06-13.V.2017 – 6 szczytów w 6 dni: Chełmiec (Góry Wałbrzyskie), Kłodzka Góra (Góry Bardzkie), Waligóra (Góry Kamienne), Wielka Sowa (Góry Sowie), Szczeliniec Wielki (Góry Stołowe), Ślęża (Masyw Ślęży)

Jedlina-Zdrój 2017 czyli Atak Klonów

Nie tak dawno układany był harmonogram wydarzeń dla Klubu Górskiego „Orły” a tu już okazało się, że impreza goni imprezę i czas szykować się do kolejnego wyzwania przygotowanego przez Bodka. Tym razem miało być to zdobycie 6 szczytów do Korony Gór Polski w 6 dni. Akces w tym projekcie zgłosili: Agnieszka, Edytka, Monika z Moniką, Renia, Krzysiek, Maciek, Marcin, Sławek i sprawca tego „zamieszania” – Bodek. Niektórzy z nas, jak na przykład Edytka, Monika, Renia i Krzysiek pierwszy raz uczestniczyli w tego rodzaju eskapadzie i z pewnymi wątpliwościami podchodzili do najbliższej przyszłości a te od czasu do czasu podsycane były przez stałych bywalców i znawców Bodkowych pomysłów.

Wyjazd z różnych stron Polski nastąpił w sobotę (6 maja) w godzinach przedpołudniowych i około godziny 17-ej wszyscy byliśmy już na miejscu. Ciężko było znaleźć miejsce docelowe, czyli Agroturystykę „Zacisze Trzech Gór” bo nawigacja troszkę myliła tropy, ale kto już raz tutaj dotarł, ten później nie miał żadnych wątpliwości. Jak się okazało, wybór Bodka był strzałem w przysłowiową „10”, bo gospodarze przemili, okolica cicha, warunki zakwaterowania fajne a jedzenie…??? Palce lizać, duży wybór własnych wędlin
i innych wyrobów. I jeszcze mobilność kuchni i obsługi o czym napiszę zresztą we właściwym miejscu.

Tego wieczora czekała nas kolacja, po czym zakwaterowaliśmy się według życzeń rajdowiczów. Zmieściliśmy się wszyscy na jednym piętrze, co potem pomagało nam w towarzyskich spotkaniach i obowiązkowych odprawach u kierownika Bodka.

Po wspomnianej kolacji a właściwie obiadokolacji wszyscy pod przewodnictwem Bodka udaliśmy się na zwiedzanie Jedliny-Zdroju. Ponieważ pora była już późna a my nie śpieszyliśmy się nadto, to zastał nas zmierzch, a potem wieczór i noc. Jedliny tego dnia nie widzieliśmy w sensie jakiegoś centrum, bo jest to miasteczko dość rozciągnięte na okolicznych wzgórzach i kotlinach a i nasza noclegownia była na uboczu jak się okazało. Zrobiliśmy więc niezbędne zakupy, aby przetrwać do rana a także na szlaku. Pamiętaliśmy bowiem, że jutro będzie niedziela, to i nie wszystko, co spotkamy po drodze może być otwarte. Wróciliśmy już późną nocą i ciemnicą do naszego ośrodka i po szybkim przebraniu pojawiliśmy się w pokoju Edytki i Moniki, które będąc po raz pierwszy na takim wypadzie a w dodatku jeszcze osobami spoza koła postanowiły szybko przełamać pierwsze lody. Okazało się od razu, że wszyscy nadajemy na jednych falach i każdy polubił każdego a rozmowy trwały długo jeszcze. Nowe osoby chciały wiedzieć, jak to będzie, a te które już były bez zwłoki odpowiadały i opowiadały nie ukrywając śmiesznych wydarzeń. Koniec końców pierwsze koguty już piały (jak to w agroturystyce), gdyśmy udali się na spoczynek. Góry mają to do siebie, że spać długo nie trzeba i nie można, więc już około 7-ej rano zaczęły się pierwsze nieśmiałe ruchy w pokojach. Śniadanie miało formę szwedzkiego stołu i każdy znalazł dla siebie coś pysznego, nawet były dania na ciepło a to bigos, to parówki albo jajecznica. Po śniadaniu szybko wskoczyliśmy w chodziarskie stroje i samochodami udaliśmy się do Szczawna-Zdroju, gdzie przewidziany był start naszej grupy. Tak to w ogóle było zaplanowane, że codziennie podjeżdżaliśmy w inne miejsce w pobliżu innego pasma górskiego a potem już na nogach pedałowaliśmy w kierunku szczytu.

Dzień 1 – Chełmiec 869 m n.p.m. (Góry Wałbrzyskie)

Zaparkowaliśmy samochody pod sklepikiem, gdzie ponownie zrobiliśmy zapasy płynów energetycznych, czekolad i kabanosów i nieśmiało ruszyliśmy przez miasto do miejsca, gdzie znaleźliśmy szlak wiodący na Chełmiec. Początek szlaku wiódł w okolicy Parku Zdrojowego, potem minęliśmy stadninę koni. Cóż tam były za koniki. Długie smukłe nogi, wysokie w kłębie, oczu wprost nie można było oderwać. Ale oderwaliśmy i brnęliśmy do przodu. Akurat sformułowanie „brnęliśmy” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo po zeszłotygodniowych opadach śniegu i deszczu niektóre miejsca tonęły wręcz w wodzie a przynajmniej w błocie. Zdarzyło się nawet miejsce, gdzie musieliśmy bez mostku przejść przez potok. Na szczęście znaleźliśmy coś w rodzaju brodu i wyszliśmy na lekkie wzniesienie. Zrobiło się sucho, chociaż chmury na niebie groziły nam deszczem. Po drodze natknęliśmy się na „znakarzy” malujących nowe ścieżki rowerowe. Wymieniliśmy uwagi na temat okolicznych pasm górskich, trudności mogących nam towarzyszyć przy zdobywaniu takich i innych szczytów oraz ciekawostek wartych zwiedzenia. Spotkanie „znakarzy” dało Bodkowi szansę na powiedzenie pary słów na temat ich działalności i przepisów normujących tą działalność. Mniej więcej też w tym miejscu po raz pierwszy zostało zadane pytanie, czy na pewno dobrze idziemy.  Była to pierwsza próba buntu na pokładzie, bo już dłuższy czas szliśmy i szliśmy a Chełmiec nic się nie przybliżał, tylko oglądaliśmy go co i rusz z innej strony. Kierownik tak właśnie odpowiedział, że chciał zobaczyć czy z drugiej strony Chełmiec wyglądał jak z tej pierwszej i że idziemy dobrze. Bunt został zażegnany w zarzewiu i poszliśmy dalej. Nie znaczy to oczywiście, że poszliśmy
na Chełmiec. O nieee… Chełmiec mieliśmy już nawet nie z boku ale za plecami a Bodek nadal twierdził, że żeby wejść tam……..to trzeba wejść tu….. A że w grupie panuje demokracja, co prawda jednoosobowa, ale zawsze demokracja, to już nikt nie dyskutował, tylko dziarsko maszerował za Bodkiem. W przerwie znaleźliśmy zaczątek szałasu i Bodek z Edzią czynili honory gospodarzy. Gości usadzili na werandzie i odpoczęliśmy sobie przed jak wtedy myśleliśmy ostatecznym podejściem. Bodek złożył wtedy obietnicę Edzi, że rozbuduje ich gniazdko. I trzeba przyznać, że się wywiązał, co na późniejszych zdjęciach było widać, jak się ta posesja rozrastała. Po krótkich śmichach-chichach ruszyliśmy tym razem zdecydowanie pod górę, co nie przypadło do gustu niektórym z nas. Ale Bodek powiedział, że każdy metr w górę przybliża nas do szczytu. Zapomniał tylko powiedzieć – albo hultaj jeden nie chciał – że to nie do tego szczytu
się zbliżamy i te metry podejścia wcale nas nie powinny cieszyć. Było naprawdę stromo i cieszyliśmy się, że droga wiodła trawersem. Patrzyliśmy pod nogi, bo jeden błąd groził niekontrolowanym sturlaniem się bardzo, ale to bardzo nisko w dół. Trwoga w niejedno serce zajrzała na widok stromizny z prawej strony i prawie przepaści z lewej. Patrzyliśmy zatem pod nogi i szliśmy za Bodkiem, który w końcu oznajmił nam, że zdobyliśmy Trójgarb (778 m n.p.m.) i możemy schodzić w dół. Ciśnienia nie wytrzymał Krzysiek i tylko szybka reakcja Pań zapobiegła rękoczynom. Wszyscy jak jeden mąż podejrzewali, że Bodek zrobił to specjalnie, żeby przeciągnąć grupę po dodatkowych kilometrach. Zejście trwało już krótko i na dole, czyli tam, gdzie według niektórych zabłądziliśmy, nabraliśmy energii potrzebnej do ostatniego ataku. Tym razem Chełmiec był już przed naszymi oczami.  Wychodząc od czasu do czasu na punkty widokowe widzieliśmy pobliskie szczyty, które przypominały dziecięce kopki piasku na plaży. O ile ich wysokość nas nie wzruszała, to niestety prawie każda była wybitna, czyli bardzo stroma i z dużą różnicą poziomów pomiędzy punktem startowym a szczytem. To już nie było zabawne. Ten odcinek drogi zmęczył nas podłożem pokaleczonym kołami traktorów biorących udział w wycince drzew. Błoto, kałuże i pełno fruwających wokół komarów mobilizowało nas do przyśpieszenia kroku. I w końcu nadeszła ta pora. Nie było już gdzie wejść, poza samym stromym podejściem pod Chełmiec. Tu po raz kolejny niewysoka przecież góra udowodniła wchodzącym, że nie należy nigdy popadać w pychę i lekceważyć wyzwań. Zatem sapiąc i dysząc, noga za nogą jedno za drugim wspinaliśmy się pod górę. Zawsze tak jest, że te pierwszodniowe podejścia wydają się najtrudniejsze. Droga wydawała się nie mieć końca. Tylko widok okolicy, która pojawiała się od czasu do czasu i to coraz niżej dawał nam nadzieję na rychły koniec męki. Wreszcie wyszliśmy na wypłaszczenie i pomiędzy drzewami pokazała się wieża widokowa. Obok przy palenisku jakaś grupa kończyła grilla. Zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek na złapanie oddechu i sesje fotograficzne i wdrapaliśmy się na wieżę widokową, z której widoki były naprawdę imponujące. Kłębiące się chmury dawały cudowny obraz i tylko zastanawiało nas, co moglibyśmy zobaczyć przy dobrej widoczności powietrza. Jeszcze tylko szybko parę fotek na szczycie wieży i mogliśmy schodzić… Zejście choć strome, było łagodniejsze niż podejście. Cieszyliśmy się z tego wiedząc już, ile wysiłku wymaga zejście po stromiźnie. Droga powrotna biegła lasem, więc nic szczególnego nie było widać, za wyjątkiem widoku na rozpościerający się u naszych stóp Świeradów-Zdrój. A uwierzcie mi, był bardzo, bardzo u naszych stóp. Ciekawostką turystyczną na zejściu były kamienne płyty upamiętniające górników poległych podczas II wojny światowej (różnej narodowości, różnych kopalin i różnych kopalń) wykonane na wzór stacji drogi krzyżowej. I tak schodząc i żartując a czasami posilając się płynami z zawartością minerałów i witamin oraz gorzką czekoladą i kabanosami doszliśmy do Świeradowa-Zdroju. Tradycyjnie już padły pytania o to czy daleko jeszcze. Jak się zapewne domyślacie nie było już daleko, więc za jakieś 90 minut rześcy i dumni z siebie dotarliśmy do naszych samochodów. Potem już tylko zakupy w pobliskim sklepiku i można było powolutku wracać na zasłużony odpoczynek. Szybki tusz w pokojach pod prysznicem, potem obiadokolacja (jak zwykle pyszna) i mogliśmy spotkać się na odprawie u Kierownika. Tam okazało się, że intensywności ostatniego podejścia nie wytrzymała kostka Reni i mocno zapuchła. Wszyscy rzuciliśmy się na ratunek owej kostki. Monia z Maćkiem uruchomili swoją wiedzę ratowników medycznych, reszta zadbała o wymiar duchowy, twierdząc, że zdrowy duch przemoże niedoskonałości ciała. Sławek jeszcze znalazł opaskę profilowaną na kostkę a Kierownik obiecał skrócić trasy z 29 kilometrów na nieprzekraczające 25. Wszyscy entuzjastycznie podeszliśmy do wyrozumiałości, jaką okazał nam nasz Kierownik. Niby 4 kilometry, a ileż pozytywnych emocji. Odprawa trwała długo, bo trzeba było omówić wszelkiego rodzaju niuanse zmodyfikowanej trasy, żeby nikt z grupy nie poczuł się porzucony ani odrzucony przez fakt jakiejś zgrubiałej kostki. Takie rzeczy nas nie odstraszają, więc z nadzieją w naszych sercach około 3-ej nad ranem kładliśmy się spać.

Dzień 2 – Kłodzka Góra 765 m n.p.m. (Góry Bardzkie)

Po pysznym śniadaniu, wypoczęci pomimo krótkiego snu, zapakowaliśmy się do samochodów. Ruszyliśmy na Kłodzko, stare miasto nad brzegami Nysy Kłodzkiej położone, które w historii niejednokrotnie przechodziło z rąk czeskich w polskie albo niemieckie lub austriackie. Miasto słynie z twierdzy kłodzkiej zbudowanej w tym kształcie przez Austriaków a wzmocnionej i rozbudowanej przez Prusaków. Na ówczesne czasy prawie niezdobyty był to obiekt. Mieliśmy właśnie z okolic tejże twierdzy startować na szlak, ale że Renia kostkę spuchniętą miała nadal, chociaż mniej niż wczoraj, to zapadła decyzja wystartowania z przełęczy Łaszczowej. Nie bez problemów znaleźliśmy tę przełęcz. Jej położenie czyniło ją bardzo ważną w historii. Stanowiła bowiem naturalną granicę pomiędzy księstwem ziębickim a hrabstwem kłodzkim. Dodatkowo przebiegała tu granica posiadłości należących do cystersów kamienickich a słupki graniczne zachowały się do dzisiejszych czasów. Jak mówią historyczne kroniki prawie każdy konflikt w tych stronach kończył się walkami o tę przełęcz. Nasyceni tą wiedzą zrobiliśmy rozgrzewkę wchodząc na Górę Łaszczową wznoszącą się 30 metrów ponad nas na 622 m n.p.m. Stąd przy bezchmurnym prawie niebie zauważyć można było prawie płaską ziemię rozciągającą się od Ząbkowic Śląskich przez Kamieniec Ząbkowicki aż do Paczkowa. Widoczne były charakterystyczne zbiorniki wodne takie jak Zbiornik Kamieniec i Jezioro Paczkowskie. Nasyciwszy swoje oczy widokami wypłaszczeń wróciliśmy na przełęcz i niemalże z rozpędu rozpoczęliśmy spacer w kierunku Kłodzkiej Góry. Po drodze czekała nas w zasadzie jedna tylko przeszkoda, ale cóż to była za przeszkoda. Sama nazwa Ostra Góra dawała do myślenia, bo byle pagórka nikt by tak nie nazwał. Jak się okazało jest to trzecia co do wysokości góra tego pasma wznosząca się stromym podejściem aż do 752 m n.p.m. Więc jak już doszliśmy do tak zwanego podnóża to ponownie pomyśleliśmy, że Kierownik robi to specjalnie a o samej górze: RESPECT… Słońce operowało na bezchmurnym niemalże niebie, co wyciskało z nas siódme poty. Korzystało na tym wszelkiego rodzaju fruwające robactwo, co nam nie przypadło go gustu. Śmialiśmy się, że skoro w naszej grupie mamy jednego złego człowieka w osobie Kierownika, to nie dziwota, że jego krew i pot najbardziej smakowały fruwającym upierdliwcom. Ale też przyznać trzeba, że uginając się pod ciężarem winy za spuchniętą kostkę Reni mężnie znosił te tortury. Zresztą na rajdy jeżdżą bardzo pozytywne jednostki i takie przeciwności tylko mobilizują do bardziej wytężonego wysiłku i salw śmiechu wywołanych każdą możliwą sytuacją, nawet taką, która nie powinna się wydarzyć. A gdy już zdobyliśmy Ostrą Górę, to ponownie westchnienie ulgi przemieszane z ochami zachwytu wydzierało się po kolei piersi każdego kto tu dotarł. W tym to miejscu narodziło się rymowane powiedzenie, którego autor pozostaje w mrokach niepamięci, a które wywoływało salwy szczerego śmiechu. Brzmiało ono: „no to po ogórze na Ostrej Górze”. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej zachęty i muszę przyznać, że owe ogóry chyba nigdy tak nam nie smakowały, jak tam. Ktoś nawet to uchwycił w obiektywie aparatu, po czym poszliśmy dalej. Rozgrzani podejściem pod Ostrą Górę nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się tuż przy szczycie Kłodzkiej Góry. Prawdę powiedziawszy to sam szczyt był po prawej ręce schowany w lesie i gdyby nie GPS, to mogliśmy go przegapić. Ale nie przegapiliśmy i Kłodzką Górę zdobyliśmy. Zostało to uwiecznione na zdjęciach, po czym po wbiciu pieczątek do książeczek KGP i GOT wyszliśmy na dogodniejszy teren, gdzie urządziliśmy sobie stół szwedzki w wersji na stojąco. Głód dał się nam we znaki, skoro poszła nawet woda z ogórków. Powrót był już tylko formalnością, bo schodziliśmy powolutku w dół, czasami nawet wchodziliśmy pod górę, ale była to szutrowa droga czasami tylko poprzecinana kałużami lub sączącymi się z góry na dół cienkimi strugami, więc nie stanowiło to dla nas problemu. Tym razem otwierał się nam widok na kotlinę kłodzką i zamykające ją z drugiej strony góry Wałbrzyskie, Kamienne, Stołowe i Sowie. Piękny widok, który polecamy każdemu, kto tu jeszcze nie był. To był dzień pokoju w grupie, Krzysiek nie marudził, Renia na kostkę nie narzekała a wszyscy byli wdzięczni Kierownikowi za skrócenie szlaku i niebłądzenie. Może myśleli, że to spowoduje, że już nigdy i nigdzie nie zabłądzi? To miała okazać przyszłość. Wróciliśmy bez przeszkód do naszej ostoi i dalej odbyło się wszystko bez zmian. Tusz pod prysznicem, obiadokolacja i odprawa u Kierownika. Tym razem poszliśmy w kierunku liści klonu / pędów sosny / kory dębu, co zbawiennie wpłynęło na nasze organizmy i psyche. Z niecierpliwością czekaliśmy 3 godziny, co przyniesie nam jutro….. czyli właściwie dziś….

Dzień 3 – Waligóra 936 m n.p.m. (Góry Kamienne)

Dziś nam przyniosło kolejne pyszne śniadanie, po którym wsiedliśmy w samochody, by zgodnie z założeniem udać się w pobliże Waligóry. Tym razem zabłądziliśmy samochodami a nie pieszo. Nawigacja tak prowadziła, że kręciliśmy się bez ładu i składu, to z głównej trasy w bok, to z bocznej z powrotem na główną. Ostatecznie zaparkowaliśmy na terenie czegoś w rodzaju skansenu staroci wszelkiej maści takich jak maszyny rolnicze, sprzęt RTV i AGD oraz narzędzia i przedmioty domowego użytku w miejscowości Łomnica. Stamtąd śmiałym krokiem ruszyliśmy na trasę. Wiodła ona na początku wąską asfaltową drogą wijącą się tym miasteczkiem wcinającym się w kotlinę pomiędzy okolicznymi wzniesieniami. Po paru minutach weszliśmy w las i wygodną szutrówką delikatnie wznoszącą się parliśmy do przodu. Słońce pięknie przyświecało, ale my szliśmy prawie cały czas w cieniu. Nie była to stała tendencja, bo za chwilę kropiła mżawka a za chwilę znowu świeciło słoneczko. Po drodze spotkaliśmy domek, który (jak powiedział nam Kierownik) Bodek zbudował w nocy dla Edzi. To był kolejny etap rozbudowy szałasu widzianego pierwszego dnia na trasie. To była wersja domku na palach, bo skoro okolica górska to i podtopienia wiosenno-jesienne są możliwe. Dalej spotkaliśmy nieśmiałe połacie śniegu pięknie eksponujące się na tle delikatnej zieleni runa. Pięliśmy się do góry chwaląc szczyt, który delikatnym podejściem nie nadwyrężał naszych sił. Szło się przyjemnie z prędkością, która wszystkim pasowała, więc nikt nie zostawał z tyłu. Śmiechu było co niemiara, gdy z bezchmurnego niemalże nieba śnieg zaczął na nas padać. W niczym to nam nie przeszkodziło i doszliśmy do miejsca, gdzie złapała nas konsternacja. Już niedaleczko po prawej schronisko PTTK „Andrzejówka” było widać, ale po lewej natknęliśmy się na pionową niemal ścianę. I już nawet myśleliśmy, że może nie musimy się na nią wspinać, ale żółty szlak mówił nam co innego. O matko!!! Cośmy się namęczyli, nasapali. Drobnymi kroczkami jedno za drugim nawet w odległości znacznej, bo jakiekolwiek poślizgnięcie się groziło nie tylko upadkiem tejże osoby, alei zabraniem wszystkich poniżej się znajdujących na sam dół. Nikt nie liczył minut, które spędziliśmy na wspinaczce. Głośne narzekania jednych wywoływały salwy śmiechu pozostałych i na odwrót. Nawet miejsca nie było, gdzie troszkę bardziej płasko by było i umożliwiło odpoczynek przed dalszym trudem. W końcu dotarliśmy na szczyt. Jakaż radość rozpierała piersi nasze. Posililiśmy się, uzupełniliśmy poziom płynów i zaspokojeni w naszej potrzebie zdobycia Waligóry zaczęliśmy zejście. Po raz kolejny okazało się (przypadkiem to było a może i nie), że wchodziliśmy najbardziej stromą ścieżką. Ale to i dobrze, bo po stromiźnie wchodzić lepiej niż schodzić. Radośni schodziliśmy sobie spacerkiem lekko w dół widoki piękne gór Kamiennych i Wałbrzyskich podziwiając. Sił nabieraliśmy w schronisku „Andrzejówka”.  Dobrze wyposażone schronisko i w jadło i w napitki i w pamiątki jest dobrym punktem w dobrym miejscu. Stamtąd już blisko mieliśmy…. Hihihi… Tak Kierownik mówił, ale Monia mając alternatywny system nawigacji potrafiła nas uświadomić, co do tej bliskości. Faktem jest, że przez przełęcz pod Turzyną i przełęcz pod Jeleńcem a następnie nieoznakowanymi duktami doszliśmy do Trzech Strug. Stamtąd zaś już o rzut kamieniem a może i trzy rzuty stały nasze samochody. Nakręciliśmy tego dnia kilometrów, choć Kierownik słowa dotrzymał i nie przekroczyliśmy magicznych 28 kilometrów. Szczęśliwi wróciliśmy do naszej ostoi, gdzie już rytuał pewien kazał nam według wypracowanych kanonów kontynuować zajęcia grupowe. I znowu nie wiedzieć kiedy świtać zaczęło…

Dzień 4 – Wielka Sowa 1.015 m n.p.m. (Góry Sowie)

Po śniadaniu wsiedliśmy w samochody, by zgodnie z założeniem udać się w pobliże Wielkiej Sowy. Tak jak to ustaliliśmy na wczorajszej odprawie trasa uległa modyfikacji poprzez skrócenie, by dać odpocząć kostce Reni. Nikt nie chciał ani narażać jej na dalsze komplikacje ani na przymusowy odpoczynek w naszym ośrodku. Zaparkowaliśmy na Przełęczy Sokolej (754 m n.p.m.) gdzie jak zdążyliśmy zauważyć znajduje się lokalne centrum sportów zimowych o czym świadczyła duża liczba wyciągów narciarskich i tras zjazdowych. Jak to mamy w zwyczaju zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy szlakiem czerwonym pod górę nawet dość stromo. Niedaleko nas przywitało nieczynne schronisko Pod Orłem, od którego jak pływak od trampoliny odbiliśmy się by ruszyć dalej. Jak obiecywali Monika z Maćkiem – którzy byli już wcześniej na Wielkiej Sowie – podejście z tej strony nie było wyczerpujące ani trudne. Po tym, co przeżyliśmy pod Chełmcem i Waligórą, można by rzec, że był to spacerek. Bez żadnych wydarzeń ani niespodzianek weszliśmy sobie na Wielką Sowę, gdzie naszym oczom ukazała się okazała wieża. Tajemnicą poliszynela było, że Krzysiek vel Criss jest zakupoholikiem. Śmiechu było co niemiara, gdy ponad 20 minut zagadywał sprzedawcę pamiątek i żądał upustu za zakupy w jego mniemaniu hurtowe. Dopiero gdy nasz zbieracz magnesików się zaspokoił reszta mogła zobaczyć, co nie zostało wykupione. Weszliśmy po zakupach na wieżę widokową i widoki były wręcz imponujące. Dobrze, że zostawiliśmy plecaki na dole, bo chyba byśmy nie dali rady w tej ciasnocie z plecakami się wdrapać. Na górze zastaliśmy istne arktyczne warunki, bo i wiatr i zimno, mimo że w słońcu staliśmy. Nawet utrwaliliśmy na zdjęciach poziomo sterczące sople zamarzniętej wilgoci, bardzo pięknie prezentujące się na tle bezchmurnego nieba. Po nabraniu sił, uzupełnieniu płynów, kalorii i białka wróciliśmy na trasę powrotną. Ta przebiegła spokojnie. Kolejnego zapasu sił i energii nabraliśmy w Chacie pod Sową już na samym zejściu. Czas zaoszczędzony na skróconej trasie przeznaczyliśmy na zwiedzenie podziemi kompleksu Riese w Walimiu. Każdemu, kto będzie w pobliżu polecam odbycie tej wycieczki. Przewodnikiem jest miejscowy kilkudziesięcioletni mężczyzna, którego rodzina zginęła w tym rejonie. Mężczyzna dysponuje naprawdę niesamowitą wiedzą i widać było, że jest emocjonalnie związany z tym miejscem. Na bieżąco zapoznaje się z najnowszymi osiągnięciami odkrywczymi w kwestii miejscowych tajemnic, które pomimo upływu lat i otwarciu kolejnych archiwów nadal okryte są mrokami niejasności. Wycieczka okraszona wiedzą przewodnika i multimedialną prezentacją zostawiła na nas niezatarte wrażenia. Tutaj niemal na żywo okazało się, że robotnicy nie byli bezcenni jako siła robocza….. byli tańsi niż narzędzia, którymi pracowali….po wyjściu każdy z nas głęboko nabrał powietrza w płuca….upłynęło parę chwil, dłuższych nawet, zanim doszliśmy do siebie po tej pouczającej wyprawie.  Po chwili wracaliśmy już do Jedliny…

Dzień 5 – Szczeliniec Wielki 919 m n.p.m. (Góry Stołowe)

No i nadszedł dzień 5-ty. Tego dnia Kierownik przewidział dla nas wyprawę na Szczeliniec Wielki. Wytrenowani dotychczasowymi naszymi wyprawami szybko ogarnęliśmy się po pysznym jak co dzień śniadaniu i ruszyliśmy w drogę. Niebo było bezchmurne a pogoda rozpieszczała nas temperaturą. Szczeliniec Wielki jest charakterystyczną górą widoczną z prawie każdego zakątka Kotliny Kłodzkiej, widzianą jako kapelusz z płaskim daszkiem. W miarę przybliżania się do owego masywu potężniał on w oczach i nasze miny powoli rzedły…. To tam mamy wejść…??? Toć to ściany pionowe są. Ale potem się okazało, że tam nawet droga asfaltowa prowadzi i tak z duszą na ramieniu, na drugim biegu jechaliśmy serpentynami w górę i w górę. W końcu udało nam się dojechać do wsi Pasterka. Zaparkowaliśmy samochody pod schroniskiem PTTK o tej samej nazwie i w drogę. Szlak żółty szybko wciągnął naszą grupę w las. Nie wiedzieć nawet kiedy przeszliśmy przez las po płaskiej prawie drodze. Doszliśmy do podejścia na Szczeliniec Wielki, ale Bodek stwierdził, że za szybko byśmy ten szczyt zdobyli. Więc odeszliśmy od góry przebijając się przez wycieczkowe tłumy otaczające stragany w Karłowie. Przy tych straganach tośmy troszkę czasu zabarłożyli, tak coś koło pół godziny. Nasz kolega Krzyś jak zwykle nie mógł się zdecydować co kupić i do każdego zakupu powoływał komisję żeńską, żeby wyraziła swój pogląd. W końcu nasz Król Łagodności Bodek stracił wrodzoną sobie cierpliwość i kazał nam iść za sobą.  Wydostaliśmy się z tłumu zakupoholików i koniec końców i nasi spece od marketingu zorientowali się, że nas już tu nie ma. Szybko nas dogonili i szliśmy za Bodkiem oddalając się od naszego celu. Ale wiara nasza była niezłomna, wszak już nie raz doszliśmy tam, gdzie planowaliśmy (chyba raczej gdzie zostało nam zaplanowane). Po opuszczeniu Karłowa wróciliśmy w leśne ostępy i szliśmy dziarsko mając Szczelińca Wielkiego już nie za plecami, ale po lewej stronie. Był to rodzaj ścieżki dydaktycznej i od czasu do czasu pojawiały się odbicia w bok. Nie bylibyśmy Orłami, gdybyśmy na te boki nie odbijali. Warto było, bo pięknie się z tych miejsc prezentował nasz cel. Czas szybko leciał, kilometry połykaliśmy wcale nie pędząc. Nadeszła w końcu ta pora, że już nie było płasko, lecz stromo i to owszem owszem. Ale skoro wiedzieliśmy, że nas to czeka, to nie było to jakimś wielkim zaskoczeniem. Nawet pytań do Bodka, czy daleko jeszcze nie było zbyt dużo. I w końcu po kolejnym wypłaszczeniu doszliśmy. – Gdzie? zapytacie? Doszliśmy tu, gdzie już byliśmy, czyli do podnóża Szczelińca Wielkiego w Karłowie. A zatem Bodek zafundował nam kilkunastokilometrową Wielką Pardubicką Pętlę. Wyrazom wdzięczności nie było końca wszystkie ukierunkowane były na naszego Kierownika. Ale że narzekanie nie leżało w naszej naturze a kierowanie słów uwielbienia nie przeszkadzało nam w chodzeniu, to wdrapywaliśmy się po schodach i wielbiliśmy naszego kochanego Kierownika. Satysfakcję nam dał widok puchnącego Bodka. A więc można zachodzić i jego…. Tempo już nam wybitnie spadło i drapaliśmy się wciąż w górę iw górę a końca nie było widać. Widać za to było ogromne głazy i skały poprzerastane tu i ówdzie drzewami. Nieoczekiwanie dla nas za jednym z licznych zakrętów i głazów oczom naszym ukazał się przecudny widok. Panorama rozpościerająca się przed nami była oszałamiająca. Piękna, słoneczna pogoda tylko wzmagała doznania. Obudzili się w nas esteci i koneserzy. Nikt już Bodkowi nie pamiętał życzeń składanych na ostatnim podejściu. Mogliśmy jeszcze zaliczyć skalny labirynt na samej górze, ale tam trasa była jednokierunkowa i zeszlibyśmy zupełnie po drugiej stronie niż planowaliśmy. Nasze odbicia w bok, przerwy, sesje zdjęciowe teraz się skumulowały i zrobiło się cienko z czasem. Zjedliśmy ciepły posiłek w schronisku bardzo smaczny w towarzystwie panoramy za oknem i zbieraliśmy się do zejścia. Tymczasem Krzyś wdrapał się na jeszcze jedną platformę wyżej (chyba zasięgu szukał) i gadanie mu się włączyło. Machaliśmy do niego, krzyczeliśmy do niego, że już schodzimy a on odmachiwał nam i……. dalej gadał, nie myśląc schodzić… Bodek podjął decyzję, że czas ruszać. I tak już telefonicznie poinformował właścicieli naszego ośrodka, że będziemy mieli ponad półtorej godziny opóźnienia w powrocie. Szacun wielki w tym miejscu dla obsługi kuchni, która musiała zostać, żebyśmy mogli zjeść ciepły posiłek po powrocie. Schodząc doszliśmy do rozwidlenia szlaków i chcąc nie chcąc musieliśmy poczekać na Krzyśka. Z rozpędu mógłby zejść nie tu, gdzie trzeba i dopiero byłby kłopot. Bylibyśmy po dwóch przeciwnych stronach naprawdę dużej w obwodzie góry. Więc czekaliśmy i czekaliśmy a Bodkowi powoli zagrzewały się styki. Jaką burę zebrał Krzysiek od Bodka, gdy wreszcie ukazał się zza załomu, to chyba tylko Ci będą wiedzieli, co tam byli. Jak ojciec karcący dziecko kazał Bodek Krzyśkowi biec przodem, ale tak, żeby był widoczny. Salwy nieopanowanego śmiechu wybuchły, gdy Bodek kończąc burę skierowaną do Krzyśka zobaczył wycieczkę młodzieży z opiekunami grupy wyłaniającą się zza zakrętu. Bo Bodek bez chwili zastanowienia w miłych słowach (Dzień dobry) przywitał się z grupą, która na pewno słyszała jego wcześniejszą tyradę. Zderzenie tych dwóch wypowiedzi dało właśnie taki efekt. Ale pomogło i Krzyś już do samego samochodu zaparkowanego przy schronisku PTTK Pasterka skikał z kamienia na kamień przed resztą grupy jednak wciąż w zasięgu wzroku Kierownika. Powrót samochodami to był prawdziwy wyścig z uciekającym czasem. Ale daliśmy radę i dumni z naszych osiągnięć mogliśmy poddać się czynnościom wracającym nam nadwątlone siły. Obiadokolację jedliśmy w naszych ubraniach szturmowych. Było jak zwykle pysznie. Potem daliśmy sobie godzinkę na odświeżenie naszych ciał i uzupełnienie zapasów elektrolitów w pobliskim sklepiku. Dzień jak zwykle zakończył się odprawą u Kierownika a hitem już do końca naszej wyprawy była bura, jaką zebrał Krzysiek na stokach Szczelińca Wielkiego.

Dzień 6 – Ślęża 718 m n.p.m. (Masyw Ślęży)

No i nastał ten dzień (nie wyjazdu jeszcze) ale ostatniego naszego wymarszu na szlak. Po wczorajszych biegach katorżnika Marcin zapowiedział, że jeżeli marszruta przekroczy 16 kilometrów, to on osobiście przestrzeli oba kolana Kierownikowi. I wcale się przy tym nie uśmiechał, więc Bodek po raz kolejny dokonał korekty, bo jak powiedział jest emocjonalnie związany ze swymi kolanami. Jechaliśmy i jechaliśmy a onej to Ślęży widać nie było. Aż się martwiliśmy, czy dobrze jedziemy. Ale w końcu ukazała się naszym oczom okazała wśród otaczających ją równin. Po drodze Bodek zaliczył odcinek jednokierunkowy pod prąd. Jadący za nimi a jakże też. Ale tak to już jest, za przodownikiem choćby w dym. Przynajmniej się nie pogubiliśmy. Dojechaliśmy do wsi Sady, gdzie znaleźliśmy miejsce do zaparkowania. Pełni werwy, uchachani jazdą pod prąd szliśmy leśnymi duktami nieśmiało tylko pnącymi się do góry. Lasy osłaniały nas przed promieniami palącego dziś słońca a Bodek objaśniał nam znaczenie trudnego słowa trawers. Więc już teraz wszyscy wiedzieliśmy, że jak najkrótsza droga wiedzie pod górę a my się pieścimy idąc w bok to tu to tam to znaczy, że idziemy trawersem. Podbudowani tą przeogromną dawką wiedzy dumnie szliśmy dalej. Aż tu nagle….??? Koniec trawersowania. Kierownik przypomniał sobie groźby Marcina i szybko przeliczył, że trawersując za nic się w owych 16 kilometrach nie zmieści. Wynalazł więc jakąś tylko jemu widoczną ścieżkę, ale z uporem godnym lepszej sprawy twierdził, że tędy właśnie wiedzie szlak. Co poniektórym Orłom natychmiast przypomniał się powrót ze Śnieżnika do Bolesławowa (pamiętacie). Dzięki Ci Marcin za wystraszenie nam Kierownika. Krzysiek próbował się zbuntować i stworzyć kontrgrupę, która by dalej trawersowała, ale grupa okazała się lojalna wobec Bodka. Krzyśkowi nie chciało się trawersować samemu więc narzekając wspinał się do góry za resztą grupy. Przyznać trzeba, że to jednak ma swój urok takie chodzenie na Bodkowe skróty, jakże ciekawsze od prozaicznego stąpania po wydeptanych i wyjeżdżonych drogach. Upał robił się coraz większy a my skracając trasę o ładnych parę kilometrów doszliśmy znowu do cywilizacji, czyli drogi i kontynuowaliśmy marsz po zwycięstwo. Postój zrobiliśmy na Polanie z Dębem, gdzie zastaliśmy kolejną wersję chatki budowanej przez Bodka dla Edzi. Ta już była na pełnym wypasie…. Miała ściany solidne i dach, ale była przewiewna i miała coś w rodzaju ganka. Z tego to miejsca posileni płynami i innymi suplementami diety rozpoczęliśmy ostatni etap podejścia. Były jeszcze dwa miejsca postojowe, ale to bardziej dla złapania oddechu i scalenia grupy niż dla odpoczynku. Weszliśmy na szczyt Ślęży by zobaczyć schronisko, przepiękny kościół i chyba jeszcze piękniejsze widoki…. Trzeba sobie uświadomić, że Ślęża zajmuje 12 miejsce na liście najwybitniejszych szczytów w Polsce, nawet przed o 300 metrów wyższą Jaworzyną Krynicką i każdym tatrzańskim szczytem. Wybitność oznacza różnicę poziomów pomiędzy szczytem góry a jej podnóżem, więc to tak naprawdę ta wielkość plus stopień nachylenia podejścia decyduje o tym, czy góra jest trudna do zdobycia i ile potu wylejemy wchodząc na nią. W pierwszej kolejności zwiedziliśmy kościół kończąc na wspinaczce na jego wieżę. Kochani przy takiej pogodzie nie chciało się stamtąd schodzić. Zobaczyliśmy z wieży kościelnej, że za drzewami około 200 metrów w bok jest druga wieża, nie kościelna tylko metalowa. Postanowiliśmy, że tam też wejdziemy. Przedtem jednak obowiązkowe odwiedziny schroniska, miśki do książeczek GOT i KGP i posiłek regeneracyjny. Potem posiedzieliśmy sobie przy palącym się ognisku i po pewnym czasie odymieni ruszyliśmy w kierunku stalowej wieżycy. Wejście na nią jest tak ciasne, że musieliśmy zostawić plecaki i kijki na dole, żeby wejść na górę. Niektórzy chichotali z Bodka, że powinien jeszcze plecaczek z przodu zdjąć, bo się nie przeciśnie, ale Kierownik się przecisnął. Tam to już można było poczuć, co oznacza lęk wysokości. Nie dość, że góra sama w sobie wysoka/wybitna, to jeszcze  plus wysokość wieży a niziny nie gdzieś w oddali, tylko już pod naszymi stopami. No i wiało troszkę na tej wysokości. Warto było rozkoszować się widokami, których z żadnej strony nic nie ograniczało. Zastanawialiśmy się głośno, jak bardzo trzeba było chcieć wnieść tu na górę materiał budulcowy na kościół a potem ile samozaparcia, żeby co tydzień wspinać się tu na mszę. Gdy zeszliśmy do podnóża wieży Bodek z Monią porównywali swoje urządzenia nawigujące i rozważali różne warianty zejścia stąd na dół. To między innymi tu powstało jedno z wielu znanych zdjęć, które można zatytułować: to najpierw pójdziemy tędy a potem tamtędy. Jak Anioł Stróż nad naradzającymi się stała Renia patrząc, czy nie jest zawiązywany jakiś spisek. Zaczęliśmy schodzić i schodziliśmy ostrożnie, bo zejście było bardziej strome niż podejście. Bodek cały czas kontrolował długość trasy i ponownie zarządził odejście od trawersowania. Że tędy co nas poprowadził Bodek nikt nogi nie skręcił albo nie złamał to cud po prostu. Cały teren dość stromo opadający w dół usłany był kamieniami większymi i mniejszymi, powalonymi drzewami i gałęziami a wszystko porośnięte paprociami, przez co nie wiedzieliśmy tak naprawdę po czym stąpamy. Ale Góra Ślęża to dawniej święta góra i Opatrzność czuwała nad nami. Później zrobiło się łatwiej bo szliśmy rzadkim lasem, gdzie ściółka była usłana opadłymi zeschłymi liśćmi. Cała grupa szła pokornie za Bodkiem, co chwila tylko ktoś wzbudzał salwy śmiechu pozostałych uwagami na temat jakości tutejszych dróg. I pomimo lekkiego zwątpienia Moniki, której maszynka w pewnym momencie się poddała, wyszliśmy na wprost naszego parkingu. Zapakowaliśmy się w samochody i wróciliśmy do ośrodka.

Dzień 7 – Pożegnanie

Odprawa u Kierownika była krótsza niż zwykle, bo i kierowcy musieli wypocząć i nie trzeba było już omawiać kolejnych tras. Zjedliśmy ostanie nasze śniadanie, rozliczyliśmy się z gospodarzami, którzy zapraszali nas na kolejne eskapady. Bodek obiecał, że jeszcze nie raz tu przyjedzie, bo Orłów w Klubie Ósemka jest na parę takich wyjazdów. Trudno było uwierzyć, że to już koniec. Nie tak dawno witaliśmy się ze sobą i z tym miejscem. Co nam dał ten wyjazd? Zbieraczom punktów GOT sporą ich liczbę, członkom Klubu Zdobywców Korony Gór Polski – kolejne zaliczone szczyty. Przybyło nam koleżanek w osobach Moniki i Edzi, które błyskawicznie zintegrowały się z naszą grupą i obiecały zapisać się do naszego Koła. Przybyło przeżyć, jak na przykład przeprawa po przewróconym pniu drzewa nad dość głębokim i stromym parowem. Było to podczas wyprawy na Szczeliniec Wielki, kiedy dość nieoczekiwanie uciekł nam szlak i Bodek poprowadził nas skrótem. Szliśmy sobie lasem czasami prawie tyralierą aż nagle parów przegrodził nam drogę. okrążać nam się go nie chciało, więc niektórzy zeszli na dół by się następnie wspinać a Renia z Bodkiem i Marcinem postanowili zrobić to jak na filmach. Pierwszy przeszedł Marcin, żeby pokazać Reni, że da się. Renia pokazała, że może i dała radę. Ale o ile zwalone drzewo milczało przy próbie Marcina i Reni, to przy wejściu Bodka zaprotestowało. Zaczęło niepokojąco trzeszczeć i łamać się. Dobrze, że Bodek rozpędu nabrał i niczym baletnica przemknął po pniu, bo wylądowałby jak nic na dnie parowu. Śmialiśmy się potem wszyscy, że jedna Renia to pół Bodeusza. Kierownik też na początku naszej przygody w Jedlinie ostrzegał nas przed kleszczami i rzucił autorski pomysł sprawdzania dokładnie po powrocie, czy gdzieś tam którejś z Pań nie zaplątał się ów niechciany gość. Panowie mieli się ogarniać we własnym zakresie. Ale pomysł nie został ostatecznie wcielony w czyn, ku zrozumiałej chyba rozpaczy Pana Kierownika. Przeszliśmy łącznie ponad 96 kilometrów podchodząc pod górę 3.868 metrów zdobywając 120 GOT-ów. Wynik bardzo dobry. Nikt z uczestników nie zarzekał się, że to ostatni raz na taki wyjazd przybył. Wręcz przeciwnie…. A zatem do zobaczenia na szlaku.

Bodeusz

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *