12-20.VIII.2017 – Sudety: Strzelin – Złoty Stok

II rajd sudecki do Dużej Brązowej GOT

Prolog (11.08.2017) – wyjazd

 Nadeszła chwila, gdy ochotnicy spod znaku „Orłów” udali się na zaplanowany przez Bodka i zapisany w harmonogramie Klubu „Ósemka” rajd sudecki. To drugi wymagany regulaminem GOT wypad do zdobycia Dużej Brązowej GOT i wyzwania tego podjęli się Sławek z Bodkiem. Słowo „wyzwanie” jest tutaj jak najbardziej na miejscu, bo Bodek – choć młody stażem Orzeł – dał się już poznać z ekstremalnych pomysłów. Ten wyjazd z perspektywy czasu można nazwać wyjazdem z łatką „uffff….” Bowiem to właśnie króciutkie słowo prawie codziennie towarzyszyło naszym śmiałkom.

Zaczęło się już na dworcu kolejowym. Jakoś tak się przyjęło między naszą dwójką, że logistyką wyjazdowo-przyjazdową zajmował się Sławek. Tak było i tym razem. Bilety zamówione miał Sławek a startować mieliśmy z Dworca Centralnego. Wyjazd coś koło południa, bodajże 12:05. Co mogło zawieźć? Otóż mogło i zawiodło. Sławkowi nie chciało się czekać na Dworcu godzinę na pociąg, więc znalazł połączenie busikiem od siebie do Warszawy. Bodek był pół godziny wcześniej, odnalazł właściwy peron (przypomnę tylko, że poprzednim razem Bodek prawie na Cybulskiego wskakiwał do pociągu, bo pech chciał, że dwa pociągi o jednej prawie porze wyjeżdżały w tym samym kierunku no i oczywiście pierwszym pociągiem, do którego on wsiadł był ten niewłaściwy a zmiana peronu na Centralnym wymaga szybkości i refleksu) i czekał na Sławka. Ten ponoć był już w drodze. Minuty upływały a Sławka nie było. W końcu zaczął podjeżdżać pociąg a Sławka nadal ani widu ani słychu. Telefonów nie odbierał, co się stało? Przypomnijmy, że Bodek nie miał biletów. W końcu Sławek zadzwonił. Jest już na Dworcu Zachodnim. Ale jakie już, jak pociąg nasz odjeżdża za 10 minut. Czy ten czas wystarczy na dojechanie z Dworca Zachodniego przez Warszawę Ochotę do Dworca Warszawa Śródmieście a potem przebiegnięcie na właściwy peron Centralnego??? Wątpliwości było wiele. Sławek w końcu zdecydował się wsiadać na Dworcu Zachodnim. Nie muszę chyba dodawać, że Bodek w pociągu to siedział jak fakir na jednym gwoździu czekając, czy Sławek wsiądzie czy nie.

Sławek w końcu wsiadł do pociągu i tutaj nastąpiło pierwsze z wielu kolejnych „uffff….” Udało się. Okazało się, że Sławek po wyjściu z domu na busika zobaczył korek na drodze ciągnący się wolniej niczym winniczki przydrożne. Busika widać nie było, tempo takie, że i na 15-tą by nie dojechał, to Sławek wrócił do domu, na motorek wsiadł i dawaj na powrót do Warszawy. To dlatego telefonów od Bodka nie odbierał. Motorek został na Dworcu Zachodnim a chłopcy mknęli już uspokojeni na południowy zachód Polski. Z podróży warto jeszcze zaznaczyć prawie półgodzinna rozmowę Sławka z konduktorem o możliwości przyśpieszenia pociągu i zniwelowania 10-cio minutowego opóźnienia po trasie. Dowiedzieliśmy się zatem jak to jest po trasie, jakie zagrożenia i odpowiedzialność ciążą na motorniczym za przekroczenia prędkości i bez żadnych problemów dotarliśmy do Wrocławia. Tam była przerwa na przesiadkę prawie 40 minutowa i był pomysł skorzystania z restauracji Mc Donaldsa. Dobrze, że z niej nie skorzystaliśmy, bo prawie całe 40 minut Sławek spędził w kolejce do kasy biletowej. Innym już pociągiem z niższym standardem podążaliśmy w kierunku Strzelina. Niepokój grupy zasiała pogoda, która zaczęła się krzaczyć. Nawet gdzieś na horyzoncie widać było ciemność olbrzymią, chmury potężne, błyskawice i deszcz lejący się z nieba. Mieliśmy tylko nadzieję, że nie tam będziemy jechać. Wiecie, co mówią o nadziei…??? No właśnie. Pomimo tego, że nie było jeszcze godziny 18-ej, to zrobiło się ciemno jak w nocy. Wysiedliśmy na dworcu w Strzelinie już w pierwszych kroplach nadchodzącego deszczu. Szybko przemknęliśmy do budynku. Chcieliśmy przeczekać niesprzyjającą aurę. Za chwilę wiedzieliśmy, że nie będzie to takie proste. Rozpętało się prawdziwe piekło. Ciemności się jeszcze pogłębiły, deszcz padający nie miał już postaci kropel, lecz strugi wylewanej z jakiejś niebiańskiej mega dużej miednicy. Pioruny zaczęły bić w ziemię, jakby karząc ją za wszystkie niedoskonałości. Wiatr wiał tak silny, że podwoje dworca zachowywały się jak wahadłowe drzwi westernowego salonu… Nie można było ich opanować. Na całym dworcu tylko my i jakiś SOK-ista na dyżurze. Nagle, po wyjątkowo głośnym wyładowaniu, cały dworzec zaległ w ciemnościach. Pięknie. Deszcz nie miał zamiaru przestać padać a ziemi, chodników i ulic już nie było widać, wszystko pod wodą. Plecaki pakowane naprędce w domu nie były przygotowane na taki rozwój sytuacji a my nie byliśmy ubrani adekwatnie do panujących warunków. Sławka plecak miał otwarcie i z góry i z dołu, więc szybko dostał się do ubrań ochronnych, ale Bodek po ciemku i po omacku niemal, bo tylko w świetle latarki z telefonu komórkowego musiał wszystko wypakować, żeby dostać się do butów i pokrowców. Właśnie takie sytuacje weryfikują przydatność takich a nie innych plecaków i wyposażenia. Po ubraniu odzieży ochronnej czekaliśmy już tylko na zmiłowanie niebios. Temu (zmiłowaniu oczywiście) jakoś się nie śpieszyło. Przed 20-tą bodajże woda przestała się wylewać wiadrami a zaczęło zwyczajnie padać. To ośmieliło nas do opuszczenia budynku dworca i wyjścia na miasto w poszukiwaniu adresu noclegu. Dalsza podróż przypominała stąpanie po polu minowym, bo nadal nie widzieliśmy, po czym stąpamy. Trzymaliśmy kciuki za to, by nie trafić na żaden dołek albo odkrytą studzienkę. Czasami musieliśmy wracać i szukać nowej trasy. Po niecałych 30 minutach natknęliśmy się na jakiś sklep dyskontowy, co pozwoliło nam zrobić zakupy na wieczór i śniadanie. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Dom Weselny Eden w Strzelinie przywitał nas zamkniętymi na głucho drzwiami. Jedyny numer telefonu, jakim dysponowaliśmy milczał jak zaklęty. Jak dostać się do środka…??? Bodek ze Sławkiem rozpoczęli regularne obchodzenie noclegowni. Na tyłach budynku ujrzeli otwarte drzwi i stojącą w nich kobietę. Niestety, to była Ukrainka, która akurat tu nocowała i wyszła na powietrze po letniej burzy. Nie chciała nas wpuścić nawet po odśpiewaniu przez Bodka pierwszej zwrotki hymnu ukraińskiego i to w oryginale…!!! Dała nam tylko numer telefonu do właściciela tegoż miejsca, ten sam numer, który milczał od ponad pół godziny. Wreszcie się udało, właściciel odebrał i przyjechał. Okazało się, że to właściciel kilku takich miejsc w okolicy i wszystkich musiał doglądać. Dostaliśmy pokój z łazienką, ale bez żadnej szafy czy wieszaka. Pod oknem przebiegała droga krajowa, po której całą noc odbywał się transport ciężarówek. Dla zmęczonych nóg i głów liczy się każdy dach nad głową, ale jeśli będziecie się mogli zatrzymać gdzie indziej, to zróbcie to. Mając nadzieję, że wszystko, co złe już za nami położyliśmy się spać.

 Dzień I (12.08.2017): Strzelin – Krzelków

Pobudka postawiła nas na nogi przed 8-mą. Pogoda była rewelacyjna, po wczorajszych i nocnych deszczach ślad nie pozostał i było bezchmurne niebo. Po skromnym śniadaniu, czyli zjedzeniu tego, co zostało nam z kolacji opuściliśmy pierwszą noclegownię i postanowiliśmy odnaleźć pocztę, żeby wbić sobie pieczątki do książeczek GOT. Zwiedziliśmy rynek miasta i pozostałości średniowiecznych murów. Czas mieliśmy, bo poczta otwarta była od godziny 9-ej. Tego dnia magiczne „ufff….” wypowiedzieliśmy wychodząc z tej poczty. Jedna Pani bezrobotna tego dnia udawała, że pracuje, mimo że awaria prądu po wczorajszej burzy zresetowała im komputery. Gdy usłyszała, co od niej chcemy, to odesłała nas do koleżanki, do której była kolejka i uciekła na zaplecze. Bodek był 3-ci a Sławek 4-ty w kolejce. To zachęcało do oczekiwania. Jakże mylna diagnoza… Pierwszy dżentelmen wysyłał chyba ze 30 listów poleconych na książkę. Pani obsługująca wklepywała coś w swój komputer, potem przepisywała to do zeszytu a wszystko w tempie tej pani z okienka na poczcie z filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Sławek tracił cierpliwość a Bodek zacisnął zęby i czekał. Dwadzieścia minut później obsługiwany był już drugi klient, bravo….!!! No i podchodzi drugi klient i wyciąga z dziesięć awizo…. No żesz….. W panience z okienka obudziła się czujność Sherlocka Holmesa. A dlaczego Pan odbiera korespondencję za kogoś? – zapytała. – Bo jestem Prezesem jednej firmy i właścicielem drugiej, tu mam pieczątki. – usłyszeliśmy w odpowiedzi. Panienka nie dawała za wygraną: – a to prywatna korespondencja, czy firmowa? Cholera, nie wierzyłem własnym uszom. Czy ja się w czasie przeniosłem??? – To jest z sądu, to jest z ZUS-u a to jeszcze skądś – usłyszeliśmy. Kłębiły mi się po głowie różne myśli, w większości nich stawałem się psychopatycznym mordercą. Z poczty wyszliśmy po 45 minutach, z pieczątkami. Ale nie było łatwo. Jak Bodek dał panience książeczkę i poprosił grzecznie o pieczątkę, to Pani najpierw zapoznała się ze wszystkimi wpisami w książeczce i obejrzała pieczątki już wbite. Wrrrrrrrrr……. Przez pierwsze pół godziny poczta była motywem przewodnim wszystkich rozmów. Może z wyjątkiem wody w potoku, która po wczorajszej burzy była mętna, wartka w kolorze kawy z dużą ilością mleka. Pewnie każdy to wie, a może i nie, ale na wycieczkach i rajdach zawsze najtrudniej jest wyjść z miasta. Tu się zajrzy, tam się zajrzy. A propos zaglądania, to w Strzelinie spotkaliśmy po raz pierwszy kapitalną rzecz. Wbity w chodnik słupek z zamontowanymi wizjerami skierowanymi w cztery strony świata. Po zajrzeniu w wizjer naszym oczom ukazał się widok Strzelina sprzed II wojny światowej. Kapitalne było to, że można było porównywać widok obecny z poprzednim, bo wizjery były skierowane dokładnie we właściwe kierunki. Wyszliśmy z miasta na pola i łąki i wszędzie było tak bardzo daleko. Bodek pokazał nam zamglone góry na horyzoncie i powiedział, że może się to wydawać niemożliwe, ale my właśnie tam idziemy i tam będziemy. Trudno było w to uwierzyć, ale żadnych innych gór w pobliżu nie było widać. Więc uwierzyliśmy na słowo, chociaż te odległości wzbudzały w nas obawy a nawet lęk. Idąc to w górę to w dół chociaż prawie po płaskim terenie weszliśmy w las. To dobrze, bo przy bezchmurnym niebie troszkę nam pogoda doskwierała. Rozpoczęło się pierwsze podejście na naszej trasie a celem był Gromnik – pierwszy punkt pośredni a dla nas obowiązkowy. Niby wznosi się tylko na 391 metrów nad poziom morza a nad okolice jeszcze mniej, ale podejście mogło zmęczyć. I zmęczyło. Zawsze tak jest na początku – powiedział Bodek – i tej wersji się trzymaliśmy. Gromnik jest jednak najwyższym szczytem Wzgórz Strzelińskich, to nie mogło być łatwiutko. Na Gromniku natknęliśmy się na ruiny zamczyska będące w XV wieku własnością braci Czirn. Sam zaś zamek stał się siedzibą rozbójników rycerzy i książęta śląscy kilkukrotnie musieli robić porządek z ich właścicielami. Tylko cwaniactwu bracia zawdzięczali życie, ale zamek ostatecznie został zburzony. W ostatnich latach na szczycie powstała wieża widokowa, niestety niższa od otaczających drzew, co uniemożliwia na chwilę obecną podziwianie widoków naokoło, ale niektóre kierunki są dostępne dla wzroku ludzkiego. Ponoć planuje się wycięcie najwyżej rosnących drzew. Tu jak się okazało przyszliśmy za szybko, bo wieża widokowa była otwierana od godziny 13-ej a my byliśmy ledwo co, po południu. Szkoda było przepuścić taką okazję, więc przymusowo poczekaliśmy na otwarcie wieży. Punktualność nie była cnotą klucznika i nerwy nas zżerały, bo chmury nadciągały i mieliśmy obawy, czy nie będzie spaceru w deszczu. Czas wolny wykorzystaliśmy na odpoczynek – zwłaszcza naszych stóp pozbawionych obuwia – i drugie śniadanie. Gdy wreszcie zjawił się klucznik, zaspokoiliśmy nasz głód podziwiania widoków. Widok w kierunku, w którym nie ograniczały nas drzewa sięgał do Ziębic, Kamiennika a nawet Paczkowa. Doskonale widoczne były jeziora Nyskie, Otmuchowskie i Paczkowskie. Po nasyceniu się widokami rozpościerającymi się w dali a także u naszych stóp (ruiny zamku) ruszyliśmy w dalszą drogę. To co nas zaskoczyło tego dnia, to fakt, że nawet w wioskach, które mijaliśmy było jakieś drzewo albo słup, gdzie była nazwa i wysokość miejsca nad poziomem morza. Mała rzecz a jednak cieszy. Jest tyle miejsc, gdzie tego brakuje, nawet w miejscach turystycznych. Kolejna fajna sprawa, to na przykład drzewa albo słupy informujące, ile kilometrów jest do Oslo, Tokio albo nad jezioro Bajkał. Mijaliśmy taki po drodze w jednej z wiosek, były to bodajże Witosławice. Okolica pełna jest opuszczonych przedwojennych folwarków w stanie upadku a ich wielkość naprawdę imponuje i daje wyobrażenie, jak to funkcjonowało w latach świetności. Ciekawy był też zamek na wodzie, czyli zamek otoczony wodami zbiornika zasilanego wodą z rzeki Oławy. Niestety wykupiony przez osobę prywatną nie jest udostępniony do zwiedzania. Zmęczeni dotarliśmy do Henrykowa, słynącego zarówno z opactwa cystersów jak i tego, że to tu zostało zapisane pierwsze zdanie w języku polskim. Pisze się je: Day, ut ia pobrusa, a ti pociwaj, czyta: Daj ać ja pobruszę, a ty pocziwaj, a tłumaczy: Daj (pozwól), ja teraz popracuję, a ty odpocznij. Tam znaleźliśmy sklep – całkiem dobrze zaopatrzony, coś na kształt Carrefour Express – i zrobiliśmy zakupy. Tak się bowiem złożyło, że musieliśmy dokonać zmiany planów, co do miejsca noclegu. W Ziębicach nie udało się Bodkowi znaleźć kwatery, ale znalazł agroturystykę we wsi Krzelków. A że i tak mieliśmy kolejnego dnia iść tamtędy, to dzisiaj trasa uległa modyfikacji a jutrzejsza została o ten odcinek skrócona. Prawdę powiedziawszy po wyjściu z Henrykowa mieliśmy jak na dziś dość. Wokół było przepięknie, bo z jednej strony w oddali widać było Masyw Ślęży, z innej strony cała ściana nakładających się różnych pasm górskich Kotliny Kłodzkiej a z innych zdobyty szczyt Gromnika, pola i łąki z wiatrakami elektrowni wiatrowych i panorama Ziębic. Bodek jak zwykle na finiszu podkręcił tempo a Sławek szedł niby swoim, równym, ale jakby wolniejszym. Nawet rozmowa nie bardzo się kleiła. Ale patrzącym z boku trudno byłoby uwierzyć, że prący do przodu turyści mają już w nogach ponad 20 kilometrów. Na domiar złego – jak to bywa najczęściej – weszliśmy do Krzelkowa z niewłaściwej strony i nasza kwatera była na samym końcu. To znaczy weszliśmy z jedynej możliwej strony, ale lekki pech nas dotknął. Dotarliśmy wreszcie na miejsce, czyli do Agroturystyki pod Młynem. Dostaliśmy ładny pokoik na pięterku, łazienka w korytarzu ładna i czysta, do dyspozycji lodówki i mikrofala w korytarzu oraz kompletnie wyposażona kuchnia. Wszystko w cenie 30 PLN od osoby (przy dłuższych, niż jednodniowy, pobytach 25 złotych od osoby). W odróżnieniu od poprzedniego noclegu tutaj panowała totalna cisza, czasami tylko przerywana pianiem koguta. Miejsce zdecydowanie godne polecenia, gdzie można odpocząć po trudach podróży. Po zjedzeniu kolacji złożonej z odgrzanego gulaszu mięsnego ze słoika i warzyw z patelni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Tego dnia zrobiliśmy 29 kilometrów w 7:19 godziny wchodząc pod górę 732 metry.

Dzień II (13.08.2017): Krzelków – Ząbkowice Śląskie

Rano wstaliśmy wyspani i wypoczęci. Poranny prysznic dodatkowo nas orzeźwił. Po rozstaniu z gospodarzami poszliśmy w pole, gdzie jakieś 300 metrów od naszej noclegowni widniały ceglane resztki czegoś. To coś okazało się pozostałością po holenderskim wiatraku. Teraz pozostał tylko wysoki na kilkanaście metrów kopiec pusty w środku i poprzerastany roślinnością. Musieliśmy się troszkę cofnąć, czyli iść tam, skąd przyszliśmy. Szybko opuściliśmy gościnny Krzelków i zanurzyliśmy się pomiędzy delikatne wzniesienia obsiane zbożami. Wystarczyło 30 minut a już nie było widać, skąd wyszliśmy. Takie są uroki małych wsi i miasteczek schowanych między pagórkami. Stąd też mogliśmy podziwiać panoramę tego, co nas czekało. Góry Sowie, Bystrzyckie, Orlickie, Bardzkie i Złote. Opisać się tego nie da, to trzeba zobaczyć. Wciąż odległe a mimo to rozpierała nas duma, że jeszcze parę dni i tam właśnie będziemy a patrzeć będziemy tu, gdzie jesteśmy teraz. Pogoda nas rozpieszczała, niebo było bezchmurne i szło się bardzo przyjemnie. Do czasu, niestety…zaczęło się niewinnie od podejścia pod Kapliczne Wzgórze. Nikt nie narzekał, bo w końcu po to przyjechaliśmy, żeby wchodzić pod górę. Z tym podejściem uporaliśmy się szybko. Żwawym krokiem zmierzaliśmy do Rezerwatu Muszkowski Las Bukowy. Dobrze oznakowany szlak poprowadził nas w prawdziwe ostępy. Las był tak gęsty, że w słoneczny dzień panował tu półmrok. Po mniej więcej 20 minutach zaczęły się problemy. Szlak mało uczęszczany pozarastał pokrzywami i jeżynami i inną roślinnością prawie po pachy Bodka. Gdzie nie gdzie przewrócone drzewa zmuszały nas do obejść. Były takie miejsca, że nie wiedzieliśmy, czy w ogóle dobrze idziemy. Tutaj pierwszy raz pożałowaliśmy po pierwsze, że nie wzięliśmy maczety a po drugie Sławek, że założył krótkie spodenki. Tego oto dnia metodą doświadczalną udowodniliśmy sobie, że ciało w jednym miejscu tylko raz reaguje na pokrzywę. Więc po paru minutach przedzierania się przez chaszcze, gdzie nie było widać, gdzie stawiamy nogi i co chwila zaciskaliśmy zęby sycząc po cichu nasze męki parzenia się skończyły. Tempo przedzierania się przez takie krzaczory też spadło wybitnie. W takich sytuacjach naprawdę dużym pocieszeniem jest elektroniczna mapa, którą dysponował Bodek. To dzięki niej wiedzieliśmy, że do wyjścia z krzaków mamy 500, 300, 100 metrów. Dopiero po wyjściu na asfaltową drogę odetchnęliśmy z ulgą i droga zamieniła się nam na wygodną i szeroką szutrówkę. Tego dnia nic co dobre nie trwało długo, więc i trawers Zamecznej w swojej końcówce ponownie był masakryczny. Ponownie krzaki trudne do przejścia. Po cichu marzyliśmy, żeby już dojść do tych gór, że może tam skończą się te krzaki…. Kolejne pola i kolejne podejście. Tym razem Cierniowa Kopa próbowała nas zniechęcić – bezskutecznie. W zasadzie tego, czego nam brakowało, to wiat turystycznych, ławeczek lub czegokolwiek na czym można by było przysiąść, odpocząć i posilić się. Bo niestety jednego czego nie brakowało to mrówek. One były po prostu wszędzie, jakbyśmy chodzili po kilkuhektarowym mrowisku. W końcu na zejściu znaleźliśmy świeże pnie ściętych sosen. To tutaj zdjęliśmy buty dając odpocząć naszym stopom, zdjęliśmy plecaki pozwalając odpocząć ramionom i kręgosłupowi i podrzuciliśmy troszkę paliwa dla naszych wyeksploatowanych organizmów. Dalsza droga była przyjemnością, bo prowadziła nas regularnym leśnym duktem a potem nawet asfaltową ulicą. Po przecięciu drogi łączącej Ziębice z Ząbkowicami Śląskimi parliśmy do przodu drogą na miejscowość Stolec. Już sama nazwa wzbudziła w nas wesołość, ale Bodek przekierował nasze skojarzenia na staropolskie słowo oznaczające stół. Ten odcinek drogi to był po prostu raj. Po prawej stronie pomiędzy pobliskim wzniesieniem jednym a drugim w szerokiej panoramie ukazały się przepiękne góry. Dodatkowo po lewej stronie cała długość drogi zarośnięta była krzewami jeżyn a owoc obrodził tego lata. Ogromne owoce wystawione na światło słoneczne dojrzały i były dla nas pokusą nie do odparcia. Resztę dnia można było spędzić nie odchodząc od tych krzewów. Ale czekał na nas obowiązkowy punkt w Rezerwacie Skałki Stoleckie i musieliśmy przerwać tę jakże rozkoszną ucztę dla naszych podniebień. Tutaj też nastąpił pierwszy kryzys podczas tego rajdu. Bodek zaczął kuleć, bo rozbolało go ścięgno pod prawym kolanem. Nie bolało go tylko na podejściach, ale zejścia i odcinki płaskie były męczarnią. Schodząc z Góry Wapiennej wyszliśmy na polną drogę. Krótka przerwa przy kolejnych jeżynach i ruszyliśmy polami w kierunku widocznych już Ząbkowic Śląskich. Pogoda się lekko popsuła, to znaczy niebo już nie było bezchmurne tylko całkowicie zachmurzone. Na domiar złego zgodnie z adnotacją na mapie skończyła się droga i trzeba było iść polem a w tym przypadku ścierniskiem. A szczytem złośliwości natury było to, że pole było kamieniste, więc kosiarka, żeby nie połamać ostrzy była ustawiona na dłuższe końcówki, takie z piętnastocentymetrowe. Cholernie źle się szło pod przysłowiowy włos. Do miasta doszliśmy już prawie jak kaleki, włócząc noga za nogą. Zakupy zrobiliśmy na stacji paliw, bo po pierwsze mają dobre zaopatrzenie a po drugie była ona po drodze. Czując się fatalnie Bodek nie miał już chęci szukania jakiegoś marketu. Mijając osiedle przepięknych domów a raczej willi doszliśmy do Agroturystki Ewa. Tam z ulgą się rozebraliśmy do rosołu i odpoczywaliśmy. Fajny pokój na poddaszu i co najważniejsze z klimatyzacją. Przy gorących dniach i pokoju na poddaszu było to nie do przecenienia. Prysznic w pokoju, telewizor w pokoju, przestronna stołówka na dole i najważniejsze: przemili gospodarze pragnący nieba przychylić. Szczerze polecam, zwłaszcza, że cena niewygórowana a dobra baza wypadowa w okolice. I nie na obrzeżach miasta, lecz blisko centrum i marketów (jeśli ktoś by tego pragnął). Tego dnia grupa „Orłów” przeszła tylko 24,1 kilometra wspinając się 582 metry w górę w ciągu 6:14 godziny.

Dzień III (14.08.2017): Ząbkowice Śląskie – Srebrna Góra

Wstaliśmy wyspani, bo mimo iż na poddaszu mieliśmy pokój, to działająca rewelacyjnie klimatyzacja pozwoliła osiągnąć temperaturę znośną dla ciała. Ba, musieliśmy nawet uważać, by nie przeziębić gardeł. Jak już wspomniałem jedzenie było przepyszne a gospodyni niemal czytała w myślach, co można by jeszcze zaserwować gościom. Jak już zjedliśmy prawie całą wędlinę i sery, to na stół wjechała jajecznica w ilości dla co najmniej 4 osób a nie dla dwóch. Nie daliśmy rady tego wszystkiego uprzątnąć. Nastąpiła chwila pożegnania z gospodarzami i powoli ruszyliśmy w drogę. Początek drogi był powtórzeniem naszego finiszu. Doszliśmy do starówki Ząbkowic, troszkę czasu zajęło nam poszukiwanie punktu informacyjnego PTTK, ale w końcu Bodek nie po to robił uprawnienia przodownika sudeckiego, żeby zgubić się w Ząbkowicach. Potem postanowiliśmy zaliczyć polską Krzywą Wieżę i udało się nam wejść na samą górę, nawet z plecakami, co wzbudziło niekłamany zachwyt innych pnących się pod górę. A na górze, jak zawsze pięknie, gdzieby nie spojrzeć. Gdzieś w oddali majaczyły zarysy gór i trudno było uwierzyć, że to tak daleko, a już za parę dni będziemy właśnie tam. Wiedząc, że to początek dzisiejszej drogi nie mogliśmy się zbytnio rozczulać nad urokami okolic bliższych i dalszych i zeszliśmy z Krzywej Wieży. Dla uzupełnienia powiem, że naszą ciekawość wzbudziła sala tortur. Nie wszystkie narzędzia wzbudzały nasz strach a Sławkowi dyby przypadły nawet do gustu, sądząc po jego minie. Gdy zeszliśmy na dół, to szlak powiódł nas wokół ruin zamczyska, bardzo okazałego dodajmy, zbudowanego w czasach piastowskiego wnuka Władysława Łokietka, Bolka II, księcia ziębickiego. Jak już wspominałem, najtrudniej jest opuścić miasto, ale w końcu nam się udało. Idąc polem a to kukurydzy a to innego zboża opuściliśmy przyjazne Ząbkowice i szliśmy w nieznane. Przed nami była jakaś górka (Grochowiec) a z prawej i lewej strony, lecz w oddali cały przegląd gór Kotliny Kłodzkiej. Tu po raz kolejny Sławek zauważył krzaki jeżyn. I znowu to samo, ta słodka, ta słodsza a ta najsłodsza. Szliśmy pod górę najpierw dość szeroką drogą, ale potem szlak odbił w lewo w las pod górę stromą całkiem, więc już tak łatwo nie było. Sam Grochowiec porośnięty jest lasem, ale gdzie nie gdzie w prześwitach widać było piękne Ząbkowice i ich okolice. Na szczycie Grochowca (425 m n.p.m.) zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia na stercie kamieni i ruszyliśmy na Brzeźnicę (492 m n.p.m.) szczyt wchodzący w skład Korony Sudetów Polskich. Obie góry są bardzo charakterystyczne. Porównać je można do niektórych szczytów tatrzańskich. Chodzi mi tutaj o stromizny po obu stronach pnącej się pod górę ścieżki. Gdyby nie gęste lasy po obu stronach, to naprawdę można by nabawić się akrofobii. Przewyższenia nad otaczającymi nas równinami były naprawdę duże. Musieliśmy bardzo ostrożnie stąpać, bo dość gęsta trawa kryła kamienie, nawet te ruchome, a potknięcie w tych warunkach groziło upadkiem i sturlaniem się z wysokości. Na szczycie Brzeźnicy się zawiedliśmy, bo nie było tam dosłownie nic, nawet pół tabliczki, że to ten szczyt. Po prostu wyżej się iść już nie dało. Nadszedł czas na schodzenie. Nie było łatwo, bo dość stromo a na pewno zbyt stromo dla bolącego kolana Bodka. Szedł on praktycznie na jednej nodze. Schodziliśmy może z 20 minut i nagle znaleźliśmy się znowu na płaskim terenie, tyle że po drugiej stronie zdobytych niedawno szczytów. W tym miejscu było tak płasko, że wyłączyliśmy myślenie i szliśmy sobie asfaltem aż do miejscowości Mikołajów. To było dla nas wymarzone miejsce. Do tej pory nie mieliśmy nawet gdzie usiąść, bo wszędzie kamienie, trawa i wszechobecne mrówki nas zniechęcały do dłuższego postoju. A tutaj? Ktoś pomyślał i przepiękny park zbudował. Symetrycznie wbite grube pale służące za podtrzymanie dla różnych pnących roślin. Ławki i zadaszenie dały nam wytęskniony czas odpoczynku. Uzupełniliśmy płyny i posililiśmy się sycącymi kabanosami oraz daliśmy odpocząć zmęczonym nogom. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że dochodząc już do samego Mikołajowa mieliśmy wrażenie podchodzenia pod Wielki Mur Chiński. To właśnie tutaj kończyło się Przedgórze Sudeckie a zaczynały Sudety. Wszędzie od prawej do lewej były góry. Na wprost nas akurat Góry Bardzkie. Gdy daliśmy odsapnąć naszym ciałom, Bodek dał hasło do zbiórki i rozpoczął się chyba ostatni dzisiaj etap. Można było iść łatwą drogą do widocznej wcześniej z ulicy twierdzy srebrnogórskiej, ale niestety musieliśmy zaliczyć dzisiaj punkt pośredni (czytaj regulaminowy i obowiązkowy) pod postacią Wilczaka (637 m n.p.m.). Bodek prowadził śmiało naszą grupkę do momentu, gdy zamęt w naszych głowach zasiał leśniczy w swoim samochodzie służbowym. Ten próbował wpłynąć na kierunek naszego marszu twierdząc, że droga, którą idziemy wiedzie donikąd, ale Bodek jak to Bodek. -Dopóki idziemy pod górę, to jest dobrze. I wiecie, co? Bodek miał rację. Był szlak, szliśmy pod górę i byliśmy wszyscy szczęśliwi. Do czasu. Chochliki albo inne górskie licho sprawiło, że w tym właśnie momencie wysiadła elektroniczna mapa Bodka. To znaczy działała i ślad rejestrowała, ale szliśmy po zupełnie białej plamie. Nic nie pomagało zmienianie skali i przewijanie a wyłączyć nie można było, bo komputer by się wyzerował. Tu znowu Bodek zastosował swoją zasadę, że pod górę to znaczy w dobrym kierunku. Jak on to robi..??? Idąc na tzw. czuja, bo szlak oczywiście gdzieś nam uciekł, wspinaliśmy się przedzierając przez bardzo rozrośnięte w tym miejscu jeżyny. Oj widać, że dawno nikt tędy nie chodził. Szliśmy pod górę, słońce prażyło a my marzyliśmy, żeby ten dzień już się skończył. Na szczycie odnaleźliśmy niebieski szlak i się troszkę ucieszyliśmy. Potem już mniej, bo strome zejście znowu dawało się we znaki Bodkowi. Przewodnictwo w grupie przejął zatem Sławek. A ponieważ doszliśmy do asfaltu, to szło się szybko i przyjemnie. Potem w Żdanowie przecięliśmy drogę asfaltową i rozpoczęło się podejście. Od pewnego czasu słychać było strzały armatnie i śmieliśmy się, że Srebrna Góra się broni a my nadchodzimy z odsieczą. Ponadto nad górującym szczytem widać było latające motolotnie i to całkiem dużo. Skoro twierdza srebrnogórska jest na szczycie góry, to jasnym było, że musieliśmy tam podejść. I nie było to łatwe podejście. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, jakby nam się podchodziło pod ostrzałem z tej twierdzy. Tym nie mniej podkręciliśmy tempo, by na tak zwanym bezdechu wejść na górę. Ledwo ledwo nam się to udało. Po drodze na ostatnim podejściu zobaczyliśmy jeszcze przepiękny wysoki most czy wiadukt, pod którym przeszliśmy. A po wyjściu na parking mogliśmy dojść do bufetu, kupić co nieco ciepłego i co nieco chłodnego i zastanowić się co robić dalej. A było się nad czym zastanawiać, bo po jednej stronie drogi mieliśmy kilometr albo dwa do głównej twierdzy, po drugiej stronie drogi bastion Ostróg. Ostatecznie wybraliśmy bastion, bo samą twierdzę ponad godzinę się zwiedza a jeszcze trzeba było tam dojść lub dojechać. Powiem tak. Tam trzeba być, wyjść na górę, spojrzeć na okolicę i wyobrazić sobie co tu było 250 lat temu, gdy wszystkie wzgórza były wykarczowane i gołe jak pupa niemowlaczka. Zaiste szalony musiałby być ten, kto odważyłby się tę budowlę zdobywać inaczej niż głodem. Wspomnijmy tylko, że nawet Napoleonowi się to nie udało. Cała historia tego miejsca to temat na odrębną opowieść. Tutaj zobaczyliśmy coś co można nazwać muzeum tortur. Chyba każda wymyślona przez inkwizycję tortura była jak nie naszkicowana to przynajmniej opisana. Brrrrr…. Oni naprawdę mieli sposoby na obrzydzenie innymi życia. Czas było kończyć zwiedzanie bastionu i udać się w kierunku miejsca naszego spoczynku. Mniej więcej od tego momentu dalszy marsz zaczął nam się kojarzyć z opisanymi wcześniej torturami. Na szczęście szliśmy w dół i to drogą wybrukowaną kostką. Srebrna Góra jako mieścina pokazała nam się w całej okazałości. Cóż za widoki. To trzeba zobaczyć, bo opisać chyba się nie da. Droga w dół skończyła się po jakichś 20 minutach i trzeba było znowu iść pod górę. Mijaliśmy parę ciekawych ośrodków marząc, że to może tutaj Bodek znalazł nam nocleg. Ale nie. Nam los przeznaczył dom wypoczynkowy u Wiesława. Jeśli nazwa kojarzy Wam się z Wiesławem Gomułką, to witajcie w PRL-u. Wiesława nie było, zamiast tego przywitała nas jakaś rosyjskojęzyczna kobieta. Najpierw nie chciała uwierzyć, że my to my i że mamy rezerwację pokoju. Potem dała nam klucz od pokoju. Czego tam nie było? Tam poza łóżkami, stolikiem i jedną lampą niczego nie było. Nie tylko radia czy telewizora, ale nawet ręczników. Pomimo bilbordu reklamującego pobyt z posiłkiem posiłku nie było. Dowiedzieliśmy się, że możemy zejść na dół do miasta, bo tam jest fajna restauracja. No to zostawiliśmy ciężkie plecaki, wzięliśmy jakże lekkie w tej sytuacji portfele i chodu do miasta, które ścieliło się u naszych stóp. Bodek cały czas trzymał kciuki, że spotkają wreszcie miejsce, gdzie można by zapłacić kartą, bo miał tylko kredytową. Gotówkę natomiast dzierżył Sławek, ale na razie to tylko on płacił. – Srebrna Góra to nie jakaś dziura, na pewno będzie można zapłacić kartą – uspokajał Sławka Bodek. Miało to znaczenie, bo o ile Bodek miał pełną kartę, to Sławkowi kieszeń zaczynała świecić pustkami. Z góry widać było całą mieścinę, to i jadłodajnia o dachu zielonym pośród wszystkich czerwonych została łatwo namierzona. Była duża…. dawała nadzieję na płatności elektroniczne. Na wszelki wypadek pierwsze pytanie zamiast menu dotyczyło tego aspektu. Przeurocza ekspedientka o jeszcze bardziej uroczym uśmiechu odparła: Płatność gotówką, ale to nie problem, bo dwa kilometry pod górę, koło kościoła jest bankomat. Rozumiecie? Dwa kilometry pod górę, czyli akurat tam, gdzie mniej więcej zostawiliśmy plecaki. Niech Cię zołzo Karkonosz pogoni przez godzin parę, pomyśleliśmy sobie. Było nam o tyle łatwiej, że ten urok dziewczęcia był adekwatny do naszej noclegowni. To pewnie siostra Wiesława – pomyśleliśmy i zapłaciliśmy gotówką. To znaczy Sławek płacił, przez co Bodek nie miał odwagi rozwinąć swoich marzeń gastronomicznych. Skończyło się na pomidorowej, chyba dwa ostatnie talerze w kotle tego dnia. Ale o dziwo była ona dobra. Dopchnęliśmy się czymś na drugie, ale przedobrzyliśmy. Jedliśmy pod przymusem, bo zapłacone to nie zostawimy a porcje były przeogromne. Potem czekał nas powrót te dwa kilometry pod górę i zakupy w jednym z dwóch czynnych jeszcze sklepów. W sumie było prawie wszystko…. Z wyjątkiem pieczywa, bo jutro święto. A nam akurat na pieczywie najbardziej zależało. No to kupiliśmy suplementy pieczywa, Sławek nawet o ziemniaki się wykłócał….. Nie wiem, chciał z tydzień tu zostać? Wróciliśmy do noclegowni i wzięliśmy kąpiel na piętrze drżąc z obawy, by nie wpaść piętro niżej. Samej nocy nie pamiętamy, może ziemniaków się objedliśmy za dużo…? Kończąc dzisiejszy dzień zaznaczę tylko, że przeszliśmy 28,1 km w 9 godzin i podchodząc pod górę 1.147 metrów. Noclegi polecamy, ale inne, tym razem zajęte przez wycieczki szkolne. Noclegownię u Wiesława polecamy tylko tym, co nie chcą spać pod gołym niebem a gdzie indziej już nie mają. Co jeszcze zapamiętamy…? Bardzo wysoko układane pnie ściętych drzew, przy których czuliśmy się jak krasnale. Dobranoc, do zobaczenia jutro.

Dzień IV (15.08.2017): Srebrna Góra – Ścinawka Górna

Jakoś tak poranek minął bez echa, to znaczy nic się nie wydarzyło godnego uwagi. Po śniadaniu szybko się zebraliśmy i korzystając z przepięknej pogody ruszyliśmy w drogę. Na dzień dobry pod górę, ale nikt nie narzekał, bo sił mieliśmy dużo. Mogliśmy jeszcze raz przejść obok fajnych i dobrze wyposażonych ośrodków wypoczynkowych. To pozwoliło potwierdzić nasze przypuszczenia, że w kwestii noclegu po prostu źle trafiliśmy w termin, bo akurat przyjechało tu kilka wycieczek szkolnych. Idąc asfaltówką przeszliśmy pomiędzy Fortem Ostróg a Główną Twierdzą Srebrnogórską. Po kilkunastu minutach zeszliśmy z drogi i lasem skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Nowej Wsi Kłodzkiej. Problem polegał głównie na tym, że musieliśmy w pewnym momencie opuścić sympatyczny leśny dukt oznakowany szlakiem na rzecz jakiejś pozarastanej krzaczorami ścieżynki. No ale kto, jak nie my damy radę? Początkowo nie było dramatu, ale z każdą chwilą robiło się gorzej. Niby do Nowej Wsi Kłodzkiej nie było daleko, ale tu, gdzie na mapie była droga, to nie było jej w rzeczywistości i na odwrót. Musieliśmy ponownie zdać się instynkt Bodka. Dróżka skończyła się na jakimś polu czy polanie. Według mapy była to Polana Klauza. obeszliśmy ją prawie po obwodzie, by wrócić na ścieżkę. Potem drogę nam przeciął górski ruczaj w głębokim i podmokłym parowie, który zniechęcił nas do pokonywania go w bród. To w tym miejscu szanse podróżników się wyrównały, bo Sławek przejechawszy się dwa czy trzy razy na szyszkach zaczął się uskarżać na bóle w kostce. Naprawdę lekko nie było, ale koniec końców doszliśmy do zabudowań. Tutaj zarządziliśmy pierwszy nasz odpoczynek. Miejscowa ludność okazała się bardzo sympatyczna i przyjacielsko do nas usposobiona. Dostaliśmy od jednego z młodych gospodarzy dwie butelki wody na drogę oraz porady, co do dalszej naszej trasy. Czy to pomogło, to nie wiemy, bo ponoć okrutne błocko było, choć na polach a my szliśmy asfaltem w promieniach słońca na bezchmurnym niebie. Tempo mieliśmy rewelacyjne, takie nasze Ósemkowe, więc całkiem szybko doszliśmy do miejscowości Dzikowiec. Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę w altance w parku stylizowanym na miasteczko ruchu drogowego. Pogoda wciąż dopisywała. Ruszyliśmy na Nową Rudę. Problemów nie było żadnych, co mogło nas zatrzymać? Doszliśmy do miasta i tutaj zagwozdka. Gdzie iść? Nie mogliśmy znaleźć żadnej elektronicznej mapy, która swoim zasięgiem obejmowała by te okolice. Tutaj natknęliśmy się na pierwszy czynny tego dnia sklepik. Uzupełniliśmy zapasy płynów i nawet chcieliśmy na szybko zrobić po chłodnym piwku, ale czujna sprzedawczyni ostrzegła nas przed jeszcze czujniejszymi mieszkańcami, którzy mogliby nie być tak przy święcie wyrozumiali dla spożywania bądź co bądź alkoholu w miejscu publicznym. Więc jak szybko się ten pomysł pojawił tak szybko upadł. Tutaj rozśmieszył nas do łez miejscowy obywatel, który nie dość, że wepchnął się przed nas do kolejki to jeszcze zażyczył sobie buteleczkę z pianą i wciskał ekspedientce 2 złote mamrocząc, że reszty nie trzeba. Ta z kolei twierdziła, że to o 40 groszy za mało, ale to nie wzruszało naszego degustatora, który z uporem maniaka nie chciał reszty. Wyszedł ze sklepu na tyle szybko, że ani my ani ekspedientka nie podusiliśmy się od specyficznej aury, którą rozsiewał wokół ten dżentelmen. Nie wiedząc, co robić postanowiliśmy najpierw coś zjeść i to był dobry pomysł. W pizzerii zjedliśmy pyszną pizzę, wcześniej w jakimś sklepiku kupiliśmy płyny, bo nam już wyszły po drodze. Jak poprzednim razem, tak i teraz zachowaliśmy przywiązanie do marki Namysłów Pils. Ten płyn jest wręcz wymarzony dla spragnionych wędrowców. Siedząc w pizzerii powoli odnaleźliśmy słuszny kierunek, czyli punkt dla nas obowiązkowy w postaci Góry Świętej Anny. Nabrawszy na nowo sił ruszyliśmy przez miasto mając po prawej stronie widoczną kopalnię odkrywkową gabra a po lewej niewysoką zalesioną górkę. Myśleliśmy, że to właśnie nasz cel. Jakże się myliliśmy. Opuściliśmy centrum Nowej Rudy i weszliśmy w uliczki ekskluzywnego osiedla domków jednorodzinnych. Jakież tam były piękne domki. W końcu udało nam się znaleźć tak zwaną ostatnią prostą prowadzącą pod górę. Jakże złośliwy był los. Po pierwsze wcale to niebyła prosta, po drugie to nie była ta góra. Czując przypływ energii szliśmy dziarsko do przodu. Mieliśmy do wybory dwie drogi. Pierwsza łatwiejsza, ale dłuższa wiodła trawersem szczytu, druga stylizowana na drogę krzyżową kierowała nas wprost na szczyt. Wybraliśmy drogę krótszą, ale trudniejszą. Po pokonaniu podejścia ujrzeliśmy piękny kościół pod wezwaniem Matki Bożej Bolesnej. Dalej już prawie po płaskim doszliśmy do murowanej wieży widokowej. Posililiśmy się u jej podnóża i weszliśmy na wieżę. Cóż to były za widoki. Jak z każdego wysoko umieszczonego punktu było po prostu przecudnie. Z jednym ale. To nie była Góra Świętej Anny. Ta była pięknie widoczna tuż obok. No cóż, zamiast wejść na jedną górę, będziemy musieli wejść na dwie. Takie momenty sprawiają, że z człowieka schodzi cała para i najzwyczajniej w świecie już się nie chce. Klasyk kiedyś powiedział, że człowieka nie powinno się oceniać po tym jak upada. Ocenę powinno się wystawiać wtedy, gdy po upadku człowiek się podnosi. Nasza grupa szybko otrząsnęła się z pierwszego szoku i ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku tej właściwej góry. Bodek na początek miał dwie informacje: obie złe. Pierwszą taką, że tradycyjnie, żeby tam wejść, to najpierw musimy stąd zejść. Drugą nie lepszą, bo szlak zielony jakby nam na złość zamiast wieść prosto, najkrótszą drogą, szedł sobie, którędy chciał, czasami nawet jakby oddalał nas od celu. Kolejny raz było trzeba się przedzierać przez chaszcze. Daliśmy jednak radę i stanęliśmy u podnóża tej właściwej góry. Nie było problemu z wejściem, bo po tylu godzinach takie podejście to błahostka. No to wchodziliśmy sobie pod górę, a im wyżej byliśmy tym piękniejszy widok się ukazywał naszym oczom. Jego głównym punktem był Szczeliniec Wielki. Po drodze spotkaliśmy miejscowe krowy i konia i zrobiliśmy sobie z nimi sesje zdjęciowe. Krowy nas olały, ale koń był nami oczarowany, zwłaszcza Sławkiem. Doszliśmy do ostatniego gospodarstwa przed szczytem. Przeszliśmy środkiem podwórka pomiędzy opalającymi się na leżakach gospodarzach i ich gościach, jak się później okazało. Omietliśmy wzrokiem okolicę i ujrzeliśmy studnię, taką pompowaną. Pić nam się chciało, to Sławek zaczął pompować. Nie dał rady. Wtedy podeszło do nas parę osób, jak się później okazało gospodarz i jego córka z mężem narodowości niemieckiej. Poczęstowali nas wodą ze studni cembrowanej ponad 20 metrowej głębokości. Ależ ta woda była zimna i smaczna. W Bodku odezwał się duch łowcy talentów. Szczególnie zawziął się, żeby córkę gospodarza zapisać do Orłów. Opowiadał i opowiadał a gospodarze słuchali. Od czasu do czasu gospodarz – ten najstarszy – uzupełniał informacje o okolicy o swoje spostrzeżenia, których miał mnóstwo. Okazało się, że wszędzie w okolicy był, ale na rowerze. Był nawet na Pradziadzie. Na koniec naszego niezamierzonego postoju młody Niemiec wręczył nam po jednej butelce regionalnego niemieckiego piwa. Posiadane puste butelki napełniliśmy wodą ze studni i pożegnaliśmy gościnnych gospodarzy. Tu muszę zaznaczyć, że wszędzie ludzie okazywali nam podziw, jak słyszeli, skąd i dokąd idziemy. Wszędzie też pozytywnie był odbierany nasz klub górski „Orły”. Było to kolejne miejsce, gdzie szlak, którym szliśmy (zielony) inaczej biegł na mapie a inaczej w rzeczywistości. Nauczony doświadczeniem Bodek prowadził nas zgodnie z oznaczeniem realnym nie bacząc na przebieg szlaku w wersji elektronicznej mapy. Pewnie i jednym i drugim wariantem byśmy doszli. Idąc w większej grupie i dysponując czasem można by było spróbować wejść na dwa sposoby, ale nie mieliśmy ani czasu, ani ludzi, więc pomysł ten pozostał tylko w naszych głowach. Na Górze Świętej Anny również natknęliśmy się na wieżę widokową. Obowiązkowo musieliśmy wejść na jej szczyt i napawać nasze oczy cudownym widokiem. Było tam tak pięknie, że aż chciało się zostać na nocleg na jakimś hamaku rozpostartym pomiędzy filarami. My jednak mieliśmy nocleg zarezerwowany gdzieś w dole, w miejscu schowanym pomiędzy wzgórzami ścielącymi się u naszych stóp. Po odpoczynku trwającym z 10 minut, który wykorzystaliśmy na sesję fotograficzną, tym razem szlakiem żółtym udaliśmy się w dół. I powiem Wam szczerze, że tym razem dół oznaczał dół a nie tylko od czasu do czasu. Patrząc teraz, z perspektywy czasu, to powiem, że była już końcówka dzisiejszej trasy. Wtedy nie wiedząc tego szło nam się już tak bez animuszu. Dość szybko weszliśmy między okoliczne pagórki tracąc poczucie miejsca. Pozostało nam tylko iść leśnym parowem ciągle w dół i w dół. Nie liczyliśmy czasu, bo zależało nam już tylko na tym, by dojść do jakiejś cywilizacji. A ta jak na złość, nie chciała nam się objawić. Ale nic wiecznie nie trwa, więc i bezdroża się wreszcie skończyły a pojawiły się pierwsze zabudowania. Ucieszyliśmy się ogromnie, bo nie do końca było wiadomo, gdzie ten nasz nocleg jest a tu proszę, wyszliśmy prawie w samym centrum miejscowości Sarny. Nawet tuż obok znajdował się piękny pałac, choć w remoncie, ale czynny i zajęty do ostatniego miejsca. Trwało tam jakieś przyjęcie, może kolacja i wyzwoliło to w nas tak przeogromną chęć zrzucenia już naszych plecaków, dania odpoczynku stopom i plecom, że nawet złość nas wzięła. Objawiało się to tym, że przestaliśmy się do siebie w ogóle odzywać i szliśmy uporczywie wypatrując naszej noclegowni. Numeracja posesji wcale nam nie pomagała i ostatni jak się okazało kilometr, to była już męka. Ale i czas mąk nie trwał długo i doszliśmy wreszcie na miejsce. Tym razem Bodek znalazł dla nas Agroturystykę Zielony Ogród w Ścinawce Górnej. Pomimo niektórych nieprzychylnych wpisów na forum zwłaszcza w przedmiocie kultury osobistej właścicieli oraz wyposażenia kuchni, my nie narzekaliśmy. Może dlatego, że dla nas liczyło się tylko łóżko, łazienka z ciepłą wodą i dach nad głową? W każdym bądź razie byliśmy zadowoleni, że doszliśmy a to co zastaliśmy na miejscu zaskoczyło nas kompletnie. Tak pięknie utrzymany ogród, że oczy rwało. Zobaczycie zresztą na zdjęciach. Wzięliśmy szybki prysznic, zjedliśmy co nie co, pościeliliśmy sobie łóżka i mogliśmy jeszcze nacieszyć się ogrodem. Ze świadomością, że to już połowa drogi patrząc na liczbę dni przewidzianych na ten rajd, padliśmy wszyscy w ramiona Morfeusza. Nie przerywając zatem zasłużonego snu naszym Orłom, szeptem tylko dodam, że zrobiliśmy dziś 31,2 kilometra w 9:40 godziny podchodząc pod górę 947 metrów. Ile metrów w dół niestety nie liczyliśmy. Mrok pogodnej nocy otulił wszystko ciepłą i cichą kołderką a nasi bohaterowie smacznie spali. Co jeszcze czeka ich na trasie? To już w relacji z dni następnych.

Dzień V (16.08.2017): Ścinawka Górna – Polanica-Zdrój

Koszmary senne, jeśli w ogóle takowe były, ustąpiły z pierwszą szarówką. Dzień ten nie zapowiadał się rewelacyjnie pogodowo, ale każda pogoda jest dobra, byle nie padało. A na razie nie padało. Bodek, niczym kapitan na statku, pierwszy otworzył oczy, ale w ciszy czekał, aż reszta obudzi się bez gwałtownego zrywania. Według planów, dzisiejsza marszruta obliczona była na 21 kilometrów, to i można było troszkę pofolgować z wymarszem. Ponowny po wieczornym prysznic i skromne śniadanie nie zajęły więcej niż 30 minut. Następnie szybkie spakowanie fatałaszków, tych przepranych i suszących się na dworze również, rozliczenie pokoju i można było ruszać. Jak to zwykle bywa, ruszanie było takie troszkę niezdecydowane, jak lokomotywa u Tuwima. W miarę jednak kolejnych kroków grupa weszła na właściwe sobie obroty i dziarsko szła od Ścinawki Górnej, przez Średnią do Dolnej. Prawie na samym początku marszu nasi chłopcy zaszli do apteki, bo była po drodze. Coś Sławek chciał kupić, a że na szlaku o aptekę trudno, to zaszliśmy. Od razu po wejściu do środka Sławek zapomniał po co przyszedł i zaczął regularny wywiad u Pani Magister robić, co pomoże na to a co pomoże na tamto. Bodek natomiast podjął kolejną próbę powiększenia szeregów naszego Koła o nadobną Orlicę. Niemal 20 minut Sławek egzaminował młodą i dodajmy uroczą Panią Magister z wiedzy farmaceutycznej a Bodek cały czas: do Klubu i do Klubu. I powiem Wam niewiele brakło, byśmy dalej poszli w większym gronie a w rzeczonej aptece pozostał biały fartuszek przewieszony przez uchylne drzwiczki. Tak się jednak nie stało i grupa pomaszerowała dalej w niezmienionym składzie personalnym. Pogoda znośna na początku zaczęła się psuć i kapuśniaczek zaczął nas zraszać. To my hyc, jak na komendę pokrowce na plecaki i płaszcze przeciwdeszczowe na siebie, a wszystko to w jakieś 15 sekund. Miło było patrzeć jak zgrana jest grupa Orłów. Opatuleni i zabezpieczeni przed opadami doszliśmy do Ścinawki Dolnej, gdzie znaleźliśmy otwarty sklep spożywczy. Weszliśmy raz, żeby przeczekać siąpidełko a dwa, żeby zaopatrzyć się w prowiant. Tutaj talentem wykazał się Sławek, który kupując jedzenie i udając niezdecydowanego tak zakręcił w głowie ekspedientce, że nie tylko zapakowała nam bułki, nie tylko ukroiła wędlinę, ale nie uwierzycie. Przekrojone bułki posmarowała masłem i zrobiła nam regularne 4 kanapeczki z kajzerek. Z uśmiechem na twarzy powiedziała, że to niesamowite, bo nawet mężowi w domu kanapek nie robi. Ubierając swoje twarze w najszczersze uśmiechy chłopcy podziękowali za jakże miły gest, życzyli samych uprzejmych klientów i powędrowali dalej. Dalej droga wiodła polami i wydawać się mogło, że jak w oku cyklonu spokój panuje i trudno uwierzyć, że gdziekolwiek w ogóle wieje, tak my będąc w górach szliśmy po płaskim a góry tylko otaczały nas w oddali z każdej strony. Tutaj też na drodze spotkaliśmy jednego z pierwszych bohaterów programu rolnik szuka żony. Ze Ścinawki Dolnej polami zaszliśmy do Raszkowa, gdzie na ławeczce posililiśmy się kanapkami zrobionymi przez przemiłą sprzedawczynię. Nadal siąpił deszcz, czasami przestawał i trudno się było zdecydować, czy mamy zdejmować peleryny czy też nie. Bez problemu szliśmy do przodu, bo teren nie stwarzał nam problemów. W końcu nawet przestało padać, co pozwoliło nam zrzucić peleryny i troszkę odsapnąć, bo już się zaczęliśmy pod nimi gotować. Kolejny odpoczynek zrobiliśmy we wsi Niwa koło Chocieszowa. Po minięciu kościoła pod wezwaniem Św. Wita natknęliśmy się na boisko piłkarskie utrzymane w bardzo dobrym stanie. Tutaj podjedliśmy trochę kabanosów i czekolad, stopy pozbawione obuwia odpoczęły a ciała wystawione na promienie słońca delektowały się ciepłem i nabierały sił. Jedyne co nas martwiło, to to, że wciąż nie było widać Polanicy-Zdroju, a to przecież nie jakaś wioska czy mieścina. Po nabraniu sił zaliczyliśmy wspomniany już Chocieszów no i rozpoczęło się bodajże ostatnie podejście tego dnia. Nadal jedyne co widzieliśmy, to wzgórza i równiny i w oddali góry. Tutaj wyszliśmy na drogę krajową nr 388, która doprowadziła nas do tabliczki z napisem Polanica-Zdrój. Niestety dla nas Polanica mała nie jest i musieliśmy jeszcze przez kawał miasta się przedostać. Samo miasto przepiękne jest i widać, jak dużo się zmieniło tutaj w ostatnich latach. Budowa goni budowę a wszystko to pensjonaty albo duże, bardzo duże domy wczasowe. Przeszliśmy przez centrum, obeszliśmy park zdrojowy, przeszliśmy przez centrum handlowe i wreszcie dotarliśmy na miejsce. Najpierw myśleliśmy, że Bodek się pomylił, bo zaprowadził nas na teren jakiegoś osiedla mieszkalnego. Okazało się, że tym razem tutaj będziemy nocować. Nazywało się to Aparthotel i kosztowało 140 PLN od pokoju bez wyżywienia. Ale cóż otrzymaliśmy w zamian? W pełni wyposażone mieszkanie w bloku z łazienką i aneksem kuchennym. Można było sobie posiłki robić na miejscu albo wyjść na miasto. My wybraliśmy wyjście na miasto i posililiśmy się w jednej z wielu knajpek i restauracji w pasażu handlowym. Dodatkowo zrobiliśmy zakupy na ewentualne poprawiny po kolacji i śniadanie. Oj jakaż to ulga była rzucić się w wygodne łoże wyposażone w dwa grube materace i czystą pachnącą pościel. Napoje i jedzenie schowaliśmy do lodówki i po kąpieli usnęliśmy jak niemowlęta. Dzień ten zmusił nasze Orły do przejścia 22,3 kilometra i wspięcia się pod górę o 434 metry. Zrobili to w 5:58h a odjąć można by było jeszcze czas odpoczynku na trasie, ale niech tam. Nikomu nie chciało się bawić w jakieś tam aptekarskie zabawy, chociaż hmmmmm… Wszak wspomnienie uroczej Pani Magister ze Ścinawki towarzyszyło nam przez cały dzień.

Dzień VI (16.08.2017): Polanica-Zdrój – Schronisko PTTK Jagodna

Słońce swymi promieniami zaglądało do pokoju pieszcząc po twarzach śpiące w środku osoby. Pierwszy obudził się Bodek, zaraz za nim Sławek. Szybko wzięty prysznic postawił nas na nogi i mogliśmy robić sobie śniadanie. Nie było to trudne, bo zakupy zrobiliśmy wczoraj. Po śniadaniu szybko się spakowaliśmy i trzeba było szykować się do drogi. Sławek narzekał na kostkę, Bodkowe kolana czuły się już lepiej, ale o jego pięcie to lepiej nie mówić. Cały tył pięty był jednym wielkim bąblem. W związku z tym zawsze najgorzej nam było ruszyć. Potem zgodnie z metodą „ogień na ogień” nogi nam się rozgrzewały i dopóki szliśmy było okej, przynajmniej na początku. Rozliczyliśmy pokój i wróciliśmy do centrum zdrojowego Polanicy by znaleźć punkt wbijania „miśków” do książeczek GOT. Znaleźliśmy nawet dwa takie punkty i w obu posiedliśmy cenne pieczątki. Nie chciało nam się opuszczać tak pięknego miejsca, park zdrojowy z szachami, fontanny, stragany z pamiątkami, pijalnia wód zdrojowych i lodziarnie oraz restauracje w połączeniu ze słońcem na bezchmurnym niebie kusiły do pozostania. My niestety nie mogliśmy ulec pokusie. Bodek zakrzyknął: – Za mną. I ruszyliśmy. Wspominałem, że ta wyprawa stała pod znakiem „uff”? No i tak było. Zdążyliśmy dojść na wysokość osiedla, w którym nocowaliśmy, gdy na widok sklepiku warzywnego padło sakramentalne pytanie: – czy ktoś wziął z lodówki jedzenie? Sławek spojrzał na Bodka, Bodek zaś na Sławka. Każdy z nich myślał, że jedzenie wziął z lodówki ten drugi. Czyli jedzenie zostało w lodówce. No to nie było rady. Bodek zostawił grupę i pobiegł ratować nasz wikt. Trzeba było pobrać na nowo klucze w recepcji i biec na drugi koniec osiedla. Udało się i „uff”, już 30 minut później grupa znowu była razem. Ruszyliśmy żwawo, bo już dosyć czasu zmitrężyliśmy. Tego dnia wiodącym był szlak żółty i poprowadził on nas z pewnymi trudnościami do dworca PKP. Ależ ten dworzec był piękny. Jeszcze nie ukończony a już taki świeży i stylowy. Po szybkiej sesji zdjęciowej poszliśmy dalej i powoli, idąc pod górę opuszczaliśmy gościnną Polanicę. Skwar prawdziwy lał się z nieba a my parliśmy pod górę. Fajnie się szło na początku, bo oglądając się za siebie widzieliśmy i Polanicę i całą równinę, po której szliśmy poprzednio. Doszliśmy do Przełączy Sokołowskiej i szczerze polecam to miejsce na odpoczynek i raczenie się widokami, bo piękne są niemożebnie. Można też tutaj odbić w prawo szlakiem zielonym w kierunku torfowisk pod Zieleńcem, ale nas Bodek przegonił z prędkością pendolino na tak zwane „nawprost”. Nawet kurka wodna spacji nie zrobił. Powiedział tylko, że droga daleka przed nami i popedałował. Cóż było robić? Popedałowaliśmy za nim. Szliśmy trawersem okolicznych szczytów i byliśmy z tego tytułu bardzo zadowoleni. Toczek (710 m n.p.m.) i Rówienka 843 m n.p.m.) to niby nic nie mówiące nazwy tych szczytów, ale dróg do wyboru było kilka i było ryzyko, że Bodek postanowi nas przeciągnąć jedną z dróg wiodących wprost na nie. Uwierzcie mi, że i Wam by się chyba nie chciało tam wchodzić. Łomnicka Równia (897 m n.p.m.) była jeszcze wyższa i równią była dopiero na szczycie. Przedtem jednak trzeba byłoby się tam wspiąć po stromym podejściu. Tego dnia Bodek śmiało mógł pretendować do miana Litościwego. Łaskawie nam tego wszystkiego zaoszczędził, w zamian oferując odpoczynek na przeuroczym wypłaszczeniu pozbawionym części drzew. Widoki zapierały dech w piersiach swoją urodą. Kotlina Kłodzka w całej swej krasie skąpana w promieniach słońca. Byliśmy na tzw. Drodze Stanisława a upamiętnia budowę tej drogi obelisk pomysłodawcy Fryderyka Wrede, tutejszego leśniczego z początku XX wieku. Po posileniu się ruszyliśmy dalej i niedługo to trwało, jak spotkaliśmy tabliczkę informacyjną o znajdujących się w pobliżu ruinach Fortu Wilhelma. Nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności obejrzenia tych ruin. 100 metrów ścieżynką w las i naszym oczom ukazały się resztki fortu otoczonego fosą. Bodek szybko w paru zdaniach opowiedział nam historię tego miejsca. Okazało się, że fortów takich jak ten przez nas zwiedzanych było więcej. Zbudowane w okresie wojny prusko-austriackiej o Śląsk (lata 1740-1763) miały utrwalać władzę Prus na tych ziemiach. Nie stanowiły twierdz takich jak Kłodzko czy Srebrna Góra. Miały one pełnić funkcję ostrzegawczą. Zbudowano w okolicy jeszcze Fort Karola i Fort Fryderyka. Po przegraniu wojny Prus z Napoleonem zostały częściowo rozebrane a materiał skalny z Fortu Wilhelma posłużył na przykład do budowy mostu kolejowego i szkoły w Bystrzycy Kłodzkiej. Po wchłonięciu tej wiedzy wróciliśmy na szlak. Szło się przyjemnie jeszcze parę minut aż doszliśmy do jakiegoś siodła. To chyba inna nazwa przełęczy górskiej. To znaczy, że naszym oczom ukazały kolejne góry w całej okazałości i przynajmniej na razie mieliśmy schodzić w dół. Pokazały się nawet jakieś zabudowania i droga asfaltowa. I nawet już zaczęliśmy schodzić w dół i to bardzo stromym zejściem, gdy Bodek powiedział, że to nie ta droga. No i dawaj z powrotem. Jak było stromo w dół, to teraz mieliśmy stromo pod górę. Na szczęście było to raptem 100 metrów, ale w kość dało nam nieźle. Zatem podchodziliśmy nadal pod górę, choć już nie tak stromo. I nagle znaleźliśmy się na miejscu, które na mapie nazwane było Kuźnicze Zbocze.

To co nas tutaj spotkało, to można porównać z dzikim podejściem w trakcie wycieczki na Śnieżnik. Ci co byli, wiedzą o czym tu piszę. Różnice były trzy. Po pierwsze szliśmy ścieżką, po drugie szlakiem oznakowanym a po trzecie nie w górę tylko w dół. Było tak stromo, że musieliśmy się mocno starać, żeby nie zacząć zbiegać. Droga pełna była małych chyboczących się pod najmniejszym naciskiem kamieni, które trącone spadały w dół. A ścieżka była wąska i co chwila musieliśmy zmagać się z wszechobecnymi gałęziami. Schodziliśmy i schodziliśmy a końca tego zejścia nie było widać. Gałęzie smagały nas po twarzy i myśleliśmy, że to już się nie skończy. Otuchy nie dodawał nam widok pomiędzy drzewami, gdzie pokazywało się kolejne wzniesienie i okrutnie głęboki parów. To mogło wskazywać, że tam będziemy schodzić, żeby ponownie wchodzić. Nie myliliśmy się. Jednak narzekanie nie leży w naturze Orłów, więc cierpliwie schodziliśmy w dół. Na dole zauważyliśmy tablicę z nazwą miejscowości Młoty. Tutaj nieopodal leśniczówki znaleźliśmy drewniane ławki i stoliki. Padło hasło o ostatnim przed metą odpoczynku. Z ulgą zdjęliśmy buty i daliśmy odpocząć umęczonym stopom. Niedaleko szemrała cichutko Bystrzyca i każdy z nas miał chęć pomoczyć nogi w zimnej wodzie. Niestety nie było w tym miejscu dogodnego podejścia do strumienia. To że odpoczęliśmy to dobrze dla nas, ale niekoniecznie dla naszych stóp. Te po odpoczynku nie za bardzo nam się chciały zmieścić w butach. Zwłaszcza Jedna stopa Bodka wyglądała jak jeden wielki bąbel, druga jeszcze nie była bąblem, ale też miała niezdrowo czerwony kolor świadczący o odgnieceniu. I znowu byliśmy świadkami, jak Bodek z zaciśniętymi zębami zakładał buty a potem powoli ruszał pod górę. Na początku kulał, ale po jakichś 100 może 200 metrach wszedł na właściwe mu obroty. Reszta grupy dzielnie się trzymała i idąc wygodną szutrową drogą wspinaliśmy się na przedostatnie w dniu dzisiejszym wzgórze. Według Bodka potem już miało być tylko podejście do schroniska Jagodna na Przełęczy Spalonej. I okazało się to prawdą. Doszliśmy – co prawda już powłócząc nogami – do kolejnych zabudowań. Droga była kręta a budynki raz po lewej raz po prawej przesłaniały nam widok. I wreszcie ujrzeliśmy to sławne podejście, o którym tyle mówił Bodek. Może startując z tego miejsca u podnóża wejście nie sprawiałoby problemu. Ale mieliśmy w nogach już troszkę kilometrów i dało to o sobie znać. Na finiszu Sławek – nasz grupowy wróbelek – wystartował jak wystrzelony z procy. Mieliśmy nadzieję, że może w 1/3 wysokości podejścia, może w 1/2 zatrzyma się i pozwoli nam się dogonić. Nic bardziej mylnego. Normalnie załączył mu się egoista, jakby nagrodą na górze było ostatnie w schronisku piwo. Nie oglądając się ani razu doszedł do asfaltowej drogi i zaraz potem do widocznego dobrze schroniska. Bodek za to co kilka kroków łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. W końcu i on doszedł do schroniska. Tam mieliśmy zarezerwowany pokój na górze. Akurat to okazało się błędem, bo poddasze było okropnie nagrzane i sen nie dawał wytchnienia. O wiele sympatyczniej było na dole a na pewno wersalki i kanapy były wygodniejsze od tapczanów. Zamówiliśmy sławne na całą okolicę jedzenie i potwierdziło się, że jest ono duże i smaczne i niedrogie. Drogie było piwo, więc go nie kupowaliśmy. Powoli doszliśmy do siebie. Dużo dała nam kąpiel. Po kąpieli butów już nie zakładaliśmy. Wszędzie chodziliśmy w kapciach. Cóż to była za ulga dla naszych stóp. Spotkaliśmy bardzo ciekawych ludzi, wśród których mogę wymienić małżeństwo turystów hardkorowców (tak ich nazwaliśmy, jak się okazało, że oni na szlak wychodzą o godzinie 5-ej rano). Szanowny małżonek był przodownikiem i przewodnikiem beskidzkim a samo małżeństwo miało już zdobytą Koronę Gór Polski.  Masę tematów wspólnych z Bodkiem powymieniali a my słuchaliśmy ich jak dzieci nauczyciela na lekcji. Kolejna grupka poznanych ludzi to matka z córką i zięciem – wszyscy z okolic Wrocławia. Zięcia poznaliśmy dopiero jak wrócił z jakiegoś biegu 10 kilometrowego i dochodził do siebie po tym wysiłku. Do tego czasu wymienialiśmy nasze wrażenia z obiema kobietami. Ostatnią poznaną osobą była Szycha z Centralnego Ośrodka Turystyki Górskiej PTTK, przewodnik, przodownik i znakarz, który w rozmowie prawie do północy opowiadał, opowiadał i opowiadał. Trzeba było przyznać, że bardzo mądrze i ciekawie mówił. Pewnie byśmy siedzieli przy lampce do rana i gaworzyli, ale wiedzieliśmy, że rano startujemy dalej. Tu mieliśmy okazję się przekonać, na czym polega otwartość schroniska. Drzwi otwarte całą noc i nawet po22-ej jakieś zbłąkane dusze tu zawędrowały i schronienie otrzymały. Tak oto kończył się 6 dzień górskich spacerów. Zrobiliśmy 26 kilometrów w 7:15h podchodząc pod górę 1.159 metrów. Wszystko wskazywało na to, że jeśli nasze stopy wytrzymają, to nasza eskapada zakończy się pełnym sukcesem. A i westchnień w rodzaju „uffff” padło dzisiaj chyba najwięcej do tej pory…..

Dzień VII (17.08.2017): Schronisko PTTK Jagodna – Bystrzyca Kłodzka

Bycie tyle dni i nocy razem powoduje niesamowitą więź. Objawia się to między innymi tym, że bez żadnego czynnika zewnętrznego budzimy się o jednej porze. Tak było właśnie teraz. Otworzyliśmy oczy i w jednej chwili wiedzieliśmy. To nasz siódmy dzień marszu, to schronisko Jagodna szykuje się na nasze pożegnanie. Pogoda w postaci bezchmurnego nieba zachęcała do szybkiego wyjścia na szlak. Szybkiego nie oznacza bez przygotowania. Więc w pierwszej kolejności orzeźwiający prysznic a potem nieśpieszne śniadanie na świeżym powietrzu. Potem jeszcze kawka wypita w miłym towarzystwie. I czas nam było w drogę. Nasi znajomi z wczoraj pewnie już z 15 kilometrów zrobili. Więc ponownie podjęliśmy trud założenia naszego obuwia na stopy. Stopy pomimo nocnego odpoczynku wciąż napuchnięte i obolałe. Daliśmy radę i tradycyjnie już na tym rajdzie kuśtykając ruszyliśmy. Sławkowi szło znośnie, gorzej było z Bodkiem. Na szczęście ten odcinek drogi był prawie płaski, droga szeroka, szutrowa, tylko lekko wznosząca się. Zresztą część z nas już tu była przy okazji rajdu w Zieleńcu albo jednego z wyjazdów do Korony Gór Polski. Szło się więc szybko albo mówiąc po naszemu dobrym klubowym tempem. Przy dobrej pogodzie i w dobrej atmosferze nie wiedzieć nawet kiedy stanęliśmy w miejscu oznaczonym jako szczyt Jagodnej (977 m n.p.m.). Po krótkiej przerwie na obowiązkową sesję zdjęciową podjęliśmy nasz codzienny trud albo raczej „trud”. Bo do tej pory była to czysta przyjemność* (nie dotyczy stóp, ale w końcu to mamy rządzić naszymi ciałami a nie ciała nasze nami). Po niespełna 10 może 15 kolejnych minutach Bodek podniósł rękę do góry i dał znak do zatrzymania. – Tutaj według mapy jest ścieżka, którą musimy zejść w dół – powiedział. No to skoro tak powiedział, to weszliśmy w wysokie do kolan trawy, poprzerastane niskimi, czepiającymi się pnączami jeżyn. Dodatkowo w trawie leżały pousychane badyle i kawałki grubszych gałęzi, co dodatkowo utrudniało eskapadę. Po zrobieniu z 20 metrów w bok okazało się, że tędy raczej nie damy rady przejść. To znaczy, kto jak nie my byśmy dali radę, ale był to początek dnia i nie chcieliśmy tracić cennych sił na przedzieranie się przez chaszcze i ryzykować jakąś kontuzję. Zdrowie i siły były nam potrzebne na jeszcze jeden dzień i jak mówił Bodek, najtrudniejszy dzień. Więc zawróciliśmy na znaną nam już szutrową drogę i kontynuowaliśmy marsz na południe szczytem grzbietu. Tam, około 200 metrów dalej miała być kolejna przebitka na wschód, według mapy nawet jakaś taka większa. Acha, może i była. Przez może 10-20 metrów a potem znowu masakra. Jakby jakiś wiatrołom na złość nam poprzewracał drzewa akurat na naszej drodze. W ogóle jej nie było widać, jeśli w ogóle była to przysypana wyschniętymi na wiór poprzewracanymi pniami i gałęziami zupełnie zasłaniającymi podłoże. Chodzenie po tym przypominało stąpanie po cienkim uginającym się lodzie. Każdy krok trzeba było przemyśleć, żeby noga stojąca na niepewnym podłożu się nie omsknęła i nie doszło do nieszczęśliwego skręcenia kostki. Na zadrapania już nawet nie zwracaliśmy uwagi. Widoczne pomiędzy gęstymi drzewami położone niżej, dużo dużo niżej miejsca wcale nie napawały nas optymizmem. Było to niemal w zasięgu ręki a tak odległe. Zatem wyboru wielkiego nie mieliśmy. Albo pójdziemy szlakiem i szutrówką dalej na południe i nadłożymy masę kilometrów, albo będziemy twardzi i przedrzemy się tędy, co chciał Bodek. Przedzieraliśmy się jak przez busz jakowyś. Nawet średnio mieliśmy czas podziwiać od czasu do czasu ukazujące się piękne widoki, bo musieliśmy każdy krok mierzyć wzrokiem i ważyć, czy coś się pod naszym ciężarem nie załamie. Powolutku schodziliśmy coraz niżej i niżej. W końcu udało nam się wyjść na drogę i po krótkim zastanowieniu odnaleźliśmy właściwy kierunek. To chyba w tym miejscu monolit jakim była nasza grupa zaczął się rysować a nawet pękać. Nie od razu, ale to po zejściu z Jagodnej pierwsze oznaki dały się zauważyć. Nie wiadomo do dziś, co tak naprawdę leżało u podstaw. Może doskwierająca stopa Bodka, może to, że Sławek po drodze znowu zaczął przystanki robić przy jeżynach a potem przy jabłoniach, może to że chłopcy po raz kolejny zaczęli iść różnym tempem, może wreszcie to, że Sławek zaczął udowadniać Bodkowi, że dali by radę wczoraj dojść do Bystrzycy Kłodzkiej. A może wszystko po trochu? Faktem jest, że Bodek dziś szczególnie był wyczulony na uwagi do marszruty, bo to i stopy mu doskwierały i nocleg był tam, gdzie się udało go znaleźć na parę dni przed wyjazdem a wiadomo, że znalezienie noclegu na jedną dobę do łatwych nie należy. Szliśmy więc troszkę podzieleni, czasami nawet tracąc się z zasięgu wzroku. Z lasu okalającego wzniesienie Jagodnej wyszliśmy na łąki, by dojść do wsi Ponikwa. Na samym rogu drogi, którą szliśmy i drogi na Starą Bystrzycę ujrzeliśmy przepiękny ogród. W ogóle na trasie widać, że jest tutaj bardzo dużo gospodarstw, gdzie wygląd ogrodów czy otoczenia domów jest dopieszczony do naprawdę wysokich pułapów. Ponikwę zapamiętamy też dlatego, że tutaj ponownie zgubiliśmy prowadzący nas szlak. Może się zagadaliśmy a może skręt był słabo oznakowany? Teraz tego już nie ustalimy. Ale ponieważ szliśmy drogą asfaltową a powrót na szlak oznaczał dla nas albo cofanie się albo wspinaczkę na pionowe skały piętrzące się po naszej lewej ręce. Bodek wytyczył prawidłowy azymut i podreptaliśmy dalej. Dalej weszliśmy do Długopola-Zdrój. Wydawało nam się ze szczytu Jagodnej, że to większa mieścina a tutaj na dole ledwo weszliśmy a już się okazało, że wychodzimy drugim jego końcem. Nerwowość chyba wisiała w powietrzu, bo jak weszliśmy do jedynego na tym odcinku otwartego sklepu, to Sławek mało nie pokłócił się z jedną z klientek. Sytuacja wypisz wymaluj jak u Barei. Ona oglądała jedne miody w liczbie chyba trzech. O każdym coś chciała wiedzieć, więc sprzedawca o każdym mówił, co wiedział. Tymczasem Sławkowi w oko wpadł zupełnie inny słoiczek. No i babeczka widząc, że Sławek szykuje się na ten inny, natychmiast zmieniła zdanie i zaczęła się zastanawiać nad jego miodem. Dodajmy, że to był ostatni słoik tego miodu a pani wcześniej z 5 minut prowadziła głośne dywagacje na temat innych miodów. Więc Sławek grzecznie powiedział – przecież oglądała Pani tamte. Na co Pani – a teraz oglądam ten. I ogląda i nadal się zastanawia. Odechciało nam się robić zakupy w tym sklepie. Sławek zrezygnował z zakupu i wyszliśmy ze sklepu a pomiędzy panią niezdecydowaną a Sławkiem to aż iskry przeskakiwały. To na pewien czas uzdrowiło atmosferę pomiędzy Sławkiem i Bodkiem i pozwoliło naszej grupie wrzucić piąty bieg na tak zwanej ostatniej prostej przed Bystrzycą Kłodzką. Słońce nadal prażyło i musieliśmy złapać oddech w cieniu przystanku autobusowego. A potem już tylko hyc do miasta. W mieście natknęliśmy się na emerytowanego nauczyciela w stanie lekkiego zauroczenia i ten momentalnie wyczuł w Sławku bratnią duszę do pogawędki. Więc Bodek poszedł sam do miejsca zakwaterowania. Tym razem był to hotel Abis i jest to miejsce, które każdemu polecam. Komfortowe pokoje w dużej liczbie powodują, że nikt nie marudzi przy rezerwacji na jedną noc. Śniadanie wliczone w cenę jest w postaci szwedzkiego stołu i nie do przejedzenia. Przemiła obsługa wprawiła nas wyśmienity nastrój. Sławek po dłuższej dyskusji w końcu rozstał się ze swoim rozmówcą i dotarł na miejsce. Tutaj zgodnie z wypracowanym już rytuałem rozebraliśmy się prawie do rosołu by odsapnąć, a potem wziąć ciepły i zimny prysznic stawiający na nogi. Potem zafundowaliśmy sobie kolację w restauracji i oddaliśmy się odpoczynkowi. To było wręcz niewiarygodne, ale to był nasz przedostatni dzień marszu. Po raz kolejny się udało. Tym razem to był według liczb spacerek, bo 21,6 kilometra zrobiliśmy w 5 godzin podchodząc pod górę 366 metrów. Biorąc pod uwagę trudności na trasie to wynik naprawdę niezły. Poza tym najważniejsze, że na koniec dnia skonfliktowani chłopcy zakopali topór wojenny i w pełnej zgodzie omawiali wszelkie przebyte do tej pory przygody. To było kolejne „ufff…” Noc kirem okrywała widoczne z okna wzgórza. Jutro miał być tak po kolarsku mówiąc etap prawdy.

Dzień VIII (18.08.2017): Bystrzyca Kłodzka – Złoty Stok

Nadszedł wreszcie ten ostatni dzień marszu. A nie tak dawno siedzieliśmy w pociągu z Wrocławia do Strzelina i baliśmy się wyjść, bo zawierucha okrutna szalała naokoło. Teraz też wyglądało na to, że nas nieźle zmoczy. Na razie jednak żwawo posprzątaliśmy pokój, spakowaliśmy plecaki i dumni z siebie udaliśmy się na śniadanie. Śniadanie było wręcz królewskie i nie do przejedzenia. Po parę rodzajów ryb, serów, chrupek, wędlin, kiełbas, owoców i warzyw świeżych i marynowanych. Biorąc na poważnie słowa Bodka o etapie prawdy jedliśmy nawet na zapas. Nie mogło być inaczej, skoro przez brak noclegu w zakładanym miejscu nasza wczorajsza marszruta skróciła się o około 10 kilometrów. Czyli….. dzisiaj mamy te 10 sobie dołożyć. No i ruszyliśmy, co chwila spoglądając w ciemne od chmur niebo. Dalibyśmy sobie nawet uciąć to i owo, że gdzieś przed nami, gdzieś w dali po prawej a nawet po lewej ostro padało. My na szczęście szliśmy suchą nogą, choć asfalt był mokry. Po opuszczeniu naszej przystani na noc wróciliśmy jeszcze w znalezione wczoraj miejsce koło starówki, gdzie w punkcie informacyjnym wbiliśmy sobie pieczątki do książeczek GOT. To nasza przedostatnia miejscówka na szlaku. Odciągaliśmy jak mogliśmy wyjście z miasta, ale wyjść z niego musieliśmy. I wyszliśmy. Szliśmy po płaskim terenie, a prowadził nas, czyli w sumie Bodka, szlak czarny. Bez problemu dotarliśmy do pierwszych wzniesień, niezbyt wysokich i zalesionych. Bywało, że czasami my opuszczaliśmy szlak, albo on uciekał nam, ale nieustannie szliśmy za Bodkiem a przed sobą mieliśmy coraz to wyższe górki. Najwyższa z nich budziła w nas respekt, bo ponoć to nasz ostatni obowiązkowy punkt pośredni, czyli Ptasznik (719 m n.p.m.) i obejść go nie było można a swoją wysokością wyróżniał się wśród okolicznych wzniesień. Zresztą na razie, to co chwila nam ginął z oczu, bo albo wchodziliśmy w teren zalesiony albo jakaś bliższa górka nam go przesłaniała. W Piotrowicach Dolnych ponownie natknęliśmy się na drogowskaz powiązany z niektórymi miejscowościami. Byliśmy na przykład ciekawi, ile kilometrów jest z Piotrowic Dolnych do Moskwy, a tu proszę jest odpowiedź. Równe 1.515 kilometrów. I zapamiętać łatwo i nie całkiem daleko. Tutaj też natknęliśmy się na podejście, pod które nam się nie chciało podchodzić. Nie z lenistwa, tylko wzrokowo podejście to było mocno zniechęcające. Szliśmy i szliśmy a końca nie było widać. Na szczęście po prawej i lewej stronie były jeszcze bardziej zniechęcające górki, więc nie marudziliśmy, tylko żwawo podążaliśmy za Bodkiem. No i opłaciło się, bo za parę chwil dosłownie doszliśmy do bezimiennej przełęczy lub jak kto woli siodła i naszym oczom ukazały się Ołdrzychowice Kłodzkie. Tam mieliśmy się posilić i troszkę odpocząć. Jak powiedział nam Bodek, tam mielibyśmy nocleg, gdyby jakiś był wolny. Czyli wszystko to, co przeszliśmy do tej pory, to dopiero część wczorajszego etapu? O matko! – wymsknęło się co poniektórym. Szybko stłumiliśmy jednak oznaki niepokoju, wszak schodziliśmy w dół wygodną, polną drogą, miasteczko przed nami, czyli same pozytywy. Dojście do miasta i przemarsz nim w poszukiwaniu dogodnego do odpoczynku miejsca zajęło nam ze 40 minut. Z braku dogodniejszego miejsca na postój wybraliśmy schodki zamkniętego sklepiku spożywczego. Tutaj można było dać odpocząć nogom i nie tylko zresztą nogom, wyrównać oddechy oraz uzupełnić niezbędne do dalszego marszu kalorie. Pogoda nadal dopisywała w takim zakresie, że nie padało, choć padać mogło. Po nabraniu sił zgodnie ze szlakiem czarnym, który tego dnia był wiodący dla nas powoluśku, jak to zwykle po dłuższej przerwie ruszyliśmy naprzód. Asfaltowa droga skończyła się po niecałych 500 metrach i musieliśmy wdrapywać się z 3 metry, żeby dostać się na leśną ścieżkę. Daliśmy radę bez większych problemów i szliśmy sobie w cieniu lasu widząc, jak okoliczne dolinki powoli zaczynają się kąpać w promieniach słońca. Było przyjemnie, ale do czasu. Musieliśmy z wygodnej, leśnej drogi skręcić stromo pod górę w nie dość, że stromą, to jeszcze błotnistą i pozarastaną wszelkiej maści krzakami. Tego dnia jednak nic nie mogło nas zatrzymać. No prawie nic, ale po kolei. Bodek szedł do przodu jak radziecki lodołamacz, powoli, ale zdecydowanie wręcz niepowstrzymanie rozgarniając na boki pokrzywy, osty, jeżyny i co tam jeszcze urosło. Nagle Bodek stanął jak wryty a w lesie rozległ się dramatyczny wrzask. Spłoszone ptactwo pouciekało dalej od nas a my zatrzymaliśmy się nie wiedząc, co się dzieje. Bodek stał w pochylonej pozycji, ale nic nie wskazywało na to, by złamał albo skręcił nogę. Wąskość ścieżynki i jej stromość spowodowały, że nikt z tyłu nie był w stanie zbliżyć się do Bodka i sprawdzić, co było przyczyną jego wrzasku i nagłego zatrzymania. Może jakaś zwierzyna zaczęła nadgryzać go od strony łydki? Najbliżej Bodka był Sławek. Krok za krokiem zbliżał się do znieruchomiałego Bodka, aż zobaczył długi i giętki pęd wczepiony kolcami w jego plecak i naszą klubową flagę. Sławek z aptekarską dokładnością i delikatnością właściwą raczej kobiecej dłoni odczepiał kolec za kolcem od naszego klubowego godła. – Zostaw ten plecak!!! – wrzasnął Bodek. – Wyciągnij mi te kolce z mózgu!!! Okazało się, że perfidne jeżyny usidliły naszego przodownika i fizycznie (za plecak) i intelektualnie (wbijając się w jego mózg). Znając już właściwą diagnozę Sławek szybko uwolnił Bodka, dzięki czemu mogliśmy podjąć trud dalszej wspinaczki po złotogórskich bezdrożach. Trzeba dodać, że taka wspinaczka prawie natychmiast powoduje, że nasze ciała są mokre od potu. To z kolei w nieodparty sposób podoba się wszelkiemu fruwającemu tałatajstwu. Tałatajstwo owo skrzętnie skorzystało z nadarzającej się okazji i z niekłamaną radością kąsało jak tylko mogło. A że było ciepło i w lesie dodatkowo parno, to uwierzcie, że mogło. Musieliśmy czym prędzej się z tej pijalni krwi wydostać na jakiś odkryty teren. Udało się to wkrótce i widok jak ujrzeliśmy kazał nam zapomnieć o utracie krwi. Góry Stołowe, Wałbrzyskie, Kamienne i Sowie a może i Bardzkie pokazały się nam w całej okazałości a liczne chmury dodając niezbędnego kontrastu dla prześwitów na niebie tylko zwiększały piękno tej chwili. Oj, gdyby tak jeszcze jakiś profesjonalista z odpowiednim sprzętem był w naszej grupie. Cóż to byłyby za ujęcia? Niebyło jednak czasu na zbyt długie zachwyty, bo Ptasznik wciąż czekał. Mogliśmy iść na przełaj, bo było i bliżej, i pewnie nie trzeba byłoby schodzić w dół, ale nikt, nie mógł nam zagwarantować dogodnej drogi. Więc chcąc nie chcąc musieliśmy schodzić z niedawno zdobytych wzniesień Sarnicy (551 m n.p.m.) i Klekotki (536 m n.p.m.). Schodzenie było znowu łatwe i ładne, bo tym razem Góry Złote pokazywały cały swój urok ziemi lądeckiej i okolic. Był jeden jedyny minus tego schodzenia. A mianowicie ten Ptasznik był coraz wyższy. Doszliśmy do wsi Droszków i tu pojawił się dylemat, bo nam wypadało iść na Ptasznik prosto a drogowskaz pokazywał w prawo. Jednogłośnie poparliśmy stanowisko naszego Przodownika, by iść tak jak nas poprowadzi, czyli prosto. Przynajmniej będzie na kogo zwalić winę, jak zabłądzimy. Ale nie zabłądziliśmy. Zaczęło się decydujące podejście. Znowu troszkę ze szlakiem a troszkę jakby obok, ale dopóki pod górę, to nie możemy nie wejść na szczyt. Znowu po odcinku wygodnym i miękkim jak nadmorski piasek trafiły się chaszcze sięgające Bodkowi pod pachy. Na szczęście tym razem była to roślinność niegroźna dla naszych odkrytych tu i ówdzie ciał. Co najwyżej troszkę drobnego śmiecia nam się poprzyczepiało do koszulek, plecaków i skarpet. W pewnym momencie szlak niebieski, bo do takiego teraz doszliśmy, zwątpił, czy da radę wspiąć się na sam szczyt i poszedł sobie trawersem gdzieś prosto. My zaś za Bodkiem, jako się rzekło w górę. No i weszliśmy na szczyt, na którym nie było dosłownie nic poza lasem i stertą kamieni. Nawet pół drąga z połową tabliczki informacyjnej, że tu to jest właśnie tu. Bodek wszedł po chybocących się kamieniach na stertę głazów i rozejrzał wokół. Nic w okolicy niebyło wyższe. Zatem komisyjnie stwierdziliśmy, że Ptasznik (719 m n.p.m.) został przez nas zdobyty. Rozpoczęło się schodzenie w dół. Bodek po drodze straszył, że straszne jest to zejście, bo kiedyś tędy wchodził i nie dał rady wejść. Ale chyba inną drogą wchodził wtedy, niż my teraz schodziliśmy, bo nawet pół kamienia z tych obiecanych rumowisk nie spotkaliśmy. Teraz do nas dotarło, że to było ambicjonalne wyzwanie dla Bodka. Nie mogło się tak zdarzyć, że nie wszedł tam, gdzie wejść chciał. Dumni z naszego Prowodyra szliśmy w dół. Nie było kamieni, ale było błocko, tak duże, że po drodze rowerzyści towarzyszący nam na pewnym odcinku trasy zrezygnowali z powrotu tędy. Ma zaś na odwrót, ale cóż było robić, jak tak iść mieliśmy. Zeszliśmy zatem do Chwalisławia znanego z tego, że tutaj szlaki są odcinkowo tak źle oznakowane, że nawet na mapie jest to napisane, że jest źle. Wioseczka ciągnęła się a my mieliśmy w pewnym momencie widok na Jawornik Wielki (872 m n.p.m.), który z poziomu Chwalisławia jest naprawdę imponującym szczytem. Skoro Bodek pobłądził tu raz, to czemu nie miałby tego zrobić po raz drugi? Więc zrobił to po raz drugi i musieliśmy się orientować na znane mu zalesione wzniesienia otaczające Złoty Stok. Polem szło się jak Cię mogę, póki była to miedza. Potem miedza się skończyła i szło się rżyskiem. To już było gorzej. Najgorsze było przed nami. Jakieś krzaki, łopiany czy coś i masa pokrzyw a dodatkowo jakiś strumyczek wąski, ale z podmokłymi brzegami. Nieostrożny skok mógł zakończyć się zaparkowaniem buta po kostkę w błocie. Metodą prób i błędów pokonaliśmy pierwszą linię krzaków i ruczaj. I gdy już myśleliśmy, że jest okej, to się okazało, że nie jest okej. Musieliśmy zawrócić i próbować obejść to z prawej strony. Gdzieś tam przed nami był las i nawet chyba była widoczna jakaś leśna droga. Tam musieliśmy się dostać. Na przeszkodzie było tylko ogrodzone pole, na którym pasły się konie i krowy. Podeszliśmy do ogrodzenia i zobaczyliśmy jakąś taśmę, jakby plastikową. Drutów nie było żadnych. Jest pod napięciem, czy nie? – zastanawialiśmy się wszyscy. Bodek się wahał a czas upływał. Obejścia raczej nie było. No to Sławek zebrał się na odwagę i dotknął palcem taśmy. Auuuuu……!!! Kopie!!! – wrzasnął i zaczął machać ręką. Ale zrobił przy tym charakterystycznego banana na szelmowskiej gębie, więc wszyscy stwierdziliśmy, że nas wkręca. No to Bodek chwycił ową taśmę całą dłonią, zacisnął rękę i podciągnął taśmę do góry. Dłuższą chwilę nic się nie działo. Powoli zaczęliśmy przechodzić pod taśmą. W pewnym momencie zawył Bodek i zaczął skakać jak oparzony. Oooooo żesz…… O……. matko!!!!!! Ależ mnie walnęło…..!!! – wyryczał wręcz. Zaraz, zaraz – zapytaliśmy – to kopie, czy nie kopie? – Kopie, kopie jak cholera – darł się Bodek. – Nieeee, przecież nie kopie – powiedział Sławek. – Przecież żartowałem. – To se sam potrzymaj, a ja przejdę – odparł Bodek. No to taśmę chwycił Sławek. Przez chwilę dłuższą, tak może z 5 sekund, nie działo się nic. A za chwilę on zaczął tańczyć taniec św. Wita i drzeć się jak opętany. Okazało się, że tak właśnie działała ta taśma, że jakby kumulowała w sobie pewien ładunek elektryczny by potem uderzyć. No to tańczyło już dwóch dziarskich mężczyzn, niestety każdy po innej stronie taśmy i jakoś trzeba było to rozwiązać. Rozwiązanie znalazł Bodek, bo będąc już po właściwej stronie tej taśmy zaproponował podniesienie jej kijkiem. Trzymam za uchwyt korkowy – powiedział – to nic mi nie będzie. Jak powiedział, tak zrobił. Bodek znalazł sposób na w jego przekonaniu bezpieczne podniesienie taśmy, a prąd znalazł bezpieczne dojście do Bodka. Korek niby nie przewodzi prądu, lecz wilgotny korek już chyba przewodzi. Tańczący Bodek był żywym potwierdzeniem tej teorii. Na szczęście Sławek zdążył się przeczołgać na kolanach pod podniesioną taśmą. Na nas z kolei z niejakim zdziwieniem patrzyły konie i krowy. Niektóre chyba nawet chciały się z nami zaprzyjaźnić, ale my już nie mieliśmy ochoty. Pobudzeni lepiej niż kawą i śmiejąc się z takiego finału naszej dzisiejszej podróży wspinaliśmy się już po raz ostatni – jak twierdził Bodek – by dojść do drogi nr 390 łączącej Lądek-Zdrój z naszym wytęsknionym celem, czyli Złotym Stokiem. W końcu nam się to udało, chociaż mieliśmy wrażenie, że chochlik leśny co chwila nam tę drogę oddala i oddala. Ale to odgłosy jadących samochodów tworząc wtórne echa wprowadzały nas, zmęczonych już tylogodzinnym marszem w błąd. Po wyjściu na asfalt już nam się nie chciało szukać skrótów w krzakach, choć mapa nam to obiecywała. Na dzień dzisiejszy mieliśmy już dość map, obietnic i skrótów. Wrzuciliśmy 5-ty bieg i drogą, która wiła się niczym wysokogórskie serpentyny doszliśmy wreszcie do Złotego Stoku. Przez miasto szliśmy jak ekipa, na której ma być wykonany wyrok śmierci, noga za nogą. Zmierzchało się już, gdy dotarliśmy do Noclegów na Poddaszu. Cena 30 PLN jednak była atrakcyjna, bo pomieszczenie duże, ciepłe i w dużym budynku oferowało wszystko to, o czym marzyliśmy, czyli łóżka. Dopiero na miejscu Bodek nam powiedział, że w nogach mamy 39,5 kilometra z sumą podejść 1.105metrów a wszystko to zrobiliśmy w 9:54 godziny. Po zrzuceniu bagaży po pierwsze rzuciliśmy się sobie w ramiona. Radość nasza nie miała granic. Udało się!!! Po raz kolejny się udało!!! Nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności udania się do pobliskiego sklepu, gdzie zakupiliśmy największego szampana jaki tylko stał na półce. Szampan ten został następnie komisyjnie odkorkowany i zutylizowany. Posnęliśmy jak dzieci, każdy w swoim łóżeczku a w naszych głowach mieszały się wszystkie przeżyte w ostatnich dniach przygody.

Dzień IX (19.08.2017): Epilog

No i co tu napisać na zakończenie? Wstaliśmy jakby nie dowierzając, że to już koniec, Że nigdzie nie musimy się śpieszyć. No może z wyjątkiem dworca. Radość nasza była wciąż tak wielka, że nie dopuszczaliśmy do swoich ciał żadnych sygnałów bólowych. Wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że w nogach mamy 221,8 kilometra, że pod górę parliśmy aż 6.472 metry a wszystko to uczyniliśmy w 60 godzin i 28 minut, co daje średnią 3,67 km/h i to z uwzględnieniem wszystkich postojów i przerw. Zobaczyliśmy miasta i wioski i góry i ciekawostki, o których istnieniu do niedawna nawet nie mieliśmy pojęcia. Przeżywaliśmy wzloty i upadki, spory i godzenia się, pokonywaliśmy nie tylko przeszkody naturalne, ale i własne słabości. Każdy z nas zdał egzamin z dojrzałości turystycznej i odpowiedzialności za drugiego człowieka. Dało to nam psychicznego i emocjonalnego kopa. I wiemy, że na tym nie poprzestaniemy. Zatem czekamy, co Bodek przygotuje nam na przyszły rok. Tym razem chyba będą to Beskidy. Do zobaczenia.

Bodeusz

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *