24.VIII.-02.IX.2018 – Ukraina: Świdowiec i Czarnohora

 I… żeby było przez Howerlę

Warto marzyć, bo marzenia się spełniają! Marzenie, które wykiełkowało dwa lata temu podczas obozu dla komandosów na Ukrainie i pielęgnowane było podczas zeszłorocznej wyprawy do Rumunii, zwłaszcza podczas jednego z wieczorów, spełniło się. Tradycyjnie pod koniec sierpnia razem z grupą znajomych i przyjaciół wyruszyliśmy w góry, tym razem żeby zdobyć pasmo Świdowca i Czarnohory. Pokonaliśmy łącznie około 130 km górskich szlaków, zdobyliśmy Howerlę (2061 m), Popa Iwana (2028 m) i Pietrosa (2020 m) oraz kilka mniejszych szczytów. Góry były dla nas łaskawe, gdyż załapaliśmy się tylko na jedną solidną burzę i porządny deszcz, a dla spektakularnego zachodu słońca widocznego z loży dla vipów, warto było pokonać wszelkie trudy i niedogodności.

Czarnohora to magiczna kraina, najwyższe i najbardziej znane pasmo górskie w ukraińskich Karpatach z sześcioma dwutysięcznikami tonącymi w oparach huculskich legend i polskich wspomnień. Minął wiek odkąd turystyka rozwinęła się tu na dużą skalę, by zgasnąć na długo najpierw w latach wojny i następnie w czasach sowieckich. Przed wojną Huculszczyzna i Czarnohora miały bardzo dobrą prasę. Powstawały tutaj pierwsze polskie uzdrowiska i letniska jak np. w Worochcie czy Jaremczy, rywalizujące z takimi miejscowościami jak Krynica Zdrój czy Zakopane. W Worochcie, w II RP zwanej „drugim Zakopanem”, zbudowano pierwszą w Polsce skocznię narciarską oraz rozegrano pierwsze mistrzostwa Polski w skokach narciarskich. Skocznia w Worochcie była o 3 lata starsza niż Wielka Krokiew. To tutaj w Kotle Gadżyny pod Szpyciami powstało pierwsze polskie schronisko górskie, a także został wyznaczony pierwszy polski szlak. Tutejsze góry oplatała sieć schronisk, który stanowiły oparcie w dla wędrujących turystów. To właśnie Czarnohora, jak i całe Karpaty Wschodnie są kolebką polskiej górskiej turystyki jaką znamy dziś.

Przygoda rozpoczęła się na dobre od wymarszu naszej piętnastoosobowej grupy z pierwszego obozowiska w wiosce Krasna w kierunku Kinets (1312 m). Na początek, tak na rozgrzewkę podchodziliśmy korytem potoku …. pomiędzy wielkimi głazami, zwalonymi drzewami, stertami gałęzi, z pełnym obciążeniem. Po jakimś czasie jednak, ze względu na to, że był to pierwszy dzień, zrezygnowaliśmy z tej trasy na rzecz jeszcze prostszej, łagodniejszej „strzały” przez las, bo przecież ileż można wędrować bez atrakcji. Prawie pionowo do góry, zapierając się pazurami i prawie zębami o poszycie, od czasu do czasu rozpaczliwie chwytając rosnące pod dziwnym kątem drzewa, wdrapaliśmy się na polanę z przepięknym widokiem na pasmo Świdowca i nie tylko. Uzupełnienie kalorii, wietrzenie i suszenie butów i pełni cudownie odzyskanych sił wyruszyliśmy granią w kierunku szczytu Kinets ze stacją nadawczą, udomowionym wilczkiem i herbatą z zielska rosnącego nieopodal włącznie. Pogoda dopisywała, choć co jakiś czas pojawiały się i straszyły czarne chmury, które jednak nie przeszkodziły nam w kontynuowaniu wędrówki grzbietem w kierunku Tempa (1634 m) pod baczną obserwacją krów i stad koni. Niestety po szczytem, w krótkim czasie niebo zrobiło się czarne, zerwał się porywisty wiatr, kurtki, peleryny, opinacze poszły w ruch i w strugach ulewnego deszczu, przemoczeni do szpiku kości dochodziliśmy do stacji, gdzie ekipa pasterzy pozwoliła nam przeczekać ulewę, ogrzać się i wysuszyć. Gdy się nieco przejaśniło, pokrzepieni małym co nieco, ruszyliśmy w poszukiwaniu dogodnego miejsca na rozbicie obozu. Nie było opcji żeby to uczynić w pobliżu stacji, ze względu na jedno wielkie błoto dookoła, ale przede wszystkim na fakt, że jedna z nas wpadła w oko „Pasterzowi nad pasterzami” i w konsekwencji mógłby być kłopot. Mimo, że nie lało, to nie było to zbyt zachęcające popołudnie. Szaro, buro, mokro, zimno i perspektywa rozbijania namiotów w siąpiącym deszczu nie napawała optymizmem. Ale czekała na nas nagroda za wysiłek dnia pierwszego i ostatecznie nocowaliśmy w domku myśliwskim ze wszelkimi wygodami, czyli z wejściem przez okno do jednoizbowej sali, w której spaliśmy jeden obok drugiego, wszyscy razem w cieple i bez deszczu.

Trzeci dzień powitał nas mgłą i chłodem, która jak się okazało nie opuszczała nas aż do wieczora. Niezrażeni niczym ruszyliśmy dalej poprzez Połoninę Shanta i szlakiem graniowym między innymi przez Przełęcz Matyiaska z widokiem na Połoninę Świdowiec. Góry podczas każdej pogody są piękne, ale nie każda pogoda sprzyja wędrowaniu, na szczęście nie lało. Niestety z naszym kolegą Super Matrio nie było najlepiej, ponieważ przeziębienie, z którym przyjechał, rozwinęło się na dobre i odbierało siły i chęć wędrowania. Wszyscy czekaliśmy na poprawę pogody, którą zapowiadali w internetach, a zapędziwszy się zbyt głęboko w dół w poszukiwaniu magazinu, ostatecznie spędziliśmy noc w górskim hotelu z ciepłą wodą, wi-fi oraz innymi udogodnieniami cywilizacyjnymi w miejscowości Drahobrat. Gdzieś jednak z tyłu głowy pojawiało się natrętne pytanie, tylko po jakiego grzyba targamy ze sobą namioty !!!! Pożyjemy, zobaczymy…

O   poranku, we wtorek z niecierpliwością zadzierając głowy do góry widzieliśmy tylko jedna, wielką, monolityczną szarość. Góry nie chciały się pozwolić się odkrywać. Pomysł z dnia poprzedniego na wjazd wyciągiem kanapowym, który miał być specjalnie dla nas uruchomiony, stał się nieaktualny. Super Maria dopadła gorączka i ostatecznie zapadła decyzja, że schodzimy na dół, rozdzielamy się i Mario z Waldkiem jadą do Jeremczy w poszukiwaniu doktora, a my przetransportowujemy się do Kwasów (Trostianiec) żeby stamtąd atakować Czarnohorę z upragnioną Howerlą na czele. Hmmm, ale po co schodzić, tam gdzie można zjechać ???? Zamówiliśmy lokalny autobus i zaczęła się jazda bez trzymanki w dół, czasami dosłownie kilka centymetrów od potoku lub stromego zbocza. W miejscowości Jasinia zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy co nieco, zapakowaliśmy się do marszrutki i pojechali po wysokiej klasy ukraińskich drogach wzdłuż koryta Czarnej Cisy w kierunku najwyższych szczytów Czarnohory.

W tym momencie rozpoczęła się równoległa opowieść Mariusza pod hasłem:

Jeden dzień z podróży ukraińskim transportem publicznym – kilka subiektywnych przemyśleń w malignie:

Niestety moja wyprawa na Ukrainę pozbawiona była takich wrażeń jak Wasze. Mogę jedynie podzielić się z Wami moimi wrażeniami dotyczącymi sposobów przemieszczania się oraz rodzajach środków transportu na Ukrainie. Wierzcie mi to specyficzne doświadczenia.

Jazda marszrutką (pisownia fonetyczna) daje wiele wrażeń w sferze psychicznej, ale i fizycznej. Zacznijmy jednak od początku.

Po nocy spędzonej w luksusach, która upłynęła mi na daremnych próbach panowania nad uciążliwym kaszlem, rano patrząc mi głęboko w oczy, Piotr stwierdził, że moja dalsza podróż może przebiegać wyłącznie w kierunku szpitala. Nawet nie miałem siły protestować. Wizyta u lekarza była jedynym sensownym rozwiązaniem. Po zjeździe na dół „terenowym autobusem” nasze drogi się rozeszły i rozpoczęła się moja przygoda z marszrutką.

Zaczęło się już na dworcu autobusowym, gdzie kasjerka poinformowała mnie i Waldka, który zdecydował się mi towarzyszyć z uwagi na uraz kolana, że do Worochty autobusów nie ma. Bilet może nam sprzedać do skrzyżowania skąd dalej zabierze nas inny autobus. Po kilkudziesięciu minutach jazdy wysiedliśmy w małej wsi na skrzyżowaniu dróg. Nie zdążyłem zakaszleć, a już obok nas zatrzymał się naprawdę luksusowy bus.

  • Jadę do Worochty. Chcecie się zabrać? – spytał młody chłopak, kierowca tegoż busa.
  • Tak, właśnie tam jedziemy. Ile to będzie kosztowało?
  • Tylko 20 hrywien, bo to po mojej trasie. Wsiadajcie – z uśmiechem zaproponował kierowca ochoczo pakując nasze plecaki do bagażnika.

Trudno było odmówić. 2 dyszki, czyli około 3 złote za przejazd luksusowym busem to prawie darmo. Wygodne szerokie fotele, klimatyzacja i uśmiechnięty młody chłopak, to pierwsze wrażenia jakie zapamiętałem

Już po chwili jazdy kierowca uświadomił nam, że prawie robi wielką różnicę. Otóż okazało się, że jedzie tylko do centrum Worochty, a stamtąd do przychodni jest jeszcze kawałek drogi i sami pewnie nie trafimy. Oczywiście zaproponował pomoc. Za kurs z centrum do przychodni (kilkaset metrów) w jego „taksometrze” wyszło po 30 hrywien od głowy. Tak więc z 20 za dwóch zrobiło się 80.

Niestety przychodnia w Worochcie była wyposażona jedynie w pokoje, a według felczerki, która mnie zbadała konieczne było prześwietlenie, bo podejrzewa zapalenie płuc. Najbliższy szpital z rentgenem jest jednak w Jaremczy i tam musimy się udać. Ruszyliśmy więc na przystanek autobusowy. Już po chwili zjawił się regularnie kursujący autobus, taki nasz stary dobry PKS. Kierowca zebrał kasę do ręki, zastrzegając jednak, że musi jeszcze jechać na dworzec autobusowy, gdzie dosiądą ludzie z biletami i musimy dla nich zostawić miejsca siedzące. Nie protestowaliśmy. Musiałem trafić do szpitala. Tak więc bez protestów, pokasłując na stojąco, w ścisku, z co chwila przepychającymi się do wyjścia i w drugą stronę ludźmi dojechaliśmy do Jaremczy, gdzie po krótkim marszu i kilku podpowiedziach dobrych ludzi trafiłem do szpitala.

Ukraińskiej służbie zdrowia należą się wielkie słowa uznania. Pomimo niedostatków finansowych, które widać już na pierwszy rzut oka, ludzie wykazali wielkie zrozumienie dla mojej sytuacji i jeszcze większe serca, ale to osobna historia, na kolejną subiektywną opowieść.

Po wizycie u lekarza prosto ze szpitala trafiliśmy do bardzo przyjemnego apartamentu, którego zalet z uwagi na Wasze niedogodności nie będę opisywał. Kwaterę załatwiła nam pielęgniarka, a właściciel odebrał nas spod szpitala.

Po dwóch dniach pobytu gospodarz odwiózł nas na dworzec autobusowy skąd mieliśmy jechać do Werchowyny. I tu kolejne zaskoczenie. Pomimo posiadanych biletów, które kupiliśmy w kasie miejsc siedzących tym razem nie było i choć droga była długa, wyglądająca podobnie jak poprzednio nie narzekaliśmy.

W Werchowynie kolejne zaskoczenie. Z rozkładu wynikało, że autobusu do Bystreca dzisiaj już nie będzie. Postanowiliśmy więc coś przekąsić. W knajpce blisko dworca informacji o kursach autobusów udzieliła nam pani z sąsiedniego stolika, która dość sprawnie mówiła po Polsku. Wcześniej pomogła nam w wyborze dań. Po kilku telefonach stwierdziła, że autobus do Bystreca może jednak będzie, za dwie godziny, ale musimy pytać na dworcu autobusowym, bo nikt nie wie na pewno czy autobus w tym kierunku pojedzie.

Kasjerka na dworcu była pozbawiona emocji. O dziwo bilety do Bystreca nam sprzedała jako nielicznym, gdyż jej praca polegała głównie na mówieniu ludziom, że autobusów do miejsc, do których chcą jechać dzisiejszego dnia już nie będzie. Niektórzy kupowali na następny dzień, inni wychodzili – pewnie na marszrutkę, której przystanki są gdzieś na trasie. Pomimo braku emocji kasjerka była uprzejma poinformować nas, że nasz autobus właśnie wjeżdża na dworzec.

Dla pewności zapytaliśmy kierowcy pokazując bilety, czy autobus jedzie do Bystreca? Ten ze stoickim spokojem stwierdził, że do Bystreca nie jedzie. Dzisiaj ma kurs do Dzembroni.

Po dłuższych (z uwagi na niedostatki językowe) wyjaśnieniach i prezentacji biletów oraz mapy, na które nawet nie chciał patrzeć, machnął ręką od niechcenia i powiedział żebyśmy wsiadali.

Z dworca autobus wyjechał prawie o czasie, wypełniony do granic możliwości. Było to oczywiście tylko nasze wrażenie. Kilkadziesiąt metrów od dworca okazało się jak bardzo się myliliśmy. Do autobusu dosiadło drugie tyle ludzi, każdy z paczkami i torbami wielkości naszych plecaków. O dziwo wszyscy wsiedli. Nikt nie płacił. Na tym nie koniec. Kilkadziesiąt metrów dalej kolejny przystanek i kolejne kilkanaście osób. Również nikt nie płacił. Miałem wrażenie, że autobusik pęknie albo zacznie się rozciągać, a już na pewno nie ruszy z miejsca, ale to wrażenie miałem tylko ja. Silnik zajęczał i marszrutka powoli ruszyła w dalszą drogę zabierając po drodze jeszcze kilka osób. Oczywiście nikt nie płacił. Dodam tylko, że wyjeżdżając z dworca nogi miałem ułożone powyżej głowy. Ich konfiguracja zmieniała się w miarę jak dosiadali kolejni pasażerowie, by w końcu utknąć gdzieś pomiędzy torbą, plecakiem, plecami i nogami innych pasażerów. Już po 30 minutach żałowałem, że nie stoję bo mógłbym przynajmniej zmieniać nogi. W tej dziwnej pozycji, bez możliwości jakiegokolwiek manewru utknąłem do momentu, gdy pierwsi ludzie zaczęli wysiadać. Wtedy okazało się, że opłata za przejazd następuje dopiero przy wysiadaniu. Słowa były zbędne. Każdy wiedział ile kosztuje przejazd. Kierowca kasę od ludzi bez biletów odkładał na osobną kupkę nie sprawdzając ile dostaje. Dopiero wtedy zauważyłem, że straciłem czucie w nogach, w dupie i kręgosłupie. Całe szczęście wszystko wróciło do normy po kilku minutach intensywnych ucisków i wygibasów.

Ciągle nie byliśmy pewni, czy nasz autobus dowiezie nas do Bystreca, gdyż kierowca przebąkiwał coś o 4 kilometrowym dojściu. Uspokoiliśmy się, gdy w Czerdaku skręcił w prawo. Po kilkudziesięciu minutach, tam gdzie droga się kończy, kierowca (pan w wieku około 70 lat) zamaszyście zakręcił i zatrzymał się. Chłopcy z Polski Bystrec – oznajmił lakonicznie. Wypakowaliśmy się i Waldek trzasnął drzwiami. Już po ułamku sekundy drzwi otworzyły się hukiem. W drzwiach stał nasz kierowca.-10 hrywien- powiedział ostrym tonem, o który nigdy był go nie podejrzewał z uwagi na jego wcześniejszą obojętność i brak emocji. Jakie 10 hrywien? Mamy bilety – ze stoickim spokojem powiedział Waldek wyciągając z kieszeni nasze bilety.

Tak serdecznego i zgodnego wybuchu śmiechu dawno nie słyszałem. Rżał cały autobus. Młodzi z plecakami i starzy z torbami. Tylko kierowca był niewzruszony. -10 hrywien- powtórzył wyraźnie, mamrocząc jeszcze coś niezrozumiale pod nosem. Pewnie coś o naszych matkach. Pasażerowie śmiali się jeszcze serdecznie przez chwilę, gdy Waldek próbował pokazywać bilety. Dałem kierowcy 10 hrywien. Trzasnął drzwiami i odjechał.

Po chwili pijąc piwo przy sklepie na znanej Wam ławeczce nawiązaliśmy dialog z miejscowym. Zapytał skąd jesteśmy i dokąd jechał autobus, którym przyjechaliśmy, bo dawno o tej godzinie żadnego tu nie było. Po wyjaśnieniach pokiwał głową z żalem stwierdzając, że gdyby wiedział to chętnie by się zabrał, a w tej sytuacji będzie musiał iść pieszo.

Marszrutka to specyficzny rodzaj autobusu. Wizualnie (żaden nie powinien przejść badań technicznych) i w zachowaniu kierowcy (każdy bierze datki) nie różni się od regularnej komunikacji autobusowej. Niby ma jakąś trasę, ale to rzecz umowna. Odjeżdża i przyjeżdża wtedy kiedy kierowca chce. Zawsze zabiera wszystkich, którzy stoją na przystanku lub machną ręką stojąc przy drodze, nie zostawia nikogo. Czasem kierowca sam się zatrzymuje proponując podwózkę. Ilość miejsc w marszrutce to wartość względna. Zawsze zabiera wszystkich, którzy chcą jechać. Bez względu na trasę jaką ma zaplanowaną może dowieźć każdego w umówione miejsce – pozostali pasażerowie nie protestują pomimo małej zmiany kursu i opóźnienia. Cennika za kurs nie ma, a jednak ceny są ustalone. Nikt nie zadaje zbędnych pytań, każdy płaci tyle ile się należy – podejrzewam, że mniej niż w kasie.

Taka komunikacja to pewnie po części lata przyzwyczajeń, efekt niskich zarobków i wschodnia dusza kierowców i pasażerów. Z pewnością to się kiedyś zmieni, ale myślę, że w tym klimacie pozostało nam jeszcze kilka wypraw. Czego Wam i sobie życzę. Podróżowanie komunikacją publiczną to niezapomniane doświadczenia.

A może ktoś ma inne odczucia? Przecież to tylko subiektywna relacja, być może wynikająca z osłabienia i gorączki. Czy to w ogóle się wydarzyło? Gorączka jeszcze trzyma. Wizyta w drodze wyjątku u pulmonologa zarezerwowana na jutro. Na Ukrainie wszystko odbyło się od ręki. Nawet szpital proponowali na 7 dni. Ja chyba naprawdę jestem chory i wszystko mi się miesza. Gdzie ja jestem może jeszcze tam? A tam to gdzie to jest? Może już lepiej pójdę do lekarza. Ale na następną wyprawę się piszę. Postaram się jechać zdrowy. Może bez maligny będę miał inne doświadczenia?

Z najwyższymi szczytami Czarnohory związana jest legenda. Howerla jako piękna dziewoja, zakochana była w pewnym chłopcu – Pietrosie. Młodzi chcieli wziąć ślub i z tą radosną wieścią udali się do pip Iwana, który miał im pobłogosławić ich związek. Jednakże Pip Iwan zdecydowanie nie ucieszył się z tej jakże podniosłej wiadomości, bo sam skrycie podkochiwał się w Howerli. Zaczął więc gonić młodych. Przestraszona Howerla wraz z Pietrosem uciekali co sił w nogach. Nagle, niespodziewanie, dziewczyna przewróciła się i skręciła kostkę. Krzyknęła do ukochanego, by uciekał. Jednakże tchórzliwy (bo wziął nogi za pas) Pietrek nie odbiegł daleko i tak już zostali- Pip Iwan z tyłu, Howerla, a kawałek od niej Pietros i jeżeli pogoda dopisze wszędzie tam wkrótce będziemy.

Z Kwasów podeszliśmy na Połoninę Menczul Kwasiwski i podejście to okazało się faktycznie menczulskie. Kwasy są położone na trochę ponad 500 m n.p.m, a połonina ze stacją badawczą i kapliczką 1251 m n.p.m, a do tego mieliśmy na sobie kilkunastokilogramowe plecaki (namioty, śpiwory, palniki, gaz, garnki, jedzenie na kilka dni, ubrania…). Na ostatnim (żeby nie było: krótkim!) odcinku Artur po znalezieniu miejsca na obóz, wrócił do mnie i wspaniałomyślnie zabrał mój plecak. Jesooooo, musiałam chyba bardzo słabo wyglądać i może wystraszył się, że nie dojdę. Niezależnie od przyczyny, strasznie byłam i jestem mu wdzięczna, poczułam się lekko jak piórko i bez kłopotu doszłam do chyba najpiękniejszego podczas naszej wyprawy miejsca na obóz. Na Połoninie Szumnieskiej ok. 1600 m – pod Petrosem, na zboczu, wśród kosówki, niedaleko od strumyka, w zasięgu zaledwie paru korków wspomniana już galeria dla vipów, czyli szeroki, zapierający widok na pasmo Świdowca z całkiem pokaźną Bliźnicą (1883) w tle, której tym razem nie udało nam się zdobyć. Po wykonaniu SCO, czyli standardowych czynności obozowych – rozbijania się, gotowania, jedzenia, mycia się i mycia garów – obejrzeliśmy niesamowity zachód słońca, który bardzo dobrze zapowiadał następny dzień.

Piąty dzień naszej wyprawy rozpoczął się słonecznym porankiem w asyście, średnio pokojowo nastawionych psów pasterskich. Psy pilnowały dużego stada owiec, które przechodziło nieopodal naszego biwaku. W ogóle podczas całej wyprawy towarzyszyły nam pasące się wszędzie krowy, konie lub owce. To, co na stałe utkwiło mi w pamięci to dźwięk dzwonków rozbrzmiewający między szczytami. Po ostrym, ale stosunkowo krótkim podejściu naszym oczom ukazała się główna grań Czarnohory. Widok ten zapierał dech: Pietros, nasz dzisiejszy cel, zaraz obok kopuła szczytowa Howerli, a na samym końcu Pop Iwan z charakterystycznymi ruinami polskiego obserwatorium. Szczyty jeszcze tak odległe, a zarazem bliskie, bo w zasięgu kilku godzin marszu. Morze szczytów nie do ogarnięcia wzrokiem otaczało nas w każdym kierunku… i o to chodzi, i tego mi trzeba, i tego chciałam….

A w górach wiadomo jak się wejdzie, na przykład na Pietrosa (2020) to trzeba zejść i tym razem długo, stromo i po kamieniach. Ale mi łatwiej schodzić niż wchodzić, więc zejście aż do przełęczy Kakaradza (1544 m) nie bolało aż tak bardzo, szczególnie że widoki przez cały czas były przecudne. Bardzo podobają mi się wyniosłe i dumne szczyty głównej grani, ale także łagodne wzniesienia ozdobione goryczkami lub różanecznikami. Ogromne wrażenie wywarł na mnie spokój tych góry oraz okoliczności, tak różne od tych w których przebywam albo mam styczność na co dzień. Fakt, że m.in. wioski Bystrec czy Dzembronia pozbawione są dobrej komunikacji, powoduje, że Czarnohora opiera się wciąż masowej turystyce. Nie ma tu wielkich hoteli czy pensjonatów. Wędrowaliśmy tak między innymi przez Połoninę Skopeska aż do Peremyczki, bazy i schroniska pod Howerlą. Tam nastąpiła niespodziewanie przyjemna regeneracja: zupa z pulpecikami, malutkie gołąbki, piwko i uzupełnienie zapasów i wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na biwak, jak najbliżej naszego jutrzejszego celu i jednocześnie przewodniego tematu całej wyprawy: Howerli. Dzień pożegnaliśmy z widokiem na zachód słońca gdzieś za Pietrosem. Hmmmm, no nie będę skromna i powiem, że kawał góry za nami!

Czwartek, szósty dzień wyprawy, wielki dzień! To już dziś! Od rana wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że marzenie zostanie spełnione! Słońce! Pogoda! Przyjaciele i znajomi! I Howerla przed nami! Po śniadaniu i zwinięciu obozu czekał nas ostatni odcinek podejścia na najwyższy szczyt Ukrainy (2061 m) i jednocześnie na najwyższy szczyt całych Beskidów. Babia Góra jest „Królową Beskidów”, jest „królową”, ale tylko w Polsce. Podejście okazuje się być trochę upierdliwe, mozolne, długie, z którego aż do samego końca nie widać wierzchołka, do którego zmierzaliśmy. W końcu dotarliśmy na szczyt, ręka w ręka 🙂 Widoki rozpościerające się z Howerli są niesamowite. Gorgany, pozostała część grani Czarnohory z widocznym na jej końcu Pop Iwanem, Marmarosze, a za nami Pietros, na którym byliśmy wczoraj.

Sam szczyt jest płaski i rozległy. Jest tam trochę typowych jednodniowych turystów co sprawia, że czuję namiastkę naszego Kasprowego, choć ludzi jest zdecydowanie mniej niż u nas. Na szczycie znajduje się obelisk oraz kamień z wmurowaną ziemią z każdego obwodu Ukrainy, powiewa też sporo ukraińskich flag przywiązanych do wszystkiego, do czego się tylko na szczycie dało przywiązać. Można nawet kupić na stiskach kawę, medal czy pamiątkowy magnesik.

Howerla to miejsce, w którym przed wojną była granica polsko – czechosłowacka. Co ciekawe, na Howerli przez kilka miesięcy graniczyliśmy również z Węgrami (po aneksji przez Węgry Rusi Podkarpackiej w marcu 1939 roku aż do wybuchu wojny). Od Howerli granią Czarnohory na południe, biegła granica polsko – czechosłowacka aż do granicznego szczytu Stoha, na którym znajduje się nadal triplex – przedwojenny słupek graniczny na styku granic Rzeczpospolitej, Czechosłowacji i Królestwa Rumunii. Do dzisiaj słupki wyznaczające dawną granicę znajdują się na szlaku. Niemi świadkowie historii.. Na pierwszy polski słupek z 1923 roku natykamy się już schodząc z Howerli w kierunku Breskuła.

Z Howerlą i Prutem wiąże się kolejna legenda, funkcjonująca w kilku wariantach. Przystojny młodzieniec Prut oraz jeszcze piękniejsza i równie młoda dziewczyna Howerla zakochali się w sobie bez pamięci. Gdy ojciec dziewczyny – Car Gór – dowiedział się o zażyłej znajomości córki z prostym pastuchem, niezadowolony ukrył córkę przemieniając ją w górę. Aby zdjąć urok z ukochanej Prut musiał wejść na jej szczyt do wschodu słońca. Dzielnie młodzieniec piął się w górę, ale świt był tuż tuż. Gdy słońce wzeszło nad horyzont Prut zrozumiał, iż poniósł klęskę. Zrozpaczony siadł na zboczu Howerli i rzewnie zapłakał. I tak płacze Prut, płacze po dzień dzisiejszy, a jego łzy spływają do szerokiego Dunaju…

Przed nami długa droga, więc schodzimy z Howerli i udajemy się na sąsiedni Breskul. Szczyty poprzedzielane są przełęczami, których wysokość nie spada poniżej 1750 m n.p.m. Często ścieżka poprowadzona jest nie tylko grzbietami poszczególnych gór, ale również poniżej – trawersem można obejść na przykład szczyty Turkuł, Dancerz czy Brebeneskuł. Dopiero ze szczytu Breskul widzimy wielkość Królowej Beskidów w całej okazałości – robi wrażenie. Zaczynamy schodzić z Breskuła w kierunku Pożyżewskiej, przechodzimy przez szczyt Dancerza, ale Turkuł omijamy już trawersem, w międzyczasie mijając Jezioro Niesamowite – drugie, obok Howerli, dość popularne dla turystyki miejsce w Czarnohorze. Jest to najbardziej znane jeziorko na całej Czarnohorze. Która panna spojrzy w taflę wody, ta ujrzy w niej wybranka swego. Coś a’la Morskie Oko w wersji ukraińskiej. Tylko natężenie ruchu znacząco mniejsze, ale też tam chodzą w klapkach, sandałach, balerinkach itd.. Jezioro Niesamowite znajduje się na wysokości 1750 m n.p.m. Kolejna miejscowa legenda głosi, że jeśli przepłynąć całe jeziorko w tą i z powrotem na golasa, spełni się najskrytsze marzenie. My podziwialiśmy je z góry, nie schodząc do tafli, ale może następnym razem …. Chociaż Huculi powiadają, że kobietom nie wolno się kąpać w Niesamowitym, ponieważ ściąga to straszliwe burze.

Wędrujemy, wędrujemy aż do Jeziorko Tomnackie (Brebeneskuł) w kotle pod Tomnatykiem i jest to drugie miejsce często wybierane na nocleg, a znajduje się między szczytami Rebra (2001 m) i Brebeneskuł (2037 m). Jest to najwyżej położone jezioro na Ukrainie (1798 m), urokliwie położone, w przytłaczającej swym ogromem głębokiej dolinie, ale niestety był to najbrudniejszy biwak ever! Być może była to jedna z przyczyn, przez którą rozeszliśmy się do namiotów zanim jeszcze słońce zaszło :).

Nasz ostatni dzień wysoko w górach to wisienka na torcie i jednoczesne zaprzeczenie tezy, że nic dwa razy się nie zdarza. Słońce świeciło, a Pop Iwan (Czorna Hora) wzywał. To trzeci najwyższy szczyt Czarnohory i ostatni w tym paśmie. Istnieje wiele hipotez wyjaśniających obie nazwy szczytu. Wg baby Żanny z Werchowyny nazwa Pop Iwan pochodzi od prawosławnego duchownego i jasnowidza z Suczawy, do którego tłumnie przez ten właśnie szczyt pielgrzymowali Hucułowie. Ta sama nazwa figuruje na polskich mapach sprzed II wojny światowej. Po agresji Związku Radzieckiego na Polskę w 1939 roku, ateistyczne sowieckie władze przemianowały szczyt na Czarną Górę, jednakże wg pewnej legendy nazwa ta powstała już za czasów watażki ruchu oprysznikowskiego Ołeksy Dowbusza, który na Czarnej Górze miał zabić samego czarta.

Doszliśmy w pobliże Pohanego Misca (Nieszczęśliwego Miejsca), gdzie według legendy znajduje się grób pasterza zabitego przez piorun i pochowanego bez udziału księdza. Nieszczęsna dusza często daje o sobie znać, nękając pasterzy i turystów gwałtownymi burzami. To miejsce nazywane jest też Czarnohorskim Trójkątem Bermudzkim, bo łatwo się tu zgubić. Zostawiliśmy w kosówce plecaki i na lekko popędziliśmy w kierunku szczytu, z którego rozpościerają się przepiękne widoki. Widać główną grań Czarnohory i czubek Howerli, Połoniny Hryniawskie, oraz leżące na granicy ukraińsko-rumuńskiej Karpaty Marmaroskie z pobliskimi Czywczynami i szczytem Stoh – dawnym trójstykiem granic II Rzeczpospolitej, Królestwa Rumunii i Czechosłowacji, Alpy Rodniańskie. Jest tam wszystko, a utrzymująca się nadal niemal bezchmurna pogoda dodawała widokom uroku. Bezkresne morze szczytów.. ” Wszędzie, aż po widnokrąg, grzbiet wynurzał się spoza grzbietu, szczyt spoza szczytu, grań spoza grani. Wielkie doliny obu Czeremoszów wiły się dziesiątkami kilometrów pod stoki Kopilaszu, oraz odległej Hnitezy i Perkałabu. Na południowym podnóżu lśniło jezioro klauzy Balzatul, a w głębiach rozwierała się dolina Cisy. Słoneczne wschody różowiły się na turniach Ineula, strażnika Gór Rodniańskich a pod zachód żarzyły się rozległe granie Pietrosa..” Lepiej niż Midowicz, m.in. przed wojną kierownik obserwatorium Biały Słoń, geograf, meteorolog oraz pasjonat turystyki, który wytyczył słynną Perć Akademików na Babią Górę oraz przygotowywał teren pod przyszły Babiogórski Park Narodowy, tego nie opiszę.

Schodząc co chwilę odwracamy się, aby jeszcze się napatrzeć na pozostawiany za plecami szczyt i całe pasmo Czarnohory. Wiem, że z pewnością będę tęsknić, ale nie potrafię nazwać tego, co jest takie niesamowite w tych górach. Pewnie nie mogę o niej zapomnieć ze względu na jej dzikość, ogrom, niedostępność w połączeniu z niezwykłą i w pewnym sensie tragiczną historią. Dziwne uczucie jakiejś złości pomieszanej ze smutkiem nad tym, co przez powojenne postanowienia zostało utracone. Zastanawiam się, jak po wojnie musieli czuć się ludzie, gdy nagle okazało się, że w swoje ukochane góry już nie pojadą. Nigdy tutaj nie wrócą. To tak, jakby ktoś dzisiaj powiedział: nie pójdziesz już więcej na Rysy, Giewont czy Kasprowy, bo ich już w Polsce nie ma. Podobnie dziwne uczucie przeplatane niepokojem pojawia się czasami podczas moich wycieczek po Szczecinie, kiedy odkrywam historię tego miasta i regionu.

Wróciliśmy po plecaki, które nietknięte na nas czekały i rozpoczęliśmy jakże znane nam dłuuuuuugie zejście Doliną Czufrową do chatki u Kuby. Ja wiedziałam czego się spodziewać i co jeszcze przed nami. Natomiast ci, dla których był to pierwszy raz, mimo zdziwienia dzielnie pokonali trudy tego zejścia. Liczyłam tylko na to, że nie powtórzymy wyczynu sprzed dwóch lat i nie dołożymy sobie wyzwań. Ale po raz kolejny zaprzeczyliśmy tezie, że nic nie zdarza się dwa razy. Zdarza się i owszem, jednak z tą różnicą , że tym razem nie przy świetle czołówek. W pewnym momencie, kolega, który z reguły dzielenie zamykał ze mną peleton, zapytał w najmniej stosownym momencie: co musiałbym ci obiecać żebyś teraz pobiegła? Na takie pytanie usłyszał sakramentalne, tradycyjne już : śpię   🙂 Część naszej grupy, twardzielki i twardziele co się zowie, skoczyli w międzyczasie na zakupy do Dżembroni i dzięki nim mieliśmy wspaniałą kolację z pachnącymi pomidorami na czele i przepysznym mołdawskim winem.

W chatce u Kuby, zgodnie z planem spotkaliśmy się z naszymi dwoma kolegami, którzy podczas gdy my cierpieliśmy trudy i znoje, pławili się w oparach luksusu w lokalnym hotelu. Chłopaki sprawili dziewczynom olbrzymią niespodziankę. Każdej z nas podarowali korale, które zakupili na targu w którejś z pobliskich miejscowości.

Ostatni dzień spędziliśmy u Kuby i każdy robił to na co miał ochotę. Część grupy relaksowała się przed chatą podziwiając przepiękny widok na pasmo Kostrzyca, przez który przedzierał się gdzieś Artur. Część z nas poszła na spacer uwzględniający zakupy różnych pyszności szczególnie przeznaczenia spożywczego, a pozostali spełnili grzeczną prośbę Kuby i w pocie czoła harowali wyciągając z jaru na drogę pocięte drzewo. Chylę czoła przed pomysłowością chłopaków i wytrwałością dziewczyn, bo wydawało mi się że bez konia ani rusz, a jednak niemożliwe stało się możliwe. Przy okazji nazbierałam prawdziwków, z których Ewa zrobiła mega zaje sos do naszego obiadu. Jeszcze tylko relaks w saunie i pakowanie i zejście do Bystreca, z którego około godziny 20 wyjechaliśmy dwoma busami w kierunku polskiej granicy. Ostatecznie powróciliśmy do swoich domów w niedzielę, pełni wrażeń, przeżyć, wspaniałych chwil i niezapomnianych widoków.

Po oglądaniu bezkresnych oceanów gór, po wysiłku włożonym żeby do tego doprowadzić, po pokonaniu, czasami z pomocną dłonią przyjaciela, swoich słabości, towarzyszy mi teraz uczucie typowe po spełnieniu jakiegoś marzenia – jest radość, a jednocześnie pustka, bo oto coś, co wydawało się nieosiągalne, odległe jakby na końcu świata, zostało dotknięte. Wyleczę się z tego tylko w jeden sposób – szukając kolejnego celu i marzenia, obowiązkowo z morzem gór u stóp i w gronie takich niezawodnych towarzyszy, jakimi jesteście Wy wszyscy.

Dzięki i do zobaczenia za rok …

Marta Matlakiewocz-Kułak

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *