24.VII.-02.IX.2017 – Rumunia: Góry Bihorskie

CASTIGA O VACANDA CU

Zgodnie z coroczną tradycją wybraliśmy się na kolejną, wspaniałą wyprawę. Tym razem naszym celem były rumuńskie Góry Apuseni (Bihor). Góry Bihor dzielą się na dwie główne części. Pierwszą stanowi krystaliczny, połoninny masyw Curcubăta Mare (1849 m n.p.m.), będący jednocześnie najwyższym szczytem Gór Zachodniorumuńskich (wewnętrznego łuku Karpat). Druga charakterystyczna część to krasowy obszar płaskowyżu Padiş, zwany często „królestwem karpackiego krasu” i otaczających ich grzbietów górskich. Bazę mieliśmy w niezwykłym pensjonacie: Pensiunea Scarisoara położonym na wysokości ok. 1100 m n.p.m.. Jest to prawdziwa agroturystyka z wiejskim klimatem, odpowiednimi zapachami i obrazkami, które powoli odchodzą do przeszłości. W liczbie 17 wędrowców, z przeważającą ilością kobiet, w ciągu 7 dni pokonaliśmy ok. 115 km w cudownych okolicznościach przyrody, gdzie nie tylko zdobywaliśmy szczyty, ale szukaliśmy wrażeń również pod ziemią.

Wszystkim polecam te stosunkowo łatwo dostępne rejony, także po to, aby zweryfikować swoją opinię na temat tego kraju i jego mieszkańców. Dostępność komunikacyjna regionu oraz oferta bazy noclegowej poprawiły się znacznie w ciągu ostatnich kilku lat. Bazę noclegową stanowią prywatne pensjonaty, domy i schroniska zwane „cabana” oraz  pola biwakowe. Do dyspozycji turystów jest ponad 70 km znakowanych szlaków pieszych, zatem:

R – jak Rumunia i Góry Zachodniorumuńskie, z głównymi atrakcjami jak płaskowyż Padiş, którego wysokość waha się w granicach 1200 – 1400 m n.p.m., tworząc przepiękne krajobrazy. Największą atrakcją tego miejsca są różne zakątki tego jednego z największych obszarów krasowych w Europie. Niesamowite zapadliska, jaskinie, studnie, podziemne rzeki i wywierzyska to coś z czym warto się zmierzyć i podziwiać. Dla przykładu Cetăţile Ponorului, zwana w Polsce Twierdzą Ponoru. To najsławniejszy w Rumunii zespół obiektów krasowych. Kompleks tworzą: dolina z kaskadowym wodospadem, dwa zapadłe leje krasowe, jaskinia, przez którą przepływa podziemny strumień oraz wizytówka twierdzy – skalny portal o wysokości 70 metrów. Twierdza Ponoru ma głębokość około 150 metrów i „średnicę” około 0,5 kilometra. Chodzenie po Twierdzy jest jak chodzenie po zarośniętym bałaganie skalnym. Wyobraźcie sobie olbrzymi zamek, którego dach się zawalił. Potem na tym rumowisku wyrasta las, a niektóre ściany się sypią. W piwnicach zamku płynie rzeka i różne strumienie. Szlak dość wymagający, łańcuchy i drabinki do pomocy. Bardzo ciekawe przejście przez gołoborze, wzdłuż zbocza, gdzie nad głowami strzeliste szczyty Twierdzy. W górach tych Cała okolica to niezwykle urokliwe, zatrzymane w czasie wioski wraz z pochłoniętymi codziennymi obowiązkami mieszkańcami, pełnymi zrozumienia dla turystów, stada owiec i psy pasterskie, konie zaprzęgnięte do wozów pełnych siana spowodowały, że spędziliśmy tam wspaniałe wakacje.

U – jak uffffff ….. czyli, że warto się zmęczyć, nasapać i po długim podejściu z przygodami zdobyć najwyższy szczyt Gór Apuseni, Curcubata Mare (Bihor 1849 m npm). Wspinając się, podziwialiśmy przepiękną panoramę gór z prawej i lewej strony i wędrowaliśmy grzbietem pasma, trochę przypominającym Bieszczady (w skali kilka razy większej). Ciekawostką oraz punktem orientacyjnym były dla nas wiatraki, charakterystyczne maszty z turbinami zlokalizowane gdzieś na szczytach i doskonale widoczne prawie z każdego miejsca (choć trochę szpecące krajobraz). Znamienne podczas naszych wędrówek były bardzo strome zejścia, ale także podejścia na tzw. „strzałę”. Czasami szlak gubił się i jedynym rozwiązaniem, po wnikliwej analizie mapy, była strzała w pionie, ostro do góry. Przyznam, że przy takich podejściach bywało, że niektórym wyczerpywały się na chwilę baterie. Podczas gdy my pokonywaliśmy siebie, żeby tradycyjnie osiągnąć szczytowanie, większość miejscowych wjeżdżała spokojnie osobówkami na szczyt i cykała kilka fotek. Pewien Niemiec dojechał tam swoim Mercem kabrio, ale narzekał, że miał słaby komfort jazdy! A potem było dłuuuuuugie zejście po kamieniach. Wieczorem czekała na nas kolacja z tradycyjnym rumuńskim deserem, którym były prawdopodobnie papanași (czyt. papanasz). Papansi przypominały wyglądem nasze pączki, ale są inaczej robione. Bazą ciasta jest biały ser, a polewa się je sosem owocowym lub konfiturą i słodką śmietaną.

M – jak Magazin Mixt. To jedna z atrakcji, warta wspomnienia. Jest to połączenie sklepiku typu „szwarc, mydło i powidło” z barem. W sklepikach tego typu, obok ulubionych napoi, w tym najpopularniejszym marki  Ciucas, były również na przykład fasolka po bretońsku w puszce i marchewkowe mydło oraz obowiązkowo mnóstwo radości i śmiechu. Generalnie regionalne jedzenie nie powaliło nas na kolana. W naszym pensjonacie serwowano proste potrawy, w większości przygotowywane z lokalnych produktów. Bardzo smakował mi lokalny ser, podobny do korycińskiego, sarmale – malutkie gołąbki i wspaniałe, aksamitne pure ziemniaczane. Na śniadanie często podawana była zacusca (czyt. zakuska), czyli rumuńska wersja ajvaru, czyli pasty, sosu, zrobionego z różnych warzyw: papryki, bakłażana, pomidorów, pieczarek, stanowiąca świetny dodatek do kanapek i dań. Natomiast lokalna spécialité de la maison: mamałyga zdecydowanie nie przypadła mi do gustu, podobna w smaku i konsystencji do serbskiej polenty – bleeee. Niektórzy z nas próbowali także w najbliższej restauracji zupy: Ciorba de burta, czyli flaków. Przyznam szczerze, że również w tym przypadku nie słyszałam okrzyków zachwytu.

Góry Zachodniorumuńskie wydawały się jagodowym zagłębiem. Okoliczni mieszkańcy sprzedawali różne przetwory z tych owoców, a nasi gospodarze do każdej kolacji, obok regionalnego mocnego alkoholu palinki, podawali właśnie likier z czarnych jagód.

Po tym wyjeździe moje wyobrażenie o Rumunii i jej mieszkańcach zdecydowanie się zmieniło. Dotąd wyobrażałam sobie zapadłe wsie, bez elektryczności z wałęsającymi się wszędzie zwierzętami ze smutnymi ludźmi, z którymi inaczej niż po rosyjsku nie będzie szans na dogadanie się. Rzeczywistość zweryfikowała ten obraz zdecydowanie na plus. Owszem byliśmy we wioskach bez prądu, mijaliśmy stada owiec, konie luźno pasące się na połoninach, ale w moim odczuciu Rumunia jest znacznie bardziej cywilizowana i bogata niż Ukraina. Widać miejsca, w których między innymi dzięki środkom unijnym, infrastruktura turystyczna nie odbiega od standardów zachodnich. Rumuni mówią w języku angielskim, co znacznie ułatwia komunikację. Przyznaję, że dużym zaskoczeniem dla mnie było, że nie tylko dzieci naszych gospodarzy sprawnie mówiły w tym języku, ale również na szlakach nie brakowało spikających turystów, których w tym regionie zbyt wielu nie ma. W przypadkach pozostałych, doskonale sprawdzała się zasada, że on chce sprzedać, ja chcę kupić, więc jakoś się dogadamy.

U – jak rumuńska wersja serbskiego rezerwatu UVAC. Kto był i w Serbii i w Rumunii, ten wie. Wyobraźcie sobie głęboki kanion z płynącym na dnie strumieniem, palące słońce, mosty, białe, wapienne skały, przepiękne widoki, jedynie sępów brakowało J Takie rzeczy tylko w Cheile Turzii (Wąwozie Turda), który jest położony kilka kilometrów od miasta Turda, na skraju gór Trascau. Wąwóz ma około 3 km długości, a okalające go pionowe skały wznoszą się na 300m od jego dna. W samym wąwozie jak i w innych zakamarkach wapiennych skał można się doliczyć około 60 jaskiń. Jest to też raj wspinaczkowy, w którym wytyczono bardzo dużo tras wspinaczkowych o różnym stopniu trudności. Do „bram” wąwozu dojechaliśmy busem i wycieczkę rozpoczęliśmy jego dnem, a wróciliśmy górą. Niesamowite widoki, nie tylko na morze gór, ale również na kolorową szachownicę pól ciągnących się po horyzont. Byliśmy także w dość eksponowanym miejscu, na którego wierzchołku ustawiono krzyż, więc emocje i wrażenia były gwarantowane! Na dole czekały na strudzonych wędrowców, stragany z pamiątkami, budki z jedzeniem. Tu jadłam chyba najlepsze jedzenie podczas tego wyjazdu: langosza – placek ze śmietaną i z serem, podobny trochę do naszego racucha, ale mniej tłusty oraz mici, czyli rumuńską wersję kebaba. Mici to mieszane mięso mielone, odpowiednio przyprawione, uformowane w niewielkie wałeczki i  upieczone na grillu, podawane z mamałygą lub pieczonymi ziemniakami i musztardą.

N – jak niezapomniane i ekscytujące przeżycia w Wąwozie Galbeny (Cheile Glbenei). Był to trzeci dzień naszego pobytu i dla mnie oraz jeszcze kilku uczestników, numer jeden wyprawy. Do przejścia tego niepowtarzalnego szlaku trzeba mieć trochę siły w rękach i nogach, trochę szaleństwa, odwagi oraz nie bać się eksponowanych ścieżek. Rozpoczęliśmy wędrówkę od wywierzyska, które nazywa się pięknie po rumuńsku Izbucul Galbenei. Wywierzysko to miejsce skąd Galbena wypływa spod ziemi. Widzieliśmy spokojny niby staw-jeziorko, ale hałaśliwy wodospad poniżej wskazywał na to, że woda z wywierzyska wydobywa się z prędkością 500 l/s. Ścieżką przeszliśmy dookoła wywierzyska i przy pomocy łańcuchów wspięliśmy się na skalną skarpę po lewej stronie rzeki. Szlak biegł jakiś czas górą, około 30 m nad rzeką, a ścieżka dość wąska i raz po raz pojawiały się łańcuchy ułatwiające wędrówkę. Po pokonaniu w ten sposób około 1/3 długości wąwozu, trasa prowadziła około 30 m w dół po skałach, gdzie były łańcuchy do pomocy. Na naszej trasie, dotarliśmy oczywiście, jak chyba każdego dnia, do kolejnej dziury. Obszerne wejście do jaskini dostarczało dużo światła, więc nawet ci, którzy nie mieli czołówek, dotarli do rzeki, płynącej pod ziemią. Wróciliśmy tą samą drogą, mimo wysoce prawdopodobnej możliwości przejścia przez jaskinię, która … i tu niektórzy mogliby się zdziwić …. kończyła się przepięknym wodospadem Cascada Evantai. Po chwili odpoczynku, trzeba było podjąć decyzję, czy idziemy rzeką, czy po skale. Do skały po lewej stronie przymocowana była stalowa lina,  trzeba było zejść do koryta rzeki po dość dużych kamieniach, chwycić się poręczy i poszukać miejsca na oparcie nóg na skale i tak do przejścia pozostało jakieś 250 m. Na tym jednak nie koniec atrakcji, już za chwilę czekał na nas jeszcze niesamowity komin skalny, a właściwie błotny – bo po skałach ściekało mokre błoto. Wchodziło się tymi zabłoconym szlakiem około 20–30 m do góry po linie i łańcuchu, by potem, o zgrozo, przez okno skalne na samej górze ujrzeć „zachęcającą” drogę w dół, jeszcze bardziej stromą, ze stalową liną sięgającą tylko do połowy góry. Ta droga z pionowej przechodziła w poziomą i kończyła się tańcem połamańcem na śliskim pniu drzewa. W końcu doszliśmy do kolejnej skalnej ściany nad rzeką. I tu czekała nas zaskakująco miła niespodzianka. Nie tylko była stalowa lina do trzymania, ale i łańcuchy do deptania po nich. Wyglądało strasznie, bo już padaliśmy ze zmęczenia, ale było łatwiejsze niż poprzednie odcinki. Po tym ostatnim ekstremalnym wyczynie, oczom wędrowców ukazała się droga i ulga! To już naprawdę koniec. Uff! Uratowani!

Każdy z nas musiał wykazać się kreatywnością aby w miarę bezpieczny sposób pokonać trasę. Oczywiście, jak zwykle i co za każdym razie podkreślam, wszyscy uczestnicy pomagali sobie wzajemnie, wspierali i dodawali odwagi. Dlatego zakończyliśmy to wymagające przejście w jednym kawałku i z wielkimi uśmiechami na twarzy. Po emocjonującym przejściu bardzo chętnie skorzystaliśmy z podwózki lokalną taryfą, tzn. niespodziewanie pojawił się starszy pan, który swoim jeszcze starszym „żukiem” zaoszczędził nam męczącej i nudnej trasy do busa.

I – jak Izbucul, czyli źródło. Izbucul Tauz to następne niesamowite miejsce, które należy odwiedzić będąc na płaskowyżu Padis. Po kilkunastu kilometrach malowniczej trasy, prowadzącej przez zagubione w górach maleńkie wioski doszliśmy do słupa na którym widniał napis Izbucul Tauz i strzałka. Wąską ścieżką wzdłuż potoku, pokonaliśmy dwa mostki i za tym drugim naszym oczom ukazała się potężna skała z pod której wypływa woda. To właśnie to, wielkie wywierzysko, podziemne jezioro i system zalanych wodą jaskiń. Patrząc na szmaragdowe oczko wodne trudno było nam uwierzyć, że jest ono głębokie na przeszło 90 m. To mekka nurków speologów, niestety w 2002 roku dla jednego z Polski nurkowanie tu zakończyło się tragicznie, zwłoki znaleziono na głębokości 84 m., a fakt ten przypomina pamiątkowa tabliczka na skale. Podczas tego samego dnia naszej wyprawy dotarliśmy także do Jaskini Coiba Mare, kolejnej olbrzymiej dziury na naszej trasie. Część z nas, mając w pamięci eksplorowane dotąd jaskinie oraz największe rozczarowanie pierwszego dnia lodową Jaskinię Scariosara, pozostało na górze, dojadając i dopijając przyniesione na plecach zapasy. Jaskinia Scariosara położona od naszej bazy jakieś 15 min piechotą, mimo wspaniałych opisów w przewodnikach jako najbardziej znana rumuńska jaskinia udostępniona do zwiedzania, okazała się mimo obiecującego zejścia, sakramencką dziurą, zadeptaną i zaniedbaną i w dodatku płatną! Jest znana głównie z tego, iż przez cały rok utrzymują się w jej wnętrzu rozmaite naciekowe formy lodowe, że mieści 75 000 m3. Niestety końcówka sierpnia to najgorszy okres na zwiedzanie jej z uwagi na zanikanie latem pokrywy lodowej.

A – jak Amfiteatr Boga (Amfiteatrul Boga), czyli niebotyczne, zgrupowane z trzech stron, tworzące jakby mityczny amfiteatr, skały zamykające dolinę, w której znajduje się także miejscowość o dość adekwatnej nazwie Satul de vacanta Boga, co w wolnym tłumaczeniu oznacza ”wakacyjna siedziba Boga”. Po dość mozolnym pokonaniu ścieżki prowadzącej przez las i mijaniu raz po raz, charakterystycznych stad owiec z nieodłącznymi dwoma lub trzema, groźnie wyglądającymi psami,  stanęliśmy na jednej z tych skał, będącym genialnym punktem widokowym z którego podziwialiśmy rozległą panoramę na okoliczne góry i doliny. Wrażenia niezapomniane, moment doskonały do różnych przemyśleń i zadowolenie z tego, że udało się osiągnąć to, co wcześniej wydawało się niemożliwe. Ten dzień obfitował w różne atrakcje, ponieważ w okolice startu, dostaliśmy się w ramach „jeep safari”, zorganizowanego w ostatnim dniu naszej wyprawy. Rano, pod naszą bazą stanęły trzy, umówione auta, żeby zabrać całą ekipę na off tour. Jeden z nich miał pakę, która, jak się okazało, przeznaczona była również do przewozu turystów. Obserwując przygotowania i moment wkładania tam krzeseł obitych „skórą”, w trosce o swoje bezpieczeństwo, zaproponowaliśmy żeby zrezygnować z, jak to określi kierowcy wysokiego, rumuńskiego standardu, i wtedy zamiast krzeseł pojawiły się sienniki i koce. Zaczęła się jazda! Pierwszym przystankiem była Jaskinia Radesei. Mega atrakcje czekały wewnątrz jaskini, ponieważ czego jak czego, ale łańcuchów w środku oraz części trasy prowadzącej podziemnym strumieniem, to się nie spodziewaliśmy. Mimo, że do środka jaskini przez kilka otworów w sklepieniu wpada naturalne światło słoneczne, to przejście wymaga jednak użycia czołówek. Jaskinia Cetatile Radesei urzeka swoim pięknem i w pełni zasługuje na miano jednej z największych atrakcji płaskowyżu Padis i co najważniejsze nie rozczarowuje! Dość trudne technicznie jest wyjście z jaskini przez wąski wąwóz, którym wypływa także podziemny potok. Zejście ułatwiają jednak łańcuchy i kłody drzewa, pośrodku potoku, a wychodzi się na szeroką polanę Radesei.

Bardzo, bardzo dziękuję Wszystkim za cudowną atmosferę i wspaniałą przygodę. Było wesoło. Było ciekawie. Było czasami ciężko. Niejeden z nas pokonał własne ograniczenia, sprawił, że niemożliwe stało się możliwe, ograniczył własne ego, ustawił priorytety na właściwych torach i cudownie spędził czas pośród życzliwych ludzi. Dlatego właśnie warto poczuć smak wakacji w różnych miejscach ze wspaniałymi ludźmi. Dzięki Wam, a przede wszystkim dzięki Organizatorowi, apetyt na podejmowanie kolejnych wyzwań w gronie przyjaciół, po każdej wyprawie jest coraz większy.

Do zobaczenia za rok!

Marta M.K.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *