19-23.X.2016 – Rudawiec (Góry Bialskie), Jagodna (Góry Bystrzyckie), Orlica (Góry Orlickie), Śnieżnik (Masyw Śnieżnika)

Czyli gdzie diabeł nie może …, tam Bodek pomoże.

Jakiś już czas temu Bodek rzucił pomysł wyjazdu, którego celem miało być zdobycie czterech szczytów do Korony Gór Polski (Rudawca w Górach Bialskich, Jagodnej w Górach Bystrzyckich, Orlicy w Górach Orlickich i Śnieżnika w Masywie Śnieżnika). Wyzwanie podjęli: Agnieszka, Julka, Małgosia, Ula, Czesław, Marcin i Sylwek. Nie udało się Sławkowi, którego obowiązki służbowe zatrzymały w pracy. Wyruszyli zatem w środę w trzech rzutach, najwcześniej Marcin z Agnieszką. Po południu pościg podjęli Bodek z Gosią. Sylwek, Julka z Ulą i Czesławem zapowiedzieli się na czwartek rano. Po wyjeździe dość szybko okazało się, że Bodek zapomniał wziąć stuptutów i potwierdzenia zawarcia polisy OC. Ale od czego ma się sąsiada? Wszak Sylwek miał wystartować dopiero rano, więc mógł podskoczyć do Jacka po flagę klubową i do Bodka po dokumenty. Sylwek nie bardzo miał pomysł, gdzie ten Bodek ma mieszkać, ale po dłuższej rozmowie dał się przekonać, że jednak są sąsiadami. Pobiegł gdzieś koło 20-ej do sąsiedniego bloku i wpakował się jakiejś kobiecinie do mieszkania wciskając jej, że on do Bodka. Wielkie było zdziwienie tej kobiety a i Sylwka pewnie niemniejsze, gdy się okazało, że nikt tam nie znał żadnego Bodka. Po kilku kolejnych telefonach i rozmowach każdego z każdym okazało się, że Bodek mieszka na Pradze Północ a Sylwek na Marymoncie. Kto i kiedy wmówił im, że są sąsiadami, to już okryte jest mrokami tajemnicy. Śmiechu było co niemiara, ale Sylwek stanął na wysokości zadania, odwiedził rodzinę Bodka i wszedł w posiadanie OC. Gdzieś przed Wrocławiem przestało padać i lekko po 21-ej Bodek z Gosią dojechali do Bolesławowa, gdzie czekali już Agnieszka z Marcinem.

Nikt nie wiedział, co ich czeka w przyszłości, bo długoterminowe prognozy pogody zmieniały się z dnia na dzień. Tym niemniej jeden dzień miało kropić a dwa dni miały być pochmurne z lekkimi przejaśnieniami. W pokojach wszystkich zaskoczyła wysoka temperatura. Oj, nie oszczędzali tutaj na ogrzewaniu. Śniadanie było o godzinie 8-ej i również mile zaskoczyło. Szwedzki stół z dużym wyborem serów, wędlin, pieczywa, dżemów i sałatek wprost oszałamiał. Po śniadaniu okazało się, że Sylwek z ekipą minął dopiero Wrocław i jego przyjazd orientacyjnie przypadał na godzinę 10-tą. Po naradzie zostało ustalone, że Bodek poprowadzi swoją grupkę na Przełęcz Płoszczyna a Sylwek nie zatrzymując się w Bolesławowie pojedzie również w tamto miejsce. Kto będzie pierwszy ten poczeka na resztę. Szliśmy zatem pod górę, wcale nie szybko podziwiając całą paletę barw jesieni. Żaden pędzel malarza, żaden aparat (no może żaden, bo technika jednak idzie naprzód) nie odda tego uroku, którym przyroda raczyła nasze oczy. Z każdym jadącym samochodem oglądaliśmy się, czy to już Sylwek nas dogania. Ale za każdym razem to nie był Sylwek. Nawet się zaniepokoiliśmy, czy może gdzieś zabłądził, a tutaj co chwila traciliśmy zasięg sieci komórkowej. Ale na przysłowiowej ostatniej prostej około 500 metrów przed widocznymi już zabudowaniami zauważyliśmy samochód Sylwka. Upłynęło parę minut i mogliśmy przywitać się z drugą połową naszej grupy. Gdy doszliśmy na Przełęcz z samochodu już wysiedli: Julka z Ulką i Czesław z Sylwkiem. Serdecznościom nie było końca a każdy witał każdego. Schronisko było zamknięte, więc musieliśmy się rozgrzewać na stojąco pod zadaszeniem. Okazało się, że Czesław z powodów zdrowotnych nie będzie mógł nam towarzyszyć we wspinaczkach. Zatem postanowił, że swoim tempem wróci asfaltem do Bolesławowa, gdzie będzie czekał na nas. My zaś ruszyliśmy na Rudawiec. Zbiegło się to z deszczem, który groził nam już od dłuższego czasu i właśnie teraz postanowił nas troszkę zmoczyć. Bez zbędnej zwłoki zatem ubraliśmy przeciwdeszczówki. Droga była łatwa, bez jakichś zaskakujących podejść. Padało niecałą godzinę, potem zaś już tylko kapało z drzew. Około 12:45 mieliśmy przed sobą ostatnie podejście pod górę, też łagodne. Wcześniej na jednym z wypłaszczeń zmagaliśmy się z kałużami i lekkim podłożem torfiastym, więc powszechnie towarzyszyło nam ćlumkanie. Niecały kwadrans później Rudawiec był zdobyty. Uczciliśmy to suchą kiełbasą, czekoladą gorzką i dwoma rodzajami herbaty: ciepłą i zimną. Potem nastąpiła sesja fotograficzna i można było schodzić. Bodek zaproponował zejście jakąś drogą, o której chyba tylko on wiedział, ale miało to nam zaoszczędzić sporo czasu i drogi. Początkowo śmiesznie wyglądał szukając tej drogi, bo sprawiał wrażenie jakby drobnych monet szukał w półmetrowych krzakach jagodniaku. Szliśmy za Bodkiem jak po polu minowym, noga za nogą, ślad po śladzie. Musiało to przezabawnie wyglądać. Kilka minut upłynęło i znaleźliśmy coś co przypominało wyglądem nowotworzoną przecinkę w lesie. Cały czas w dobrych humorach schodziliśmy ostro w dół aż doszliśmy do szutrówki mającej nas zaprowadzić obok szczytu Białej Kopy na Suchą Przełęcz. Tego dnia sucha to ona była tylko z nazwy. Troszkę doskwierał nam brak schroniska, gdzie można byłoby rozgrzać zziębnięte ciała i jakowąś ciepłą strawą odbudować nadwątlone siły. Pamiętać przecież należy, że połowa z naszej grupy nie miała okazji zjeść normalnego śniadania. Na szczęście droga w dół była łatwa, bo w większości w dół (hahaha, jakby droga w dół mogła iść pod górę – choć czasami w górach i tak się zdarza) i była to szeroka szutrówka. Żadnych chybotków i kamulców wymagających zadzierania nóg ponad kolana. Tempo wciąż mieliśmy dobre ale nadeszła taka pora, że trzeba było się podzielić. Bodek z Gosią i Ulą odbili w prawo i stromo ruszyli pod górę trawersem Pustosza (941 m n.p.m.) żeby przetestować Piekielnicę (787 m n.p.m.), Sylwek początkowo idący z Julką, Agnieszką i Marcinem odbił później, żeby na Przełęczy Ploszczyna pobrać swój samochód a pozostała trójka znaną już sobie drogą przez Nową Morawę miała wrócić do Bolesławowa. Wszyscy zrealizowali swoje plany bez zarzutu. Dodać tylko należy, że Piekielnica o ile trudnodostępna z powodu zarośli o tyle łatwiutka do zdobycia od strony Pustosza dała znać o sobie zejściem. Przechodziliśmy koło tego podejścia na początku drogi, ale wtedy nawet nikt nie mógł przypuszczać, że tam jest podejście. Stromizna godna swej nazwy pokryta była dodatkowo warstwą opadłych liści. Z tej góry Gosia i Ula zjechały na pupach podobnie jak kijek Bodka, przez co Bodek musiał sobie poradzić o jednym kijku, ale dał radę. Westchnienie ulgi wyrwało się z trzech piersi, kiedy udało im się wreszcie osiągnąć poziom asfaltu. Tuż przez Bolesławowem dogonił ich samochodem Sylwek. Wszyscy szczęśliwi, choć zapewne i zmęczeni odświeżyli się w pokojach i spotkali na obiadokolacji. Jednomyślnie orzeczono, że jedzenie było przepyszne. Tego dnia Bodek po raz pierwszy powiedział, że jest z nas dumny. Część grupy postanowiła jeszcze skorzystać z dobrodziejstw sauny, co też pomogło zregenerować ciała i dusze. Tradycyjnie potem odbyły się zajęcia w podgrupach. Hitem dnia było pytanie Julki zadane Sylwkowi: -Tatusiu, a jutro daleko idziemy? Sylwek odparł: -Nie wiem, zapytaj Bodka. Na co Julka odparła: -Akurat, on i tak powie, że tylko trzysta… Towarzyszyło to nam już do końca rajdu.

* * * * *

Tego dnia ranek zapowiadał się pięknie a w planach były dwa szczyty: Orlica i Jagodna – najwyższe szczyty Gór Orlickich i Bystrzyckich. Po śniadaniu zabraliśmy się w dwa samochody i pojechaliśmy do Zieleńca. Jakimi serpentynami przyszło nam jechać…??? A jak cudowne widoki roztaczały się przed nami. Stres przeżywał Bodek z Sylwkiem, bo solidarnie zapaliły im się kontrolki rezerwy paliwa w samochodach. A po drodze do Zieleńca stacji paliw tyle mijaliśmy co drzew na Saharze. A i na serpentynach ciężko w nawigację było wbić cokolwiek. Ale po dojechaniu do Zieleńca i zaparkowaniu samochodów na parkingu pod znaną już niektórym Bidą z Nędzą okazało się, że w Dusznikach stacje paliw są, więc po powrocie będzie można spokojnie zatankować. Czesław odprowadził naszą grupkę pod Nartoramę i zawrócił a my podjęliśmy pierwszy tego dnia trud stromego podejścia. Gosia jak zwykle ruszyła ostro do przodu, reszta od czasu do czasu pod pozorem podziwiania widoków (a piękne to były widoki) zatrzymywała się i łapała powietrze jak ryby wyjęte z wody. Niewiele trzeba było, żeby wspiąć się powyżej poziomu mgieł i mogliśmy wygrzewać się w promieniach słońca. Na szczęście od początku podejścia widoczna była górna stacja kolei linowej a jej widok wlewał nadzieję w serca nasze. Więc podeszliśmy, potwierdziliśmy piękno kotliny kłodzkiej i widocznych gór Stołowych oraz Bystrzyckich. Wiedząc, ile pokrzepienia daje na szlaku schronisko, Bodek pokierował nas do Masarykovej Chaty. Tak żeśmy nawet wywnioskowali, że nazwa może mieć coś wspólnego z masakrycznie stromym podejściem, ale fakt jest faktem, żeśmy tam odpoczęli. W każdym schronisku jest tak, że nie chce się z niego wyjść. Podobnie było i tym razem, ale przemogliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Znawcy wiedzą, że droga z Masarykovej Chaty na Orlicę jest prawie jak spacer, porównać można ją na przykład do równi pod Śnieżką. Szliśmy więc sobie podziwiając kolory jesieni a pogoda nam sprzyjała. Nie wiedzieć, kiedy nawet doszliśmy do ławeczek pod Orlicą, gdzie ponownie odpoczęliśmy i pożywiliśmy się. Każdy wyciągał takie smakołyki jakie tylko miał na podorędziu. A potem 2 minuty i …. ORLICA….!!!! Wpadliśmy sobie w ramiona gratulując tak łatwo osiągniętego sukcesu. Obowiązkowa sesja nie trwała długo i udaliśmy się w drogę powrotną. Tej trasy Bodek nie znał osobiście, więc znowu szliśmy na czuja. Czuj nas lekko zawiódł, ale tylko około 200 metrów i szybko wróciliśmy na właściwą drogę. Ta ponownie trudna nie była. Dość szybko naszym oczom ukazał się Zieleniec w całej swojej osłonecznionej krasie i przekonaliśmy się, jaka jest potęga perspektywy. Zieleniec był na wyciągnięcie ręki, ale iść musieliśmy po łuku i coś, co wydawało się tuż tuż, było oddalone od nas o ponad pół godziny marszu. Doszliśmy do parkingu, gdzie oczekiwał na nas Czesław. Pewnie w euforii byśmy tam byli dłużej dzieląc się przeżyciami, gdyby Bodek nie zauważył, że musimy nadłożyć drogi do Dusznik, żeby zatankować samochody i dopiero potem ruszać do Spalonej. Analizując czas potrzebny na dotarcie do Spalonej i potem na szczyt Jagodnej nieśmiało kiełkować zaczęła w nas myśl, żeby skrócić trasę do niezbędnego minimum. O dziwo Bodek był tego samego zdania, choć przebąkiwał coś o straconej okazji podejścia ze Spalonej do schroniska PTTK Jagodna. Bez zbędnej zwłoki pojechaliśmy do Dusznik, zatankowaliśmy i dojechaliśmy do wspomnianego schroniska. Według map, planów i rozpisek Bodka mieliśmy do przejścia 4,8 kilometra na szczyt i tyleż samo z powrotem. Droga prawie płaska i szutrowa nie stwarzała większych problemów, gdzie nie gdzie tylko było błotniście i wodniście. Tutaj moc okazała Gosia od tego momentu zwana Turbo-Gosią. Parła do przodu niczym jej (hmm… jak to napisać? Od imienia jest imienniczka a od nazwiska???) no niczym nosząca to samo nazwisko Justyna. Bodek to doganiał Gosię, to zostawał w tyle, by być łącznikiem dla pozostałych Orlic i Orłów. Gosia oszukała się na swoim parciu do przodu, bo przegapiła szczyt Jagodnej i musieliśmy ją zawracać. Fakt faktem, że szczyt Jagodnej wygląda jak spacerniak w parku. Gdyby nie niepozorny napis na jednej z drewnianych wież, to i my byśmy przemknęli koło niej w pościgu za Gosią. No to ustrzeliliśmy Dublecik tego dnia i byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi. Na bieżąco zdawaliśmy relację mms-owo z naszych poczynań i zarówno Agnieszka jak i Prezes byli nam radzi. Salwy śmiechu wywołał sms od Jacka, który na Bodkowego sms-a, że jest 3:1 dla Orłów (bo 3 szczyty zdobyte a jeden przed nami) odpisał: nie martwcie się, może następnym razem…? Chyba myślał, że się poddaliśmy … No Prezesie, to chyba nie my…??? Można było wracać. Podczas gdy my cały czas szliśmy w cieniu ciemnych chmur, to na prawo lub na lewo (w zależności w którą stronę szliśmy) widzieliśmy w dole miasta i miasteczka kąpiące się w promieniach bezchmurnego tam nieba. Wydawać by się mogło, że chmury ciężkie od zgromadzonej w nich wilgoci nie miały siły wspiąć się wyżej i zahaczyły o nasze góry Bystrzyckie. Taki niebiański odpowiednik kotwicy. Jeśli chodzi o drogę na Jagodną i z powrotem to nasza grupa pobiła wszelkie rekordy prędkości, jakbyśmy mieli kolacji nie dostać w przypadku spóźnienia. Ale droga była prosta, to i zagubić się nie było gdzie. Po zejściu do schroniska odpoczęliśmy, kto chciał to się posilił posiłkiem lub trunkiem i czas nam było wracać do Bolesławowa. Po drodze ponownie z naszych piersi wyrwały się ochy i achy, gdy samochody pokonywały kolejne serpentyny a oczom ukazywały się widoki gór i dolin w promieniach zachodzącego słońca.. Do Bolesławowa dojechaliśmy już o zmierzchu, ale na kolację zdążyliśmy. Jak zwykle była pyszna i syta i pozwoliła najeść się pod tak zwany sam korek. Potem standardowo, kto chciał, to skorzystał z sauny a kto chciał to integrował się w podgrupach. Nie można zapomnieć, że tego dnia Bodek publicznie – podkreślam, publicznie – bo na stołówce, powiedział, że JEST Z NAS DUMNY…!!!

* * * * *

I nadszedł dzień trzeci i przyszła kolej na Śnieżnik. Odświeżeni sauną, snem i śniadaniem szybko zbieraliśmy się do wyjścia. Bodek postanowił po wczorajszych marszobiegach Turbo-Gosi, żeby podzielić się na dwie grupy. Grupa pierwsza składała się z Czesława, Uli, Julii i Sylwka pod kierownictwem Sylwka. Mieli oni za zadanie samochodem pojechać drogą na Kamienicę najdalej jak tylko się da a następnie szlakiem żółtym podchodzić pod Głęboką Jamę. Stamtąd zaś szlakiem zielonym kierować się już bezpośrednio na Śnieżnik. Drugą grupę stanowili: Gosia z Agnieszką i Marcin z Bodkiem. Ta grupa miała za zadanie przejść całą trasę na nóżkach począwszy od pensjonatu, w dół do centrum Bolesławowa a potem pod górę do Kamienicy i gonić, ile sił w nogach pierwszą grupę. Tak też się stało z jedną drobną różnicą. Bodek zakładał, że Sylwek samochodem wyprzedzi jego grupę już na podejściu pod Kamienicę, tymczasem Sylwek tak się wczuł w rolę Kierownika, że zarządził mobilizację grupy, szybki wyjazd i jeszcze przed dojściem do centrum zrobił tidit tidit i rozgonił na boki naszą rozpędzającą się drużynkę. Bodek nas szybko pocieszył (dzięki Ci o wielki Bodku !!!), że Sylwkowi paliwa kiedyś zabraknie a nam chęci do zdobycia Śnieżnika NIGDY, więc racja musi być po naszej stronie. Tak zmotywowani podkręciliśmy tempo licząc na zmęczenie przeciwnika. Sylwek chyba zauważył nas we wstecznym lusterku a jego mechaniczne kuce nie dawały rady już przyśpieszyć, bo zdecydował się ulżyć mechom i wysadził Czesława, iżby ten opóźnił nasz pościg. Czesław zaś jak przystało na prawdziwego dżentelmena, tylko kciukiem podniesionym do góry życzył nam powodzenia i szepnął: – daleko nie odjechali, gońcie ich… Jednomyślnie stwierdziliśmy, że lepsze jest tempo systematycznie szybkie niż nierównomiernie zrywane. Zresztą nie raz już się sprawdzało, że prawie całą drogę szliśmy szybko, by na ostatnich 10-ciu kilometrach jeszcze przyśpieszyć. Tak zamierzaliśmy uczynić i tym razem. Parliśmy do przodu wzdłuż brzegów rzeki o tej samej nazwie, co miejscowość: Kamienicy. Raz ją mieliśmy ze strony prawej, raz ze strony lewej. Wzgórza na początek oddalone i niezbyt wysokie zaczęły się do nas przybliżać i wywyższać zamykając nas po pewnym czasie w wąskim głębokim parowie. Pogoda dawała nam wszystko, co najlepsze miała do zaoferowania, czyli bezchmurne niebo i złotą polską jesień. Wyżej dawało się jednak zauważyć mgły albo chmury, bo ciężko to było rozróżnić. Mniej więcej po 40 minutach znaleźliśmy porzucony samochód Sylwka. Widać zabrakło mu już paliwa, więc całą żywność i płyny postanowił wrzucić na plecy członków swojej grupy i uciekać dalej pieszo. To tylko dodało wigoru naszej grupie. Podkręciliśmy jeszcze tempo. Turbo-Gosia niczym pies gończy nie stawała ani na chwilę. My zatrzymywaliśmy się tylko po to, żeby uwiecznić na zdjęciach nasz trud i drogę na wypadek, gdybyśmy zabłądzili. Sylwek chyba czuł nasz oddech na plecach. Tu i ówdzie musieliśmy się zmierzyć z powalonymi przez niego w poprzek szlaku drzewami. Tylko na parę chwil nas to powstrzymywało. Nie zatrzymał nas nawet zniszczony mosteczek zastąpiony przez dwa pnie przerzucone przez strumyk. Dalej strome podejście próbowało zniechęcić nas do dalszej marszruty. Wilgoć i mgła wzięły w swe objęcia okoliczne lasy. Niebo skryło się za tymiż samymi. Podejście pod Głęboką Jamę można podzielić na trzy etapy. Pierwszy jest najdłuższy i najłagodniejszy. Drugi stromy i trudny, bo śliski jakby dno podeschniętego potoku stanowiło. Trudność trzeciego polegała na kamulcach wielkich i śliskich przyrzuconych świeżo ściętymi gałęziami z drzew. Parliśmy do góry wciąż i wciąż, aż Marcin z Bodkiem znaleźli w błocie odcisk buta. Dziecięcego buta. Boki odcisku dobrze zachowane a błotko jeszcze ciepłe od energii wytworzonej naciskiem dziecięcej stópki. To Julia…!!! Była tu. Do 10 minut przed nami. Mamy ich – pomyśleliśmy. To wszystko wyzwoliło w nas taką energię, że zdjęcia na zdobytej przed momentem Głębokiej Jamie (955 m n.p.m.) robiliśmy niemal w biegu. Podniosły nastrój udzielił się również Bodkowi, który zarządził: – Za minutę ruszamy. Po czym po 3 sekundach: – Idziemy. Odcinek pomiędzy Głęboką Jamą a podejściem pod Śnieżnik był chyba najbardziej malowniczym odcinkiem dzisiejszej trasy. Mgły i cienie powstające w lesie a także widoki na szczęście zostały uwiecznione na zdjęciach. Oj strome to było podejście. Pocieszał nas Bodek mówiąc, że „Sylwkowe” też tędy szli i wcale nie było im łatwiej. Powoli robiło się coraz chłodniej. Szczyt Śnieżnika ginął w mgłach i chmurach. Jednakże ciągła pogoń za Sylwkiem i jego ekipą a także gdzieś będącą pomiędzy nimi a nami Gosią mocno nas rozgrzała. Bodek na przedostatnim podejściu jeszcze w słońcu zdjął kurtkę. Marcin i Agnieszka nie pozostawali w tyle. Nagle bez żadnego zapowiedzenia doszliśmy Gosię. Śnieżnik rzucił przeciwko nam torfowiska i bagienka. Nie dał rady. Szukając kępek trawy, gdzie nasze buty nie tonęłyby w błocie brnęliśmy naprzód. Nareszcie doszliśmy do ostatniego podejścia. Na poboczach zaczęły pokazywać się płaty śniegu. Na szczęście zrobiło się sucho na podłożu. I to pozwoliło nam dojść ekipę Sylwka, dosłownie na przysłowiowym ostatnim okrążeniu. Tedy razem już, może nie ramię w ramię, bo ścieżka za wąska była na to podjęliśmy ostatnią wspinaczkę. Nie było łatwo, bo ostatnie kilometry wciąż były pod górę. Gosia znowu dała dyla do przodu, Bodek zdjął polar zostając tylko w koszulce z krótkim rękawem. Reszta grupy napierała, jakby z tyłu sam demon ich gonił. Tymczasem widoczność spadała prawie do zera. Schodzący z góry Czesi, Niemcy i Polacy dziwili się naszym bądź, co bądź roznegliżowanym postaciom, ale przy zerowym wietrze i ciągłym marszu w górę było naprawdę ciepło. Zaczął się etap, kiedy stąpaliśmy już tylko po zmrożonym śniegu, z gdzie nie gdzie widocznymi głębokimi zapadlinami. Ponownie dognaliśmy Gosię, która nie chciała ryzykować chodzenia po omacku po szczycie Śnieżnika. W towarzystwie Bodka wyposażonego w GPS-a było jej już raźniej. Do końca tej części eskapady było już naprawdę blisko, jakieś 200 metrów. I nagle spośród mgieł pojawił się płaski szczyt. Czego tu nie było. Ruiny wieży widokowej, schroniska, tablice informacyjne i pieczątka na słupie. Pomiędzy Bodkiem i Marcinem poszedł zakład o focię w toplesie. Nie było to proste, bo na szczycie wiał ostry wiatr od czeskiej strony, ale chłopaki po głębokim hauście herbaty kierownika grupy zrzucili wierzchnie odzienie dając wyraz swej pogardzie dla kaprysów pogody. Po wbiciu niezbędnych pieczątek i ubraniu się we wszystko, co mieliśmy do ubrania kierownik, czyli Bodek zebrał naszą gromadkę. Już myśleliśmy, że powie, jaki jest z nas dumny, ale tutaj nas zaskoczył i krzyknął tylko: Orlice i Orły – dwa słowa…!!! Spadamy stąd… !!! Bieg w dół był prawdziwym biegiem po życie. Pozostanie tam na szczycie dłużej niż godzinę groziło zamarznięciem. 10 minut w dół…… i wszystko się uspokoiło, wiatru nie było, śniegu nie było i mrozu nie było. Spokojnie – o ile spokojnym mogło być schodzenie po samych chybotkach -doszliśmy do schroniska pod Śnieżnikiem. Tam zastaliśmy koszmarną kolejkę do bufetu, ale tym razem mieliśmy czas. Zwłaszcza, że na każdej godzinie podejścia urwaliśmy co najmniej kwadrans. Więc wytrwaliśmy i zjedliśmy, co kto chciał. Nabraliśmy sił i postanowiliśmy rozpocząć powrót. Szerokość i dostępność drogi oraz uśpiona odpoczynkiem czujność sprawiła, że szybko mieliśmy tego pożałować. Szliśmy sobie w dół może z 20 minut, ciepło już się zrobiło, słońce znowu wyszło, nikt by nie uwierzył, że mało co nie zamarzliśmy na szczycie. Doszliśmy do rozdroża szlaków na Przełęczy Śnieżnickiej, porobiliśmy sobie zdjęcia pamiątkowe i za podpowiedzią mapy Jacka (ponoć, bo to niepotwierdzona wersja) skręciliśmy w lewo, chociaż Bodek kręcił na to nosem. Ale że było w dół, to się dobrze schodziło. I nagle Bodek krzyknął: -Stop wiara, idziemy na Międzygórze!!! Stanęliśmy, pomyśleliśmy i dawaj pod tą samą górę, z której przed chwilą z przyjemnością schodziliśmy. Dłużej to trwało niż zejście, bo i pod górę przecież i zawsze wraca się wolniej niż idzie naprzód. Doszliśmy do rozdroża i pytanie wróciło: -którędy teraz? W lewo wyszło nam na Kletno, czyli nie po drodze. Bodek rzucił hasło powrotu do schroniska (500 metrów zaledwie), żeby na szlak niebieski wejść. Ale jak już się rzekło powroty nie są w modzie, więc zostało iść naprzód, czyli od schroniska w prawo. Ależ było sympatycznie, pogoda nadal sprzyjała a i my już się widzieliśmy prawie jakby w domu. Szliśmy znowu parowem, cały czas w dół a im byliśmy niżej, tym większa rosła góra przed nami. Po przejściu około kilometra było już jasne, to znowu nie jest ta droga. No nie pozostało nic, tylko naradzić się. Wracać znowu się nikomu nie chciało. Bodek popatrzył, popatrzył i rzucił ze stanowczością: -Jest wyjście!!! Wyjście było takie, że trzeba było jeszcze z 500 metrów zejść w dół i potem znaleźć ścieżkę, która według poziomic Bodka wspinała się około 140 metrów pod górę i wychodziła na poszukiwany przez nas szlak niebieski. A cóż to jest 140 metrów albo i 200 nawet… My nie damy rady? -Prowadź Bodku, zakrzyknęła wiara i ruszyliśmy. Po pewnym czasie już krok po kroku, żeby tylko owej ścieżynki nie przegapić. Nagle Bodek się zatrzymał. -To tu – rzekł. Popatrzyliśmy na siebie, bo ścieżki żadnej widać nie było, stromizna niewiele mniejsza od ścianki wspinaczkowej, a wszystko kamieniste, podmokłe i zarośnięte krzakami i choinami. To dopiero był sprawdzian dla naszych sił i umiejętności. Co chwila ktoś się pytał, czy naprawdę dobrze idziemy. Ale jak niedobrze jak pod górę? Musi być dobrze. Teren się zrobił bardziej podmokły, krzaki gęstsze a dróżki jak nie było, tak nie było. No w terenie nie było, bo Bodek twierdził, że wciąż jesteśmy na niej. Podeszliśmy chyba ze cztery poziomice, musieliśmy zacząć chodzić trawersem czyli zakosami, bo już choineczki choć malutkie tak gęsto rosnąć zaczęły, że nie tylko ścieżki nie było widać ale i kijka wcisnąć nie było gdzie. Upływały kolejne minuty, byliśmy coraz wyżej, o czym świadczył chociażby widok góry po przeciwległej stronie. Umorusani, podrapani, spoceni, źli i zmęczeni i co tam tylko dałoby się wymyśleć. Sylwek miał mord wypisany na twarzy, Julka radośnie powtarzała: -Tatusiu, co Cię nie zabije, to Cię wzmocni, a Bodek przezornie uciekł do przodu rzekomo torując drogę. Tylko widok nieprzebytych chaszczy w dole powstrzymywał nas od zejścia na dół. I nagle, gdy nadzieja uchodziła z nas jak powietrze z przebitego balonu radosny okrzyk postawił wszystkich do pionu. – Jest, jest niebieski szlak!!! Pierwsza na szlak wyszła Turbo-Gosia. Mówiła potem, że na widok całej grupki wynurzającej się ze ściany krzaków jak w dżungli paru turystów wywinęło orła. Miny mieli nieszczególne. A więc udało się i tym razem i poza niewielkim podejściem czekała nas już tylko droga w dół. Oczywiście skoro było ostro w górę, to musiało być też ostro w dół. Tak też było. Schodziliśmy pełni optymizmu. Droga w dół nie stanowiła już problemu poza jednym momentem, kiedy Sylwek zasymulował, że się zgubił. Rozdziawiona od ucha do ucha mordeczka wyłaniająca się zza zakrętu pokazała, że to tylko żart. A skoro grupa żartowała, to miała się dobrze i skalp Bodka był na razie bezpieczny. Na dole grupa się ponownie podzieliła. Sylwek wrócił po samochód i zabrał ze sobą Ulę, Agnieszkę, Julkę i Marcina a Bodek z Gosią pedałowali dzielnie do Bolesławowa. Po drodze Sylwek ponownie przegonił Gosię i Bodka, ale i oni tempo mieli dobre, bo średnia z tego odcinka wyszła im ponad 7,5 kilometra na godzinę. Tego dnia zrobiliśmy blisko 30 kilometrów. Potem obowiązkowa kolacja, sauna dla chętnych i dyskoteka. Królową parkietu została Ula, która zadzierając nogi na wysokość bioder i to w rytm muzyki tłumaczyła Czesławowi, jakie trudności mieliśmy do pokonania. Dyskoteka trwała do 2-ej nad ranem. Wszystko, co miłe szybko się kończy, więc i nasz wypad już się kończył. Do historii przejdzie mediana i parę innych stwierdzeń. Następnego ranka po śniadaniu posprzątaliśmy pokoje, spakowaliśmy się do samochodów, pożegnaliśmy się życząc szczęśliwego powrotu. Każdemu po głowie błądziły myśli: kiedy i gdzie zaprosi nas Bodek następnym razem? To się okaże już niedługo. Już Bodek coś wymyśli i pewnie znowu będzie super zabawa…Zatem do zobaczenia na szlaku.

Bodek

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *