9-11.VIII.2013 – Spływ tratwami Biebrzą

Jak wynika z dotychczasowych doświadczeń Orły zdecydowanie lubią wodę. Raz pomykają pod żaglami, częściej natomiast na smukłych kajakach. Nawet pompatyczny Bielik potrafi czasami pobrodzić, co by tłuściutką rybkę z nurtu wydobyć. Dlatego nie dziwnym wydaje się, że nadszedł czas na przetestowanie kolejnego środka transportu wodnego, jakim miały stać się tratwy. Nie ukrywam, że moje wyobrażenie tratwy oscylowało wokół wehikułu, którym przemieszczają się flisacy z turystami wzdłuż Dunajca. Jak się później okazało, myliłem sie dokumentnie, ale nie wyprzedzajmy faktów. Ruszyliśmy z Warszawy zaraz po pracy wesołym autem wraz z Dorotą, Groszkiem i Gryzoniem. Po trasie odwiedziliśmy nasze miasto partnerskie tj. Tykocin, gdzie zrobiliśmy zapasy na podróż. Po ok. 50 kilometrach dotarliśmy do stanicy w miejscowości Wroceń, gdzie oczekiwała na nas pozostała grupa zdobywców wód tzn. Agnieszka z Filipem, Leszek z synem Michałem, Paulina, Zuza i Renata. Czekały na nas również rozstawione namioty gdzie mieliśmy spędzić noc. Same tratwy okazały się zdecydowanie luksusowym środkiem transportu. Miejsce do spania dla 6 osób, zadaszenie przed deszczem i oczywiście samoobsługa. Myślałem z początku, ze tratwą musi zawiadywać licencjonowany flisak, lecz jak pokazała praktyka, Biebrza jest rzeką bardzo pobłażliwą dla domorosłych „tratwiarzy”.

Po zabawnym wieczorze i nocy spędzonej na polu namiotowym, wstaliśmy pełni werwy i rozpoczęliśmy okrętowanie na tratwach. Z początku zostały one połączone linami, co by nie rozjechały się w nocy bez naszej wiedzy, aczkolwiek z uwagi na nasze doświadczenia związane z tym środkiem transportu, postanowiliśmy ich nie rozłączać i kontynuować podróż tratwą XXL. Pogoda sprzyjała nam od samego początku, wiec tym bardziej dopisywały nam humory. Rzeka Biebrza na odcinku, na którym zamierzaliśmy się przemieszczać, jest płaska jak stół i charakteryzuje ją prawie niewyczuwalny nurt. Ponadto brzegi na całej trasie okolone są gęstymi trzcinami co daje gwarancje, że przy zagapieniu się „sterników” spotkanie się tratwy z brzegiem nie grozi destrukcją sprzętu oraz załogantów. I w takich okolicznościach przyrody płynęliśmy sobie oddając się urokom natury. Nie brakło rozmów o życiu, posiłków gotowanych na świeżym powietrzu oraz kąpieli w czystej wodzie. Niektórzy z nas nawet spędzili w rzece więcej czasu niż na tratwie i dopiero „skóra praczki” przypomniała, że należy wskoczyć na pokład. Naszą bazą noclegową miała być mała wioska Dawidowizna, jednakże pogrążeni w sielance i słodkim lenistwie stwierdziliśmy, że nie będziemy się napinać skoro w takiej formie miło nam się spędza czas i zacumowaliśmy przy malutkim stanowisku dla wędkarza. Gdy weszliśmy na brzeg rozpostarł się piękny widok skoszonych pól i wielkich beli siana. Cudowna przestrzeń. Z uwagi na wcześniejsze opady pola pokryte były 10 centymetrową warstwą wody a poruszając się po nich czuło się jak na chińskich uprawach ryżu. Śmiałkowie w postaci Doroty, Leszka i Michała nawet wybrali się na spacerek w kierunku Goniądza, lecz kierowani przez różnych miejscowych mieszkańców ich droga wydłużyła się z 1 do 5 kilometrów. Do tego doszła jeszcze potężna burza, więc emocji było co nie miara. Noc przebiegła spokojnie mimo piorunów nad głowami, ale spało się wybornie.

Poranek obudził nas skąpany w słońcu. Chmury pomykały po niebie tylko śladowo, zefirek delikatnie hulał w trzcinach… Wciągnęliśmy śniadanko na wodzie, ogarnęliśmy się pobieżnie, gdyż przez nasze wczorajsze leżakowanie, musieliśmy delikatnie nadrobić trasy, aby o zamierzonej godzinie oddać tratwy właścicielowi w Goniądzu. I tu zaczęły się schody. Rzeka wprawdzie nie robiła nam wielkich przeszkód, ale za to pojawiło się utrudnienie w postaci mocnego wiatru i to prosto w twarz. Jeżeli ktokolwiek będzie miał okazję poruszać się wypasioną tratwą, będzie musiał wziąć pod uwagę, że pagaje są tylko pośrednim napędem, natomiast podstawa są długie kije, które dają możliwość odbicia się od dna, nadania kierunku i uniemożliwienia wbicia się w trzciny. Wszyscy z nas dzielnie wiosłowali i „drągowali”, ale bohaterem dnia został Gryzoń, który wiódł prym w naszych staraniach, machając dzielnie kijem zamiennie z przodu i z tyłu połączonych tratw. Mimo szczerych chęci, wiatr nie pozwalał na taką szybkość przemieszczania jaką sobie zaplanowaliśmy, więc zamiast Goniądza wybraliśmy dziką stanicę w Dawidowiznie, gdzie zakończyliśmy naszą podróż.

Mimo obaw, które miałem co do słowa tratwa, okazało się, że jest to naprawdę bezpieczny i powiem wręcz – komfortowy środek transportu wodnego. Poza tym w dobranym towarzystwie, bez względu na pogodę i prądy wodne, każdy taki wypad to prawdziwa przyjemność.

Podziękowania dla Lecha za pomysł i Agnieszki za organizację ;-).

     Witobi  

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *