06-21.VI.2014 – Spływ kajakowy Wisłą

Wszystkiemu winien był Gryzoń. Znacie Gryzonia? Jak sama ksywa wskazuje – osobnik zadziorny, uparty, ciężki do okiełznania. Miałem okazję wędrować z tym Nygusem niejednokrotnie i wiedziałem, że swoje pomysły i plany potrafi doprowadzić do końca. Pamiętam jak na jesieni 2013 roku rzucił hasło o zdobyciu Wisły kajakiem. Kilka lat wcześniej chodził mu po głowie pomysł na pokonanie rzeki małą łódka ze spalinowym silnikiem, ale jak się okazało apetyt rósł w miarę przemyśleń.

Przygotowania rozpoczęliśmy na wiosnę 2014 roku. Sprzęt, który musieliśmy zakupić diametralnie różnił się od dotychczasowego „górskiego” wyposażenia, więc skompletowanie całości wymagało wielu konsultacji. Trzecim uczestnikiem wyprawy okazał się Marcin, znamienity chirurg ze szpitala na Szaserów w Warszawie. Nie dość, że lekarz to jeszcze doświadczony żeglarz.

W końcu podjęliśmy decyzję – czerwiec. Świeżo po majowej fali powodziowej. Z jednej strony ok – stan wody konkretny, mniej mielizn, z których Wisła słynie, wartki nurt, ale z drugiej – wszystko to, co niosła fala zostało na brzegach, drzewach i w samej rzece. Biorąc pod uwagę noclegi przy brzegach i stały kontakt z wodą – sytuacja mało komfortowa. Ale spojrzeliśmy na długoterminową pogodę, rozpiskę urlopów i czerwiec okazał się najbardziej rozsądnym wyjściem.

Kajaki wynajęliśmy od firmy nadpilice.pl w Warce, która okazała się bardzo dobrym wyborem biorąc pod uwagę jakość sprzętu oraz warunki wynajmu, a w szczególności transportu. Postanowiliśmy ruszyć z okolic Goczałkowic, aby mieć za sobą trudne do pokonania progi, czyli ponad 100 kilometrów przed Krakowem.

Ruszyliśmy pełni zapału na południe Polski, gdzie w wyznaczonym palcem na mapie miejscu czekała na nas nieoceniona delegacja w postaci m. in. Janusza i Wieśka z zaprzyjaźnionego klubu PTTK w Pszczynie. Na miejsce dotarliśmy w godzinach późnowieczornych, ale czekała tam na nas już gorąca zupa i otwarte serca, jak to zwykle u śląskich towarzyszy. Omówiliśmy wstępnie wyprawę, przetasowaliśmy sprzęt, gdyż zbędne elementy odzieży i plecaki wracały do Warszawy. Pobiesiadowaliśmy trochę i położyliśmy się spać w namiotach, aby wzmocnić organizm przed startem. Rano w towarzystwie Wieśka i Janusza zwodowaliśmy kajaki i ruszyliśmy ku przygodzie. Gryzoń, jako kierownik wyprawy płynął samotnie, posiadając w kajaku większą część naszego wyposażenia. Ja z Marcinem, jako osoby, już stanowiliśmy znaczące obciążenie, więc wieźliśmy ze sobą głównie prowiant.

Wczesny, południowy fragment nie przypomina niczym Wisły, którą znaliśmy dotychczas. Woda jest potwornie brudna, co chwila z bocznych odpływów do rzeki wpadają ścieki z okolic. Nie pomagał nam również stan po świeżo minionej fali powodziowej. Na brzegu oraz na drzewach piętrzyły się sterty śmieci i rozkładających zwierząt. Wiedzieliśmy, że do Krakowa sytuacja nie ulegnie większej poprawie, więc pompowaliśmy cierpliwie. Pierwszego dnia napatoczyliśmy się na dwie naturalne „zapory” z gałęzi i śmieci, które utknęły w poprzek koryta. Opierając się na chybotliwych kawałkach gałęzi i konarów musieliśmy przenieść kajaki, których lekkimi bym nie nazwał. Trafnie Gryzoń skomentował „Królową” polskich rzek: „Królowa jest naga”. Inauguracyjny nocleg złapaliśmy przy śluzie Smolnik, po przepłynięciu ok. 53 kilometrów. Pierwsze koty za płoty.

Teraz opis trochę przyspieszy, nie będę trzymał się chronologii, przytoczę najciekawsze momenty trasy.

Fragment Wisły przed i za Krakowem naszpikowany jest śluzami, z których największa stanowi 13 metrową różnicę poziomów! Na początku, patrząc na ruch po Wiśle, miałem obawy czy przeprawienie takich małych jednostek jak kajaki będzie wchodziło w rachubę. Okazało się, że śluzowi, to bardzo sympatyczni i pomocni ludzie, którzy traktowali nasze łupinki z należną estymą. W prawdzie na ostatniej śluzie, za Krakowem, mieliśmy zabawną (teraz tak się wydaje) przygodę. Otóż po spuszczeniu wody okazało się, że nasz kajak osiadł w śluzie! Gryzoń, choć lżejszy, też szorował dnem po podłożu, ale dopchnął kajak do betonowego progu i spłynął do rzeki. Natomiast co do nas, pan śluzowy miał inny plan… Otóż po kilku okrzykach zdziwienia z naszej i jego strony, stwierdził, że zamknie ponownie śluzę i dopuści nam wody, a my na jej grzbiecie wypłyniemy w nurt rzeki. Uuuuu, powiem szczerze – portki zafalowały. Gdy woda, jak z wodospadu, zaczęła wpływać do śluzy, poczuliśmy się jak na raftingu jakąś górską rzeką. W pewnym momencie operator śluzy otworzył wrota, a my wiosłując co sił w łapach ruszyliśmy do wyjścia. W życiu się nie spodziewałem, że 3 metry wody pod kajakiem może tak szybko się ulotnić 🙂 Wypływając z bramy jeszcze klasycznym telemarkiem grzmotnęliśmy środkiem kajakiem w próg i… już byliśmy w korycie rzeki. Na miejscu czekał na nas Pan Kierownik, który uchachany robił zdjęcia uwieczniające nasz wyczyn.

Kilka kilometrów przed Krakowem zdecydowaliśmy się na nocleg za mostem drogowym. Tam wieczór i pół nocy spędziliśmy wysłuchując rubasznych śpiewów dochodzących ze statku wycieczkowego pływającego w jedną i w drugą stronę. Do dziś nie może wypaść mi z głowy refren: „Szukajmy Franka, Gdzie nasz Franek jest? Szukajmy Franka, Może zeżarł go pies” 😉

Pierwsze zmęczenie dało już znać o sobie. Wynikiem było już drętwienie mięśni, a szczególności ścięgien dłoni. Końska maść pomagała jak mogła, ale i tak wszelkich  dolegliwości nadwyrężeniowych pozbyliśmy się dopiero w drugiej części wyprawy, kiedy organizm przyzwyczaił się do wysiłku.

Kraków przywitał nas wspaniałą pogodą, więc grzechem byłoby nie zatrzymanie się na bulwarze naprzeciw Wawelu i nie spożycie kufelka złocistego nektaru. W okolicach Krakowa spory fragment podróży spędzić musieliśmy poza głównym nurtem Wisły, tzn. w kanałach pływnych, w których tylko dopuszczony był ruch łodzi i statków. Pogoda nas „rozpieszczała” = ok. 30 st. C. + zero prądu + zero wiatru. Nie jest to komfortowa aura dla kajakarzy. Dopiero za Krakowem wbiliśmy się w główny nurt rzeki.

Z większych miejscowości mijaliśmy po trasie Sandomierz (gdzie posiedzieliśmy chwilę w nowoczesnej marinie – chyba zbyt nowoczesnej i luksusowej, gdyż oprócz nas nie było tam nikogo) i Kazimierz, gdzie przywitały nas wspaniałe dziewczęta z Białej Podlaskiej (to jest poświęcenie!!!) racząc nas domową grochówką i zimnym browarkiem. Palce lizać! A na deser dostaliśmy pierogi, które wieczorem w miejscu spoczynku pochłanialiśmy prawie w całości. A propos jedzenia, na początku nie jedliśmy wiele, puszka, chleb, herbata – to było na początku dziennym. Później jednak zmęczony organizm zaczął domagać się więcej. Nie zapomnę jak na którymś postoju po prostu rzuciliśmy się na surową cebulę i majonez 😉

Zbliżając się do Warszawy już wiedzieliśmy, że trzeba będzie zwiększyć tempo płynięcia do 70 kilometrów dziennie, aby zmieścić się w określonym czasie. Oczywiście zdarzały się sytuacje, że kapryśna Wisełka produkowała takie fale, że musieliśmy mieć dłuższe przerwy, żeby woda się uspokoiła. A to niosło za sobą straty w kilometrach.

Najdłuższy odcinek trafił nam się przed Warszawą. Nasi towarzysze z Komisariatu Rzecznego Policji zgodzili się użyczyć nam schronienia w swojej jednostce. 88 kilometrów przy zimnej, wilgotnej pogodzie to było nie lada wyzwanie. Tym bardziej, że po drodze napatoczyliśmy się na trzy krótkie burze z zacinającym deszczem i piorunami. Gdy zmęczeni dopływaliśmy już do Portu Praskiego, nagle pojawiła się przy nas łódka policyjna, która jak pilot odtransportowała nas pod jednostkę. Na łódce dostrzegliśmy naszego szanownego Prezesa, który chciał nas przywitać w nietypowy sposób. Jakież było kolejne zdziwienie, gdy okazało się, że na cyplu przed Portem oraz już w samym Porcie czeka na nas kilkunastoosobowa delegacja „Orłów”. Orlęta chciały nam we wszystkim pomóc, co nas kompletnie zdezorientowało, gdyż od 9-ciu dni liczyliśmy tylko na siebie. Wykąpaliśmy się (wreszcie!!!), posililiśmy wiktuałami przyniesionymi przez klubowiczów i po serii opowieści, padliśmy jak kawki (raczej śledzie). O godz. 6.00 czekała nas pobudka i kolejne 70 kaemów do przepłynięcia.

Do Zalewu Włocławskiego dotarliśmy bez problemów. W Płocku po zrobieniu ostatnich zakupów ruszyliśmy, aby jak nadrobić jak najwięcej kilometrów po akwenie, przed którym ostrzegali nas wszyscy. Zalew ma ok. 58 kilometrów długości i w najszerszym fragmencie osiąga 2,5 kilometra. Nawet mały wiatr może spowodować nieliche fale, co w przypadku kajaków, wyłącza je z dalszego płynięcia. Z daleka widzieliśmy przemieszczające się burzowe chmury, co nie nastrajało nas optymistycznie, ale wiosłowaliśmy dzielnie, aż do zmroku. Na postój wybraliśmy małą „marinę” w miejscowości Mały Duninów. Celowo piszę w cudzysłowie, gdyż owa przystań dobre czasy ma daleko, daleko za sobą. Mimo przyzwoitego usytuowania i infrastruktury, jest zaniedbana, pozbawiona jakiegokolwiek nadzoru, praktycznie pozostawiona własnemu losowi.

Następnego dnia czekało nas 40 kilometrów po Zalewie, więc ruszyliśmy raniutko i dosłownie jedna godzina uratowała nas od zerwania wiatru i postawienia na akwenie potężnych fal. Dotarliśmy do zapory we Włocławku już we czterech, gdyż dołączył się do nas młody student z Krakowa, który na swoim leciwym kajaku zamierzał dopłynąć do… Kołobrzegu (!!!). Okazało się, że tama we Włocławku jest od roku w naprawie i musimy sami poradzić sobie z przetransportowaniem kajaków. Gdyby nie pomoc pracowników bosmanatu w pobliskiej marinie i kolegów z ogniwa rzecznego Komendy Miejskiej Policji we Włocławku, mielibyśmy nie lada problem. Jednakże zorganizowaliśmy środek transportu i zwodowaliśmy kajaki już po stronie miasta i ruszyliśmy w dalszą podróż.

W kolejnych dniach minęliśmy Toruń, Grudziądz, Kwidzyń, ostatni „cywilizowany” posiłek przed metą zjedliśmy w marinie w Tczewie, zastanawiając się czy nie poplamimy swoją odzieżą krzeseł pokrytych białym pluszem… Paradoksalnie, mariny, w których się zatrzymywaliśmy nijak się mają do przyjęcia typowych żeglarzy, dla których podstawą jest skorzystanie z kuchni, prysznica i ewentualnie kawałka stołu, na którym można postawić kubek i talerz. Za to wszystkie mają „wypasione” restauracje z wymyślnym menu, pasujące bardziej do biznesmenów udających się na lunch. Jedynym wyjątkiem jest pierwsza marina na Martwej Wiśle, gdzie od momentu samego cumowania, właściciel pokierował nas do odpowiedniego nabrzeża, pokazał wszystkie miejsca, z których możemy korzystać, do tego z własnej inicjatywny zaproponował kawę i herbatę, a nawet przeholowanie łódką do Portu Gdańskiego 🙂

Ostatni dzień, choć zostało nam raptem 35 kilometrów, okazał się największym hardcorem. Stojąca woda w martwej Wiśle powodowała, że przemieszczaliśmy się 2-3 kilometry na godzinę. Ponadto mając perspektywę rychłego zakończenia wyprawy zaczęliśmy już odczuwać potworne zmęczenie. Ale największy przypływ adrenaliny odczuliśmy już w Porcie Gdańskim, który musieliśmy przepłynąć cały, by dotrzeć do mety, czyli placówki Straży Granicznej. Z lewej strony potężne statki handlowe, z prawej trzymetrowe, betonowe nabrzeże. A ruch jak na ul. Marszałkowskiej w Warszawie. Co chwila statek wycieczkowy, motorówka albo barka, do tego wiatr w twarz i co najmniej półmetrowe fale. Do wywrotki było bardzo blisko. Ostatnie kilometry zasuwaliśmy wiosłami jakby od tego zależały nasze żywoty. Każde odpuszczenie spowodowałoby nabranie wody i przemianę kajaka w łódź podwodną 🙂 Byliśmy tak naładowani, że po wpłynięciu do strażnicy SG i wyjściu na ląd zaczęliśmy bez słowa rozpakowywać sprzęt jak podczas typowego przygotowywania noclegu. Dopiero głos Marcina po chwili przywołał nas do porządku: Panowie!!! ZROBILIŚMY TO!!!

I to uczucie, które każe po prostu usiąść i ogarnąć fakt, że dokonało się naprawdę poważnego wyczynu… Bezcenne…

Towarzyszy podróży czasami się nie wybiera, ale jestem przekonany, że w naszym przypadku Gryzoń dobrał skład teamu perfekcyjnie. Kierownik np. w zmyślny sposób potrafił zmobilizować nas do pokonania od góry ustalonej ilości kilometrów w systemie dziennym. Ustaliliśmy 4-godzinny system płynięcia, po którym następowała 15-20 minutowa przerwa, na odpoczynek i krótki posiłek. Sam Gryzoń wyrywał do przodu utrzymując z nami kontakt wzrokowy. Dzięki temu nie skupialiśmy się na zbędnych gadkach i pokonywaliśmy za każdym razem założoną odległość, niejednokrotnie z zapasem. Natomiast Marcin okazał się człowiekiem ze stali, który w niebezpiecznych chwilach potrafił wykazać spokój i rozwagę, które za każdym razem przenosiły się również na mnie. O innych superlatywach (włącznie z własnymi) nie mówię, bo nie wypada. Oczywiście u każdego z nas wyszły pewne słabości, ale nie miały one większego wpływu na jakość wyprawy. Czyli parafrazując Prezesa Ochódzkiego „minusy nie przesłoniły nam plusów” 🙂

Aha, zapomniałem powiedzieć, że i tak w trakcie podróży najważniejszą rolę odgrywały haki. Jakie haki? Zapytajcie przy okazji Gryzonia. Odpowie ze znaną sobie delikatnością 🙂

Witobi

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *