19-27.VIII.2016 – Ukraina: Połoniny Hryniawskie, Góry Czywczyńskie i Czarnohora
„…to szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa …”
„Wędrowanie to znacznie więcej niż przemierzanie kilometrów czy wytrwałość fizyczna. To sztuka wchłaniania życia, które nas otacza. To oczy i uszy otwarte, to tajemnica współodczuwania przyrody i człowieka. Wędrówką nie będzie przyspieszony tupot nóg, nadmiar krzykliwego humoru, lecz właśnie cisza wśród ciszy lasu, skupienie wobec wschodów czy zachodów słońca. To poczucie wędrownik łatwo odszuka w sobie…”
Na początku dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy, a szczególnie organizatorowi. To wy sprawiliście, że niemożliwe stało się możliwe; że przeżyłam to, co zawsze chciałam, a obawiałam się, że już się nie uda; że doświadczyłam tego, czego mi ciągle nie dość, a co daje mi napęd każdego dnia. Sądzę, że Justa doskonale wyraziła słowami to co czuję i co okazało się podczas tej wyprawy: „ nie będę personalnie nikogo wymieniać, co to on robił lub nie, ponieważ, każdy z nas miał w tej naszej 12 osobowej grupie określoną rolę, w którą sam się wkomponował i przyjął określoną postawę, co spowodowało, że staliśmy się jednym organizmem, a każdy z osobna stał się nieodzowną składową tej naszej ekipy. Jestem szczęściarą, gdyż dane mi jest z Wami wędrować” i jeszcze więcej, więcej, więcej chcę …
18.08.2016 (czwartek)
Startujemy ze Szczecina, Trójmiasta, Białegostoku, Międzyrzecza, Poznania, Lubania i Warszawy do Przemyśla, do punktu zbiórki. Plan był taki, że się spotykamy, przekraczamy pieszo granicę w Medyce, wsiadamy w umówionego, ukraińskiego busa, pędzimy przez całą noc i rano w piątek wyruszamy zdobywać szczyty. Pogoda piękna, słońce świeci, humory dopisują, plecaki już wypchane do niemożliwości, a tu jeszcze musi się zmieścić się 4,5 kg jedzenia i namiot. Co prawda otrzymaliśmy szczegółowe wytyczne co do sposobu pakowania – łącznie z pożądaną ilością majtek i skarpetek – no, ale i tak waga nie tylko mojego plecaka zdecydowanie przekroczyła sugerowany limit. Kolejna godzina mija, aż tu nagle ok. godziny 15 rozlega się w naszym samochodzie „kur……. zapomniałem paszportu”. Nie, niemożliwe, przecież to pierwsza rzecz do sprawdzenia przed wyjazdem, nawet przed pieniędzmi, które ostatecznie zawsze można pożyczyć. Zamieszanie, zimne poty, na przemian z gorącymi, telefony … do męża, do żony, do kolegi, do koleżanki, nieomal do Czerwonego Krzyża w poszukiwaniu najsensowniejszego rozwiązania. Ostatecznie przenocowaliśmy w Przemyślu, żona stanęła na wysokości zadania i o godzinie 9 rano ruszyliśmy na Medykę.
19.08.2016 (piątek)
Przejście graniczne w Medyce kojarzy mi się z wyjazdem dawno, dawno temu trabantem na wczasy do Bułgarii i 24 godzinne oczekiwanie na wjazd. Teraz poszło sprawniej i ok. godz. 11 byliśmy na Ukrainie. Właściwie było mi obojętne, jaki będzie cel i kierunek tegorocznej wyprawy. Wiedziałam, że chcę znowu i żeby było morze gór. Natomiast podczas całodziennej jazdy ukraińskim „halobusem”, szufladki w mojej głowie aktywowały się i świadomość gdzie się znajdujemy i dokąd zmierzamy sprawiła, że góro-łażenie zaczęło nabierać nieco innego wymiaru. Nasze trasy zaplanowane zostały na Huculszczyźnie, która do 1945 roku stanowiła jedną z piękniejszych krain Polski. Jest to obszar pasma górskiego Czarnohora i wschodniej części Gorganów, o powierzchni ok. 2500 km2, zamieszkały przez Hucułów, czyli górali rusińskich. To teren ciągnący się od rzeki Łomnicy (prawobrzeżny dopływ Dniestru) na zachodzie po Biały Czeremosz i Czeremosz (prawy dopływ Prutu) na wschodzie, które to rzeki przed II wojną światową stanowiły granicę polsko-rumuńską; południową granicę Huculszczyzny stanowiła państwowa granica polsko-czechosłowacka (przed I wojną światową, w latach 1938-39 polsko-węgierska), biegnąca głównym grzbietem Beskidów Wschodnich (Karpaty); natomiast granica północna Huculszczyzny biegła od miasta Kuty nad Czeremoszem na wschodzie przez miasto Kosów do rzeki Łomnicy na zachodzie. Fakt, że Huculszczyzna należy dziś do Ukrainy, nie przekreśla innego faktu, że od XIV wieku po lata 1939-45 kraina ta, wraz z szeroko pojmowaną Ziemią Lwowską, dzieliła losy Polski i narodu polskiego.
Turystyka polska na Huculszczyźnie rozpoczęła się w 2. poł. XIX w. Do Żabiego ciągnęli turyści od 1880 roku. Jednak jej rozwój na dużą skalę zapoczątkowało wybudowanie przez polskich inżynierów (Władysław Folkierski i Zygmunt Sas-Jasiński) w latach 1892-94 linii kolejowej z Delatyna przez Dorę, Jaremcze, Mikuliczyn, Worochtę, Woronienkę do przygranicznej Jabłonicy (która za polskich czasów zwana była Jabłonicą Polską) i dalej przez tunel, długi na 1609 m, na Węgry (w okresie międzywojennym do Czechosłowacji, a w latach 1938-39 na Węgry). Sama linia kolejowa była i jest po dziś dzień arcydziełem technicznym polskich inżynierów i stąd wzbudzała i wzbudza podziw turystów, szczególnie wiadukty kolejowe w Worochcie i most kolejowy w Jaremczu. Można powiedzieć, że rozwój turystyki został zainicjowany poprzez powstanie Galicyjskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w 1873r. I w zasadzie od tego czasu można mówić o jakiś początkach turystki zorganizowanej.
W okresie międzywojennym Huculszczyzna, po Zakopanem i Tatrach, była w Polsce drugim najważniejszym ośrodkiem turystycznym w ogóle, jak i turystyki górskiej i sportów zimowych. Jaremcze, Worochta i Żabie uzyskały status uzdrowisk. Powstało tu wówczas wiele nowych stylowych pensjonatów, domów letniskowych, sanatoria, schroniska, lokale rozrywkowe, restauracje, kawiarnie i kina. Na stacje kolejowe w Jaremczu i w Worochcie przyjeżdżały bezpośrednie pociągi ze Lwowa i Warszawy; tysiące warszawiaków spędzało tu wakacje. Ta popularność Huculszczyzny wśród warszawiaków wpłynęła na to, że jedną z ulic warszawskich nazwano Huculską.
Uwaga: jadąc na Ukrainę należy przestawić wskazówki o godzinę do przodu. Około godziny 19, dojechaliśmy do Szybenego. Wysiedliśmy przy szlabanie, za którym kończy się droga, dalej są góry i granica z Rumunią. Znajduje się tutaj posterunek Straży Granicznej, w którym przekazaliśmy pozwolenia i dokumenty, które wcześniej, ze względu na wędrowanie bardzo blisko granicy Ukrainy z Rumunią, załatwił Super Mario w celu uniknięcia przymusowego sprowadzenia w doliny pod czujną eskortą tzw. pikordonników:))) Ze względu na przygodę dnia pierwszego, plan jest napięty, a że cel musi być osiągnięty więc wychodzimy na połoniny, aby nocleg był jak najbliżej gwiazd. Wszystko pięknie, dopóki nie robi się ciemno. Po czasie dopiero jestem w stanie docenić urok nerwowego poszukiwania czołówki w wyładowanym do granic możliwości plecaku, a później rozbijanie, co prawda przy blasku księżyca w pełni, nowego namiotu na połoninie zarośniętej łopianami, blisko zrujnowanej bacówki. Zapowiada się nieźle ….
20.08.2016 (sobota)
Poranek powitał nas przepiękną, słoneczną pogodą i niesamowitą panoramą. Nogi same rwały się do drogi, ale hola hola …. chociaż ogień już wesoło trzaskał i woda się gotowała, to jeszcze należało spakować graty i to nieco mądrzej niż dnia poprzedniego, wysuszyć namioty, umyć menażki. Tak mniej więcej wyglądał każdy poranek. Z każdym dniem ubywało jedzenia, a więc kilogramów w plecaku, a i z każdym dniem pakowałam się sprawniej, efektywniej i szybciej. Trening czyni mistrza. Przed nami pierwsze pasmo – Połoniny Hryniawskie. Stosunkowo niewielkie pasmo górskie, które znajduje się między Czarnym a Białym Czeremoszem, przebiegające jakby równolegle do Czywczyn. W XX-leciu międzywojennym właśnie to pasmo było najdalej wysunięte na południe Polski i to na Hryniawach kończyła się Polska. Szybene i Burkut to dwie miejscowości, o których warto wspomnieć. Burkut świetność przeżywał, gdy Polska była pod zaborami. W tej miejscowości znajdowało się pierwsze uzdrowisko Pokucia i Rzeczypospolitej. Prawdziwy rozkwit tego miejsca przypadł na lata 30. XIX w. Oficjalnie na mapach źródło minerale w Burkucie pojawiło się w 1820r. a już 15 lat później wodę butelkowano i eksportowano do Odessy. Do tej małej wioski – uzdrowiska ciągnęli ludzie z całej Galicji. Hryniawy nigdy nie były jakoś mocno turystycznie zagospodarowane, ale przed wojną istniały co najmniej cztery schroniska, a obecnie nie ma nic, sporadycznie pojawiają się jedynie zbieracze jagód. Bezkresne, dzikie i bezludne trasy, przepiękne widoki, zapachy, przestrzeń dla wędrowców gotowych na wyzwania. Dość niesamowicie wyglądają także błyszczące w słońcu odległe „pieczarki” radarów na Tomnatyku, szczycie granicznym nazywanym przez miejscowych Pamirem. Objadając się jagodami i borówką brusznicą, po wysoce energetycznym śniadaniu tzn. błyskawicznej kaszce ze śrutem, czyli suszonymi owocami, która dla mnie była równie pyszna, co serbska polenta, zdobywaliśmy kolejne góry i wzniesienia, w tym najwyższy szczyt Babę Ludową. Idziemy, idziemy, gorąco, słońce świeci, niektórym dobre humory jeszcze całkiem nie powróciły, rozweselaczy brak, bo dźwigamy co innego, hmmm co tu poradzić … jakiś paintball nie wchodzi w rachubę, rafting też nie, to może ził-cross. Pogadaliśmy, ponegocjowaliśmy ze zbieraczami jagód i wskoczyliśmy na pakę olbrzymiej, zdezelowanej ciężarówki. Zaczęła się około 10 km jazda grzbietem Hryniaw. To była przygoda – kto jechał „karpacką taksówką” – ten wie!!! Trzeba docenić, że każdy miał przestronne miejsce, działała wyśmienicie klimatyzacja, mnóstwo dobroci leciało nam na głowy, a wstrząsy robiły większe wrażenie niż diabelski młyn w lunaparku:))) Widzieliśmy koleiny w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, ale nie przypuszczaliśmy, że taka fura wjedzie po prostu wszędzie, jedynie od czasu do czasu trzeba w niej uzupełnić wodę, a najlepsza, bo jedyna, prosto z kałuży. Po takim rajdzie wysiedliśmy niedaleko gospodarstwa w pobliżu którego planowaliśmy rozbić obozowisko. Ale się nie dało, wszędzie dosłownie wszędzie krowie placki, smród i ujęcie wody takie, że cofnęliśmy się nieco i tym razem nawet w świetle zachodzącego słońca, a nie czołówek rozbiliśmy namioty i zjedliśmy hit wyprawy, crème de la crème, pęczak z kiełbasą i suszonymi warzywami plus zioła do woli – nie mylić z ziołem. Pytanie, czy ktoś uwierzy jak mu powiemy, że smakowało niebiańsko J
21.08.2016 (niedziela)
Pogoda w Karpatach znowu powitała nas łaskawie, pięknym słońcem na błękitnym niebie. Kuchnia serwowała śniadanko o niebo smaczniejsze, bodajże musli z mlekiem w proszku. Tak pokrzepieni byliśmy gotowi na kolejne wyzwania, które czekały na nas w Górach Czywczyńskich. Czywczyny – mało dostępne, niezaludnione, rzadko odwiedzane pasmo, które zaczyna się na Stohu, a kończy na górze Hnitessa. Ale jakże urokliwe i interesujące! Pasmo okraszone śladami byłej radzieckiej granicy (sistiemy). Kiedyś – za komuny i ZSRR – granica ta była pod stałym i bacznym nadzorem. Zasieki były pod prądem o wysokim napięciu i pomimo, że była to granica pomiędzy „bratnimi” krajami: ZSRR i Rumunią, to nawet tylko zbliżenie się do sistiemy groziło śmiercią. Teraz nie spotykamy tu nikogo i nie ma żadnego problemu, żeby swobodnie przejść z Ukrainy do Unii Europejskiej ;). Dawna granica przyjaźni wygląda ponuro, słupki z drutem kolczastym, zaorany pas granicznym, brak ludzi, tylko ze dwa patrole — to wszystko złożyło się na specyficzne uczucie podczas wędrowania. Główną grań Gór Czywczyńskich stanowi obecnie granica Ukrainy i Rumunii, historycznie polsko-rumuńska granica. Najwyższym szczytem tych gór jest jednocześnie Czywczyn i Hnitessa (1769 m) i obydwa były na naszym celowniku. Hnitessa cudny skalisty szczyt z przepiękną panoramą z dojściem poprzez ledwo widoczną ścieżynkę w kosówce, pośród słodkich jagód i borowików, których nie ma komu tutaj zbierać. Wrażenia nie do opisania, a że chce się ich więcej i więcej, warto ponosić wszelkie trudy wyprawy i pokonywać własne ograniczenia, zwłaszcza, że dysponowaliśmy określonym czasem. Niemniej jednak, około godziny 18, mając serdecznie dość marszu, a końca tzn. odpowiedniego miejsca z dostępem do wody, widać nie było, nerwy wzięły górę i nie mogłam się powstrzymać żeby „grzecznie” nie poprosić o krótką przerwę na wyjęcie czołówek. Na szczęście nie były potrzebne J Strumień też był blisko, co pozwoliło na przyjemną kąpiel, po oczywiście rozbiciu namiotów, przygotowaniu jedzenia, umyciu garów. To był długi dzień i stopy niektórych nie rokowały zbyt obiecująco. Na szczęście nasza pielęgniarka z podręcznym zestawem pierwszej pomocy, nieodzowną czołówką na głowie, uratowała wycieczkę nie tylko dla jednego z nas, ale dla wszystkich uczestników. Kolejnym niezapomnianym przebojem kulinarnym była napęczniała feta, której szkoda było nam wyrzucić wraz z bezglutenowym makaronem (przereklamowanym nieco). Następnym razem polecamy normalny makaron z fetą, ale na pierwszą kolację.
22.08.2016 (poniedziałek)
Zaczynam odczuwać przebyte kilometry, widoków się chce, wrażeń i przygód się chce, ale niestety średnio daję radę. Kondycja za słaba, plecak za ciężki, mimo przyspieszonego odchudzania w Przemyślu. Wczorajsze ok. 30 km, ambicje „Poganiaczy”, którzy obrali sobie za cel wykonanie planu po trupach (no może nie dosłownie), brak czasu na podziwianie i chwilę zastanowienia, tylko szybciej, szybciej i 10 minut przerwy i dalej, z plecakami wypchanymi z minimum socjalno- bytowym, a i tak ciężkimi jak diabły, dalej, dalej bo w końcu plan na ok. 150 km., trochę psują atmosferę wyprawy. Szczególnie, że gdzieś tam ciągle porównuję z ubiegłoroczną wyprawą do Serbii, która wydaje się wczasami all inclusive w stosunku do atrakcji obecnego obozu dla komandosów.
Ale co tam, wędrujemy dalej po Górach Czywczyńskich, Wspaniałe panoramy z dostojnym Czywczynem i z odciśniętą na stokach gór sistiemą. Gdzieś na horyzoncie, jeszcze dość odległy, ale coraz bardziej widoczny pojawia się nasz kolejny cel Pop Iwan (2022). Około godziny 14 napływają chmury i słoneczny, gorący dzień zmienia się w szaro-burą beznadzieję z potężną ulewą, której nie widać końca, a dodatkowo słychać pioruny. Schowaliśmy się pod świerki i siedzimy, przykryci pelerynami i czekamy i czekamy …. W końcu przestało lać i tylko siąpiło, więc ruszamy, ale fajnie nie jest. Wszystko mokre, dość chłodno a burza ciągle mruczy. Wśród „Poganiaczy” wyczuwalne napięcie, idziemy, nie idziemy. Przechodzimy przez kolejne wzniesienie, czy rozbijamy obóz. Przy załamaniu pogody, z towarzystwem o zróżnicowanej kondycji, ale z kuszącym celem przed nami, trudno podjąć właściwą decyzję i w zależności od rozwoju sytuacji, żałować lub nie. Zdrowy rozsądek zwyciężył, znaleźliśmy miejsce na obóz, a przy okazji minęliśmy pierwszych turystów ukraińskich. Zeszliśmy łąką do jaru, w którym płynął strumień, ale jak rozbijemy namioty, wszędzie z górki. Po krótkiej przerwie, znowu zaczęło padać, co tam lać, a pioruny strzelały tuż w pobliżu. Uff całe szczęście, że w tym czasie nie znaleźliśmy się na szczycie … Ten wieczór i noc to było wyzwanie: leje, my cali mokrzy, zimno, zaczyna się ściemniać, dość znaczny spadek terenu. Wspólnymi siłami udało się postawić namioty, zjeść kolację, wypić gorącą herbatę. Można? Można. W życiu nie przypuszczałam, że będąc mokrym, podczas padającego deszczu można się przy ognisku wysuszyć!!!! Dla wszystkich wielki szacun, szczególnie dla chłopaków. Zasypialiśmy przy szumie deszczu i pobliskiego strumienia z intensywnym zapachem igliwia ze świeżo ściętych gałęzi świerkowych pod naszymi namiotami celem wyrównania nieco podłoża.
23.08.2016 (wtorek)
To nie był optymistyczny poranek, w dalszym ciągu padało, choć nie tak intensywnie, było bardzo mglisto a nad nami zawisło widmo zejścia do wioski i zdecydowane przeorganizowanie naszych kolejnych dni. Niemniej zadziwiły mnie dobre humory innych współwędrowców, mimo tego, że wszystko było mokre, każdy z uśmiechem i z wiarą w słońce wyruszył dalej, ciekaw na co góry nam pozwolą. No i czary mary i pojawiło się słońce, które nie opuszczało nas już do końca wyprawy. W dalszym ciągu przemieszczaliśmy się granią Czywczyn. Przez chwilę nawet skorzystaliśmy z tzw. Drogi Mackensena z czasów I wojny światowej, zbudowanej przez Niemców dla potrzeb frontu, w zadziwiająco dobrym stanie i zdaje się, że częściowo wykorzystywaną do dzisiaj, kierowaliśmy się w stronę Stocha (1653). Jeszcze tyko minęliśmy posterunek z wieżą obserwacyjną na Rogach i część z nas szczytowała na Stochu. W tym miejscu przed II wojną światową schodziły się granice Polski, Rumunii i Węgier. Obecnie biegnie tu granica między Ukrainą i Rumunią. Tego wieczoru obozowisko rozbiliśmy w bardzo urokliwym miejscu, w dolince, jakby niecce na zboczu, gdzie w świerkowym lesie szemrał strumyk, no i było w miarę płasko. Nieco powyżej obozowiska, z pięknym widokiem na Czarnohorę, znajdowało się ujęcie wody. Tego wieczoru, w promieniach zachodzącego słońca, Dziewczynki z Zielonego Domku zażyły orzeźwiającej kąpieli za parawanem z ręczników i w osobie Super Maria na straży. Tutaj napotkaliśmy kolejną grupę turystów ukraińskich. Raptem drugą!
24.08.2016 (środa) Dzień Niepodległości Ukrainy
Zwinęliśmy obóz i w bardzo dobrych nastrojach. Ostatecznie w obliczu kryzysu pogodowego, wszyscy stanęli na wysokości zadania i rozpoczęliśmy podbój Czarnohory z punktem kulminacyjnym Pop Iwanem. Wisienką na torcie miał być nocleg w chatce u Kuby – zagospodarowanej turystycznie, prowadzonej przez Polaka, chałupie huculskiej, znajdującej się pod wierzchołkiem Koszaryszcza (1070), między wsiami Bystrzec i Dżembronia. Pogoda sprzyjała wyzwaniu, z którego nie do końca zdawałam sobie sprawę. Z perspektywy czasu, może to i dobrze, że nie byłam do końca świadoma, odległości i czasu wędrówki, bo po prostu musiałam dojść. No, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Czarnohora to najwyższe i najbardziej reprezentacyjne pasmo górskie na Ukrainie. Faktycznie te góry są bardzo efektowne. Najwyższym szczytem jest Howerla (2061), która jest też najwyższym szczytem Beskidów, a i najwyższym szczytem Ukrainy. Inne znane to Brebeneskuł (2037), Pietros (2020), Pop Iwan (2022), Rebra (2001), Munczeł (1998), Smotrec (1882). Wszystkie zachęcają do tego żeby je zdobyć. Może kiedyś ….
W tym regionie, bardzo popularnym kiedyś wśród Polaków, istniała wówczas dobra baza turystyczna – zarówno schroniska, pensjonaty jak i położone nieopodal gór uzdrowiska. Obecnie nie ma nic, żadnej infrastruktury turystycznej, tylko echo dawnych lat błąka się wśród gór. Naszym celem, towarzyszącym nam dyskretnie od dwóch dni, był Pop Iwan, na którego szczycie stoją ruiny obserwatorium Astonomiczno-Meteorologicznego imienia Marszałka Józefa Piłsudzkiego, nazywanego „Białym Słoniem”, który zbudował rząd polski w latach 1936-38. Ze względu na lokalizację, wówczas grzbiet Czarnohory również był miejscem wyjątkowo niedostępnym, a jego budowa była niezwykle trudnym przedsięwzięciem. Obserwatorium było sporym budynkiem – jego izolowane termicznie ściany miały metr grubości, budynek miał pięć pięter (dwa podziemne, wykute w skale) a wewnątrz znajdowały się 43 pomieszczenia. Wodę brano z deszczówek, a w czasie suszy schodzić trzeba było do źródła… oddalonego o 6 km. Prąd czerpano z agregatów prądotwórczych, umieszczonych w podziemiach. W wieży zamontowano nowoczesny astrograf oraz lunetę z szukaczem. Zaś nieformalna nazwa budynku – Biały Słoń, czyli rzecz droga i zbędna – pochodzi od ogromnych kosztów i nadmiernego rozmachu, z którym zbudowano obserwatorium, choć trzeba przyznać, że w momencie oddania obserwatorium było jednym z najnowocześniejszych tego typu obiektów. Po II wojnie światowej, niszczało przez długie lata i dopiero w 2012 roku przedstawiciele Polski i Ukrainy podpisali porozumienie, dzięki któremu rozpoczęto prace mające doprowadzić do odbudowy obiektu – mające pomieścić m.in. obserwatorium meteo oraz schronisko turystyczne. (Los sprawił, że byliśmy tam w dniu rozpoczęcia prac remontowych 5 września 2012 roku podczas naszej pierwszej zagranicznej wyprawyJ).
Droga wiła się pięknie i wznosiła coraz ostrzej. Po drodze minęliśmy bacówkę, w której kupiliśmy ser podobny do naszego bundzu. Znowu mnóstwo jagód i prawdziwków wzdłuż szlaku. Ludzi praktycznie brak. Szliśmy żartując, natykając się na słupki graniczne przypominające dawne czasy i marząc o tym, co czeka nas w Chatce.
Szczytowaliśmy ok. godz. 13. Pierwsze zaskoczenie: a jednak można, choć były momenty, że myślałam, że wyzionę ducha, drugie: o matko, to jednak ktoś poza nami tu chodzi, i to ilu turystów, trzecie: wspaniały aromat zupki i świeżutki bundz, ale przede wszystkim nagroda w postaci przepięknego, wszechogarniającego i niesamowitego morza gór, jakie rozciągało się u stóp Pop Iwana i poniekąd trochę i naszych. To było bardzo wymagające wejście , ale, czy nie jest tak, że naprawdę piękne rzeczy osiąga się w trudzie i wysiłku? Tak właśnie było – wyzwania i pokonywanie własnych słabości w malowniczych okolicznościach ukraińskiej przyrody, w gronie roześmianych – teraz już – zaprawionych w boju traperów. No, ale po godzinie, zostaliśmy pogonieni, i jak się później okazało, całkiem słusznie do wymarszu. I tu znowu wydawało mi się, że zejdziemy głęboko w dolinę i już jesteśmy, a jak zwykle rzeczywistość sobie. Można by długo opowiadać, ale koniec końców wieczorem – znów czołówki poszły w ruch – dotarliśmy do chatki, najedli, napili i padli. Przebojem kulinarnym wieczoru było przepyszne carpaccio z prawdziwków.
25.08.2016 (czwartek)
Po trudach, znojach i braku cywilizacji, obudziliśmy się w innym wymiarze. Po pierwsze ciepło, po drugie inni turyści, po trzecie zasłużony odpoczynek dla utrudzonych wędrowców. Smażing, plażing, browaring w Bystrecu i relaksing i spa z urokliwymi widokami na Kostrzycę. Wieczorem zaś zamówione pierogi i długie wędrowców nocne rozmowy pod rozgwieżdżonym niebem.
26.08.2016 (piątek)
Jeden dzień lenistwa wystarczy, tym bardziej, że pogoda znów dopisała i na niebie nie było ani jednej chmurki, a dzień bez wyzwań i atrakcji, to dzień stracony, więc większość z nas wybrała się na Szpyci (1935). Z racji tego, że tak jak podczas całej wyprawy, zamykałam peleton, tak było i w tym przypadku. Na szczęście, dzięki temu, ominęło mnie podjęcie wyzwania, które postawili chłopaki. Powiedzieli, że dziewczyny nie dadzą rady wejść i szczytować na górze Szpyci, drogą na wprost pod szczyt. Nasze twardzielki odpowiedziały: my, my nie damy rady. Po wszystkich trudach kończącego się właśnie obozu dla komandosów, stwierdziły „bo jak nie my to kto”, no i weszły na czworaka, ale było to szczytowanie warte tego widoku i emocji oraz adrenaliny. Jeden z chłopaków stwierdził, że chyba życie nam nie miłe, że aż takie ostre szczytowanie sobie zafundowaliśmy. Pozostała grupa osiągnęła Szpyci bez szczytowania, choć przyjemnych doznań nie brakowało. Szczerze mówiąc, nie zazdrościłam patrząc z boku na pełznących na czworaka, trzymających się trawy, żeby nie stracić z takim trudem uzyskanych metrów, współwędrowców J
Podczas podejścia, po raz drugi w trakcie tej wyprawy, przeżyłam deja vu. Okolica, układ wzniesień, wrażenia, zapachy i pstryk i przeniesienie w Tatry. Pierwszy raz wczoraj, podczas zejścia z Pop Iwana, jak byliśmy już dość głęboko w dolinie i odpoczywaliśmy przy strumyku i nagle rozglądam się wokół i jestem w Hali Gąsienicowej u stóp szlaku na Krzyżne. Drugi raz, właśnie w drodze na Szpyci, ten sam błękit nieba, bzyczenie owadów, promienie słońca przeciskające się przez kosówkę, słodycz jagód i …. „gwiezdne wrota” otworzyły się i znalazłam się na Hali Kondratowej, jeden do jednego, jedynie schronisko gdzieś się ukryło. To chyba był jakiś znak i za rok, po wielu latach, chcę wrócić w Tatry.
No, ale to nie był koniec atrakcji. Karpaty za wszelką cenę chciały żebyśmy je dobrze zapamiętali. W drodze powrotnej, przed ostatnim ostrym podejściem, kiedy sił brakło, a i jedna kostka została skręcona, odpoczywaliśmy przy mostku i gawędziliśmy z dwoma Ukraińcami. Bardzo serdeczni, lekko zawiani, za wszelką cenę chcieli nas poczęstować samogonem. Niestety nie specjalnie byliśmy chętni, oni nieco rozczarowani i jeden z nich wodząc po nas wzrokiem, nagle stwierdził: poczekajcie, poczekajcie ja mam coś dla dziewczyn, widać, że dużo dzisiaj przeszły. I wyciągnął z samochodu kawona (dla niewtajemniczonych arbuza), pokroił, poczęstował, a smak, aromat i atmosferę będę długo wspominać. W promieniach zachodzącego słońca pokonaliśmy przepiękną, ale mega stromą łąkę, a naszemu wspaniałemu ojcu Przewodnikowi, w ramach podziękowania za wspaniałe doznania, zorganizowaliśmy wjazd do Chatki u Kuby na koniu.
Ukraińskie Karpaty imponują ogromnymi przestrzeniami, górami ciągnącymi się aż po horyzont, wioseczkami „zaklętymi w czasie”, poczuciem wolności. Dla nas dodatkowo tereny te mają jeszcze historyczno-sentymentalne znaczenie. Turystów jest mało, a do dziś pozostało wiele miejsc magicznych, gdzie czas dawno się zatrzymał. Ekipa sprawdziła się pod doskonałym przewodnictwem „Głównego Poganiacza”. Pokonaliśmy łącznie ok. 150 km z całym ekwipunkiem na plecach, gotując posiłki na ogniskach i mając ograniczony dostęp do uroków cywilizacji. Czy słowa mogą wyrazić klimat i atmosferę tamtych dni. Myślę, że nie, ale próbowałam przy pomocy niektórych współwędrowców, choć trochę oddać to co tam przeżyliśmy. Dziękuję Wam wszystkim, że mogłam z Wami wędrować po moich ukochanych górach. Oczywiście zawsze można wyżej, dalej, mocniej … przed każdym z nas stoją i czekają jego własne Himalaje.
Do następnego razu ……
Marta Matlakiewicz-Kułak
Szczecin, 2016-09-12