinę otwarcia sławnego na całą okolicę muzeum. W końcu wpadliśmy na pomysł, że jak mamy czekać na przystanku, to można i w knajpie. Bez zbędnej zwłoki udaliśmy się tam i ponownie pokrzepiliśmy nasze nadwątlone siły. Po nabraniu sił zwiedziliśmy ruchomą szopkę, która moim skromnym zdaniem robi wrażenie. Zwłaszcza jeśli uświadomi się, że wszystko, co widzieliśmy zostało własnoręcznie wyrzeźbione ręką jej pomysłodawcy a ilość ruchomych elementów naprawdę oszałamiała. Teraz w dobie komputerów nie ma problemu z podobnym projektem, ale nawet dziś niech ktoś spróbuje zrobić coś podobnego przy napędzie machanicznym….. Nie byłoby łatwo.

Po zwiedzeniu ruchomej szopki okazało się, że Orły i parę osób towarzyszących nie pójdą tego dnia na Orlicę, bo jak przekonywał sędzia Piotr przy takich warunkach nie byłoby to bezpieczne. Zatem po uzgodnieniu zmiany trasy ruszyliśmy szlakiem żółtym pod górę w kierunku szlaku zielonego. Ten zaś zbieżny na pewnym odcinku z szosą wiodącą z Dusznik Zdroju do Zieleńca prowadził nas do domu. Pomimo dopisujących humorów to wracając asfaltem w dół i w dół i zakręt za zakrętem i cały czas tylko lasem i lasem mieliśmy już tego serdecznie dość, choć nikt przed drugim tego nie okazywał.

Przewrotność pogody ukazała nam się w całej krasie na ostatnich metrach do miejsc zakwaterowania, bo nie dość że przestało padać, to nawet nieśmiało tu i ówdzie przez chmury przebiło się niebo. Posiłek i odprawa kierowników to już była czysta formalność i można było spokojnie po założeniu suchego odzienia udać się do Jagienki na rozmowy w tłoku, czyli jak mówią słowa piosenki: „A Ty tańcz, tańcz tańcz do białego rana…” na balety, których opuścić nie można było… Na tańcach, śpiewach i rozmowach miło upłynął czas, aż….. wybiła godzina druga……czas było udawać się na zasłużony wypoczynek…

DZIEŃ 3, upłynęły kolejne dwie godziny snu…

Po ożywczym śnie siły wróciły tak szybko, że już po śniadaniu Orły i grupa sympatyków zebrali się i wyruszyli w kierunku wyciągu krzesełkowego. Tam nastąpiła pierwsza konsternacja, bo podejście nie było łagodne, wręcz dawało nieźle w kość na samym starcie i kolej linowa zwłaszcza uruchomiona specjalnie na potrzeby naszego Rajdu była kuszącą alternatywą. W pierwszym momencie jednomyślnie zakrzyknęliśmy, że jesteśmy Orłami i niestraszne nam takie pagórki. Podejście jednak z każdym krokiem wyciskało z nas ów entuzjazm. Młodsi i lżejsi mieli łatwiej, Daniel nawet zaoferował się biegać jak satelita wokół naszej grupy. Za to ludzie w słusznym wieku, takim jak ja powoli acz majestatycznie sunęli pod górę. Mniej więcej w jednej trzeciej podejścia zaskoczyła nas Ewa Malorny zjeżdżając z góry i okrzykiem zachęcając do wjechania za darmo wyciągiem, i tu nastąpił podział grupy. Pieczę nad stadkiem schodzącym do stacji kolei linowej przejął Lechu. Powaga bijąca z jego twarzy spokojnej i niezmąconej troskami gwarantowała sukces tego etapu drogi. Tak więc grupa Lecha zeszła w dół, by wjechać pod górę, reszta śladami skaczącego z kamyka na kamyk Daniela podążyła ku widniejącej już górnej stacji kolejki. I tutaj się okazało, że idący pod górę weszli szybciej, niż schodzący w dół i wjeżdżający kolejką. Tak czy owak w okolicach górnej stacji obie grupki połączyły się i raźnym krokiem ruszyły w kierunku najwyższych szczytów Gór Orlickich. Chata Masarykova mignęła nam po prawej stronie a my już dobrym tempem maszerowaliśmy w nieznane. Tak się składało na szlaku, że towarzyszyły nam Kasia i Marzenka z drużyny Plessino oraz zaprzyjaźnieni Monika i Dominik.

Dominika roboczo nazywaliśmy bratem Dominikiem lub ojcem Dominikiem, gdyż jak przystało na wielebnego, w trudnych chwilach miał zawsze pod ręką odrobinę krzepiącego likworu, któren jak wiadomo jest specjalnością klasztornej braci. Każdy kolejny rajd coś nowego wnosi do kolorytu i aury zlotów. Kiedyś w Koninkach powstał styl spożywania płynów metodą „na Bodeuszka”, teraz wspólnymi siłami odkryliśmy, że „Bodeuszek” jest swoistą miarą pojemności, jednakże wielkością podzielną. Ponieważ trudy rajdu nie pozwoliły na konwenanse polegające na dźwiganiu zbędnego w końcu szkła, metodą prób i błędów reprezentacyjna grupa rajdowiczów ustaliła, że „1 Bodeuszek” jest równy mniej więcej „20 miliBodeuszków”. Piszę mniej więcej, bo testerów lub naukowców trzeba było nieźle pilnować, żeby nie okazało się, że „Bodeuszek” jest jednak niepodzielny…

Dobrym tempem dotarliśmy pod Wielką Destnę. Po krótkiej przerwie droga z łatwej stała się jeszcze łatwiejsza bo z asfaltówki idącej łagodnie pod górę przeszliśmy na żwirówkę schodzącą w dół… Tuż przed dojściem do łąk okalających Orlické Záhoři mieliśmy okazję pokonać piękne serpentyny wijące się w starym już i stosunkowo rzadkim a przez to widnym i bardzo urokliwym lesie. Po wyjściu z lasu ruszyliśmy łąkami w pełnym słońcu od czasu do czasu tylko przesłanianym przez pojedyncze chmury ku miastu.

Tam oczywiście obowiązkowe zakupy, pamiątki kupowane dla siebie i swoich bliskich oraz pieczątki do książeczek GOT-owskich. Po przerwie i odpoczynku udaliśmy się w stronę gotyckiego kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela zbudowanego w latach 1754-1763. Niestety dla nas nie mieliśmy okazji oglądać na żywo przepięknych fresków z drugiej połowy XIX wieku. Pamiątkowym zdjęciem w miejscu dawnego przejścia granicznego Orlické Záhoři – Mostowice na moście nad Dziką Orlicą pożegnaliśmy w dniu dzisiejszym przyjazne i słoneczne Czechy i wkroczyliśmy do Polski. Początkowo nic nie różniło szlaków postronnie czeskiej i polskiej. Stopniowo jednak w miarę zagłębiania się w lesie droga się pogarszała a szlak zamiast duktem zaczął nas prowadzić prawdziwymi wykrotami pozostawionymi przez ciężki sprzęt używany do wycinki w lesie… Wykroty owe napełnione wodą sprawiały nam wiele problemów i tempo naszego marszu wybitnie spadło. I sytuacji nawet nie poprawiło dojście do czerwonego szlaku (dla przypomnienia Głównego Szlaku Sudeckiego im. Mieczysława Orłowicza). Trasa, która dała nam rozgrzewkę na początku podejściem pod Masarykovą Chatę teraz postanowiła nas dobić podejściem z przełęczy Spalone do schroniska PTTK Jagodna. Oj nie było łatwo, lekko i przyjemnie, bo już parę kilometrów w nogach mieliśmy a i godzin już stuknęło parę. Na szczęście, ze względu na to, że w ten akurat wtorek, nasi chłopcy, nasze Orły grały o godzinie 18-ej mecz z Ukrainą na Mistrzostwach Europy w piłce nożnej we Francji, kierownictwo Rajdu jednomyślnie podjęło decyzję o skróceniu szlaku i ze schroniska pod Jagodną zorganizowali nam powrót zmotoryzowany. W kilku rzutach udaliśmy się w drogę powrotną do Zieleńca. Dopiero jadąc niektórzy zdali sobie sprawę, ile jeszcze mordęgi czekałoby nas, gdybyśmy szli według pierwotnych zamierzeń. Dodatkowo pogoda do tej pory wyśmienita zaczęła się ponownie załamywać… kropił nawet deszcz, ale w samochodach nie czynił nam żadnej szkody. Ostatnim wysiłkiem trzeba było zjeść posiłek i można było kibicować naszym. W przerwie meczu miała miejsce odprawa kierowników drużyn a potem druga połowa i kolejna zabawa w Jagience. Oczywiście do godziny 2-ej, bo wyspać się przecież trzeba…

DZIEŃ 4 i kolejne dwie godziny snu można dopisać do naszego stanu posiadania…

To dopiero był dzień, pobite zostały wszelkie rekordy klubowe, ale po kolei…

Po śniadaniu – o którym już chyba pisać nie trzeba, bo syte było ono jak zwykle i kto chciał, to pod korek mógł się najeść – zostaliśmy przewiezieni do Dusznik-Zdroju. Tam pozostawiono nam dowolność, czy chcemy zwiedzać Muzeum Papiernictwa, czy od razu startować na szlak. Większość naszej grupy poszła do Muzeum, nieliczne wyjątki w osobach, które już były tu wcześniej czekały na nas na zewnątrz. Wycieczka była bardzo ciekawa.  Każdy mógł sam, swoim tempem iść, oglądać i czytać…Można by wiele napisać o rozwoju maszyn, technik produkcji papieru i wielu innych ciekawostkach.

Pochodziliśmy, pozwiedzaliśmy, pieczątki przystawiliśmy i ruszyliśmy promenadą dusznicką w kierunku schroniska pod Muflonem. Słowo „ruszyliśmy” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo nie mogliśmy się wydostać z miasta. Tu bazarek, tam straganek, tu bankomat a tutaj żabka…..No ale koniec końców wyszliśmy wreszcie z miasta i stromym podejściem szliśmy w kierunku schroniska. Co chwila łapać było trzeba oddech dla jego wyrównania, jednakże widok na Duszniki i okolice, jaki rozpościerał się przed naszymi oczami rekompensował nam trudy. Do schroniska dotarliśmy szybko i mogliśmy podjeść oraz ugasić pragnienie. Pogoda była przepiękna i zachęcała do sesji fotograficznych. I tutaj padł pierwszy chyba tego dnia rekord – rekord niechlubny, bo polegający na tzw. zasiedzeniu się. Było tak przyjemnie, że mówiąc kolokwialnie zabarłożyliśmy. Nie martwiliśmy się tym zbytnio, bo potem mając z górki i to drogą szutrową narzuciliśmy imponujące tempo marszu. Dalej czekała na nas sędzina Ewa, której oddaliśmy karty drużynowe i ruszyliśmy w stronę torfowisk. Panowie ostrzyli sobie zęby na myśl o wełniance pochwowatej, o której co chwila przypominał Romek. Panie z nie mniejszą ochotą przebierały nóżkami, bo Romek po wspominał coś o endemicznym gatunku o wdzięcznej nazwie fallus gigantus. Co to za endemit, tego Romek już nie dopowiedział ale każdy ale to każdy wypatrywał czegoś dla siebie… Na torfowisku uczyniliśmy sobie popas kąpiąc nasze ciała w promieniach słońca. Piotr próbował podpuścić mnie do spacerów po torfowisku, ale czynił to bez przekonania i skończyło się tylko na uśmiechach, co by to było gdyby… Okolice torfowiska stanowią ścieżkę dydaktyczną i są opatrzone tablicami informacyjnymi, które wybitnie podniosły stan naszej wiedzy o regionie. Na pożegnanie tego miejsca zaliczyliśmy jeszcze wieżę widokową z pięknymi widokami na Rezerwat Torfowisko pod Zieleńcem.

Po zejściu z wieży gnaliśmy przed siebie, bo raz że krótko z czasem już było a dwa, że była to już naprawdę końcówka jeśli chodzi o rajdową marszrutę. Śpieszyć się trzeba było, bo to i konkurs strzelecki przed obiadem czekał na nas i konkurs piosenki rajdowej. I tutaj padł kolejny rekord Orłów na rajdzie. Na obiad jeszcze zdążyliśmy, Ula zdążyła na konkurs strzelecki, ale na konkurs pieśni i tańca nie doszliśmy na czas. Długo by można rozdrapywać rany i szukać winnego. Nie o to tutaj chodzi. Z jednej strony na 25 drużyn do konkursu piosenki przystąpiło tylko 10 drużyn, co wybitnie skróciło czas trwania konkursu, z drugiej strony jednak wykazaliśmy się lekceważącym podejściem do zagadnienia i brakiem profesjonalizmu. Skład sędziowski konkursu piosenki pod przewodnictwem Kazia Rabczuka po naradzie postanowił przyznać obu drużynom Orłów i jeszcze jednej drużynie 1 pkt za przedłożenie tekstów piosenek. Potem standardowo, odbyła się odprawa kierowników na której zostały omówione sprawy bieżące oraz plany na dzień kolejny i mogliśmy się udać na tańce. Tańce jak zawsze były udane i już o godzinie 2-ej mogliśmy spocząć, by nabrać sił na kolejny dzień…

DZIEŃ 5,  to już standard, że śpimy ino dwie godziny……..

Gdy już przemyliśmy swe oczęta źródlaną wodą płynącą wartko z kranu i spożyliśmy obfite śniadanie to autokary przewiozły nas na Jamrozową Polanę i dopiero tam rozpoczął się nasz marsz…całe szczęście, bo zaoszczędziliśmy sporo kilometrów i to asfaltem i pod górę a jednak nóżki jakby jakieś z waty były, przynajmniej u niektórych… Z Jamrozowej Polany schodziliśmy sobie w dół leśną ścieżką do drogi a tam zaczęło się podejście…Najpierw delikatne obok strzelnicy biathlonowej  i narciarskich tras biegowych a potem bardziej stromo koło skoczni narciarskiej. I zaczęło się….jakiś koszmar chodziarza….stromo i wciąż pod górę i pod górę… Doszliśmy do Rancza Panderoza. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej i ktoś rzucił hasło: – dawajmy na skróty!!! Pomysł wziął się z faktu, iż widzieliśmy idących przed nami pod kątem prostym do naszego kierunku marszu. Hahaha……kto drogę skraca ten do domu później wraca….. Bo nagle się okazało, że na zakręcie był punkt kontrolny i tam właśnie znajdują się sędziowie dokonujący sprawdzianu z wiedzy z topografii. Musieliśmy zatem zawrócić i zdać ten test. A zdaliśmy go na maksymalną liczbę punktów. Dalej piękną drogą przez las od czasu do czasu tylko w prześwitach widząc widoki przepiękne szliśmy w kierunku drogi asfaltowej, którą jechaliśmy na Jamrozową Polanę. Po dojściu do asfaltu trzeba było odnaleźć drogę pod górę. Ósemka bowiem w planach tego dnia miała zaliczenie Orlicy, do której nie doszliśmy dnia pierwszego (tego jedynego deszczowego).

A ponieważ znaleźć tejże ścieżki nie mogliśmy pomimo dokładnych map okolicy rzuciłem komendę: pod górę za mną marsz!!! I weszliśmy w las idąc prawie noga za nogą, krok za krokiem i osoba za osobą… Piękny to był widok, bo wchodziliśmy mówiąc językiem drogowym serpentynami, raz w lewo, raz w prawo i oglądając się za siebie to jakbym alpinistów widział. A idea była prosta, Orlica jest najwyższym szczytem w okolicy, prawda? Więc dopóki idziemy pod górę, to znaczy, że idziemy dobrze proste?

Więc po paru minutach podejścia, nawet niezbyt ostrego doszliśmy do szlaku zielonego, skręciliśmy sobie w lewo i doszliśmy do Orlicy, gdzie pod obeliskiem upamiętniającym wizytę w tym miejscu w roku 1779 roku cesarza Austro-Węgier Józefa II, w 1800 roku Johna Quincy Adamsa, późniejszego prezydenta USA i w 1826 roku Fryderyka Chopina zrobiliśmy sobie kolejną sesję zdjęciową… Tutaj też nastąpiła kolejna zmiana naszych planów… Mieliśmy schodzić do Zieleńca, ale dzielna drużyna Orłów rzuciła pomysł, żeby dojść garbem górskim do Masarykowej Chaty i dopiero stamtąd zejść do Zieleńca. Bez przeszkód od czasu do czasu mając piękny widok na czeską stronę doszliśmy tam, gdzie chcieliśmy i potem w dół do miejsca zakwaterowania. W czasie gdy część grupy schodziła do Zieleńca Romek zdawał egzamin z wiedzy o terenie, Policji, Straży Granicznej, GOT i historii turystyki. Poszło mu nieźle, choć jak sam się wyraził: gdyby mi Ania całą drogę nie trajlowała, to zdobyłbym maxa. Zresztą każdy kto miał przyjemność spacerować z Anią, wie o czym ja tu piszę…. Aż czasami się dziwiłem, co tak wszyscy tempo podkręcają a oni po prostu już mieli dość słuchania Ani, bo przepony nie wytrzymywały od śmiechu. I to z obawy przed przepukliną brzuszną pedałowali jakby nakręceni… Potem standardowo: obiadokolacja i odprawa kierowników.

Po odprawie można było się bawić. Znowu zabawa była super, znowu skończyła się późno, choć nie o godzinie 2-ej nad ranem. Zabawę kontynuowaliśmy w podgrupach w pokojach i tam właśnie padł pomysł udania się na wschód słońca. Początkowo miało nas być więcej, ale w miarę upływu czasu zmęczenie brało górę nad chęcią ujrzenia jutrzenki. Ostatecznie do wymarszu przystąpili: Marzena z Plessino i Jarek, Romek oraz Bodeusz. Ciemno jeszcze było wokół i cisza panowała gdy ta czwórka dziarskim krokiem udała sięł pod Masarykową Chatę. Jakby to Homer w Iliadzie powiedział, Różanopalca Jutrzenka już znać dawała, że słoneczny Helios w drodze jest i śpieszyć się trzeba by przywitać wschód w zaplanowanym miejscu. Różowawa poświata dawała urocze wrażenie a w cieniu tego brzasku przeplatanego blaskiem księżyca niezmordowana drużyna po raz kolejny wyciskała siódme poty podchodząc stromym podejściem pod wyciągiem linowym… Pomimo panujących ciemności i stromizny wejście z perspektywy czasu wydawało się szybko pokonane. A na górze……??? Cisza błoga, spokój, cały świat u stóp… Doczekaliśmy się wreszcie wschodu słońca, które jeszcze dobre 20 minut się wahało, czy w ogóle wzejść. Ale w końcu wzeszło i rozświetliło mroki. Tutaj wypada wspomnieć o pomyśle, jaki zrodził się w naszych głowach. Otóż w związku z dniem Kupały mieliśmy rozebrać się do rosołu i zbiec w strojach Adama i Ewy na dół. Ufff….dobrze, że o tym zapomnieliśmy, bo jak już zeszliśmy na ten dół (na szczęście w ubraniach) zauważyliśmy jakieś poruszające się postacie idące w naszą stronę. Najpierw myśleliśmy, że to jacyś tutejsi, ale jak się zbliżyliśmy do siebie, to naszym oczom ukazali się: Sylwia, Ewa, Agnieszka, Piotrek i Mariusz. Otóż oni też byli na wschodzie słońca, tylko w innym miejscu, mniej eksponowanym, bo ponoć całe robactwo Zieleńca ich pogryzło. Też nas widzieli i też zachodzili w głowę, kto to się szwęda o tak wczesnej porze. Ładnie byśmy się zaprezentowali przed naszymi vis-a-vis, nie ma co…

DZIEŃ 6, pewna odmiana, bo dziś niektórzy nie spali wcale….

Skoro już było rano, to nie opłacało się iść spać. Doprowadziliśmy się do ładu, oczywiście każdy u siebie i poszliśmy na śniadanie.  A po śniadaniu…??? O Matko !!! Zieleniec – schronisko Masarykowa Chata – żółty szlak (pomnik powodzi 1998 r.) – zielony szlak Kacenka (centrum narciarstwa zjazdowego ) – zielony szlak do czerwonego – Zieleniec. Znowu Masarykowa Chata…??? Przecież my już tam byliśmy…. i to dwie godziny temu…!!! Przecież w sumie mogliśmy nie schodzić do Zieleńca… Na miękkich nóżkach zatem wdrapywaliśmy się ponownie, tam skąd niedawno schodziliśmy… Potem w upalnych promieniach słońca schodziliśmy w dół i znowu w górę. Po wcześniejszych wielokilometrowych marszrutach to już była czysta formalność… Szybko sobie poradziliśmy z tą trasą i wróciliśmy do Zieleńca. Tam obiadokolacja a potem uroczyste podsumowanie rajdu, wręczenie nagród i jego zakończenie. Z zapartym tchem słuchaliśmy wyników. Nasze drużyny zajęły  14 i 12 miejsca. Na zakończenie dnia przewidziane było ognisko i konkurs łowienia pstrąga a potem zabawa na nowootwartym parkiecie pod chmurką. Kolejny rekord Ósemki, to sukces Koguta, który co prawda już po czasie, ale jednak złowił największego pstrąga. Potańcówka była prowadzona przez DJ-a a’la Elvis i było bardzo sympatycznie.  A własnoręcznie złowione i przygotowane przez kucharza pstrągi smakowały tak, że palce lizać… Nastrój psuły tylko namolne meszki, które gryzły nas niemiłosiernie. Dopiero rozpalenie ognisk tuż za linią żywopłotów i chemicznych odstraszaczy na stołach trochę pomogło. Zabawa trwała długo, dokładnie nie wiem, jak długo, bo niestety zmęczenie wzięło górę i coś koło północy kronikarz padł jak mucha w swoim łóżeczku.

DZIEŃ 7, czyli czas się żegnać…

Po porannym posiłku przyszło się nam żegnać ze sobą i ruszać w drogę powrotną. Co jeszcze można wspomnieć o rajdzie…? Bodeusz, Jarek, Romek, Lechu i Daniel zapamiętają tajemnicze zniknięcie karty otwierającej ich pokój… Jakie tam pomysły przychodziły do rozgorączkowanych głów. No przecież nie da się zgubić karty, ktoś chyba ją sobie wypożyczył… I tutaj podejrzenia skierowały się w stronę dziewcząt, tylko nie bardzo wiedzieliśmy których…. Już się nawet zastanawialiśmy, czy nie trzymać nocnej straży, bo to wiadomo po co i kiedy i kto wejdzie do naszego pokoju??? Ale straży nie trzymaliśmy i w końcu nie wiemy, czy ktoś był u nas i kiedy i po co…. To znaczy po co, to się domyślaliśmy… I nagle ostatniego dnia usłyszeliśmy okrzyk….. Chłopaki !!! Karta się znalazła….. leżała na wycieraczce…… Ucieszyliśmy się jak dzieci, że nie będziemy płacić za kartę, ale w żabę to się daliśmy załadować…. Przecież u nas nie było żadnej wycieraczki…..

Ale na wyjaśnienie tajemnicy znikającej karty przyjdzie czas podczas rajdu wrześniowego… Może tym razem my znajdziemy jakąś kartę…??? Zatem do zobaczenia w Karpaczu….. Wrzesień już blisko…

Bodeusz

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *