12-18.V.2018 – 6 szczytów 6 dni: Lubomir (Beskid Makowski), Czupel (Beskid Mały), Skrzyczne (Beskid Śląski), Mogielica (Beskid Wyspowy), Turbacz (Gorce)

ZAWOJA 2018 czyli GOT-owanie nie na ekranie

Wyjazd i dzień 1 (12 maja 2018)

Maj… maj…maj… Co można robić w maju? Można spędzać majówki z rodziną, można schować się przed męczącym nadmiarem promieni słonecznych lub niepogodą w miejscu pracy. Ale można też wzorem lat ubiegłych wyrwać się z tego otoczenia i nie patrząc na pogodę spakować plecak i w gronie znanych i nieznanych sobie osób udać się gdzieś z dala od zgiełku codzienności. Rok temu jeszcze nie było wiadomo, czy wyjazd ten dojdzie do skutku. Jednak już w Mikołajki 2017 grono fascynatów górskich eskapad do których i ja należę zaatakowało Bodka na okoliczność organizowania wyjazdu. Kierownik nie dał się długo namawiać i już w lutym dowiedzieliśmy się, że planowany jest tygodniowy wyjazd w celu zdobycia kolejnych najwyższych szczytów w poszczególnych pasmach polskich gór, czyli skrótowo rzecz ujmując w ramach Klubu Zdobywców Korony Gór Polski (KGP). Miejscem naszego noclegu miała być Zawoja i tyle na początek się dowiedzieliśmy. Rozpoczęło się więc planowanie urlopów, kompletowanie strojów i wyposażenia i…. I nadszedł maj. Ostatecznie po wielu perturbacjach (najczęściej w pracy) akces wyjazdu zgłosili: Agnieszka, Edyta, Magda, Małgosia, dwie Moniki, Sylwia, Ula, Czesio, Daniel, Krzysiek, Maciek, dwóch Sławków i organizator Bodek. Gdy nadeszła wreszcie wyczekiwana sobota ruszyli wszyscy w kierunku Zawoi. Gdyby wszystkich zaopatrzyć w lokalizatory np. GPS to musiałoby to genialnie wyglądać, jak pinezki oznaczające naszą pozycję przemieszczają się z różnych stron kraju do jednego punktu. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że pomimo iż najwięcej osób startowało z Warszawy, to nasi koledzy i koleżanki podążali również z Zielonej Góry, Krakowa, Szczytna i Wołomina. Iście krajowa reprezentacja Klubu „Orłów”.

Część z nas w dwóch samochodach spotkała się na trasie na Łódź i drogę kontynuowaliśmy już razem. Fajnie było prawie do samej Zawoi. Prawie, bo tuż za Suchą Beskidzką nawigacja (niech ją….) postanowiła poprowadzić nas skrótem. Ale w sumie, jaki Kierownik, taka nawigacja. Bodek też dał się już poznać z niestandardowych tras wymykających się nie tylko regulaminowi, ale też wyobraźni niektórych. Więc najpierw z drogi głównej skręciliśmy w las. Droga już nie pierwszej jakości, ale znośna, bo asfaltowa wiła się serpentynami raz w prawo raz w lewo, generalnie cały czas pod górę. Potem zaczęły się dziury w asfalcie, które po pewnym czasie się skończyły razem z szerokością drogi. Jechaliśmy już czymś w rodzaju asfaltowej ścieżki rowerowej by w końcu zjechać na szutrówkę. Samochody nasze a zwłaszcza Maćka, niskozawieszone i obciążone pełną obsadą ledwo zipały. A wszystko po to, by potem znowu kilkudziesięcioma zawijańcami zjeżdżać w dół i wyjechać na drogę z Makowa Podhalańskiego do Zawoi. Na szczęście byliśmy już prawie na miejscu.

Jak nam zapowiedział Bodek, mieliśmy kierować się do Zawoi do Ośrodka Wypoczynkowego „Jędruś”, ale po przybyciu na miejsce okazało się, że coś nie zagrało i musimy przenieść się do innego, czyli „Hanki”. To „musimy” było dla nas prawdziwym darem od losu. Nowo wyremontowany obiekt, pachnący jeszcze nowością przywitał naszą grupę totalną ciszą. Nie było tam nikogo i jak się dowiedzieliśmy do poniedziałku mieliśmy ten obiekt do swojej wyłącznej dyspozycji. Normalnie jakbyśmy mieli takie życzenie, to moglibyśmy ganiać się bez bielizny po korytarzach i piętrach. Ale ostatecznie nie mieliśmy takiego życzenia, a nawet jak ktoś miał to zachował je głęboko w sobie i nie podzielił się tym pomysłem z resztą. Pokoje były przestronne i na upartego (a takich wśród nas nie było) mogliśmy się pomieścić we czwórkę a nawet piątkę w pokoju. Zaiste luksus nam Kierownik zafundował i to wszystko w cenie jak obiecywał, czyli 75 PLN od osoby z pełnym wyżywieniem. W ośrodku mieliśmy do dyspozycji salę konferencyjną i na parterze restaurację. Śniadania w stylu szwedzkiego stołu jedliśmy na pierwszym piętrze a obiadokolacje na parterze. Jedzenie smaczne i w ilości pozwalającej na przygotowanie sobie prowiantu na górskie wycieczki. Obiady smaczne i przez tydzień pobytu ani razu się nie powtórzyło a dokładki były możliwe. Szybko więc podzieliliśmy między siebie pokoje, a że jednak przyjechaliśmy później niż planowaliśmy, to na posiłek poszliśmy na miasto a miłe Panie z obsługi odliczyły nam obiadokolację od rachunku. Wyszliśmy więc do Tabakowego Chodnika, gdzie każdy znalazł coś dobrego dla siebie. Tabakowy Chodnik to bardzo klimatyczna jadłodajnia warta polecenia każdemu, nawet wybrednemu smakoszowi. Kiedy więc nasyciliśmy nasz głód i pragnienie wolnym krokiem wróciliśmy do naszej ostoi. Droga wiodła lekko pod górę aż na skraj zabudowań w Zawoi. W „Hance” Kierownik zarządził uroczystą odprawę, na której zostaliśmy oficjalnie przywitani a osoby jeszcze się nie znające zostały sobie przedstawione. W krótkich i rzeczowych słowach zostaliśmy zapoznani z planami całego naszego wypadu i harmonogramem na poszczególne dni. Dowiedzieliśmy się, że nasza eskapada mieć będzie charakter mieszany, czyli dojazdowo-dochodzący i polegać ma na codziennym dojeżdżaniu samochodami w miejsca nam jeszcze nieznane, to znaczy znane tylko Bodkowi, a stamtąd już na własnych nóżkach mieliśmy wchodzić na najwyższe szczyty w danych pasmach górskich. Pod koniec odprawy wszystkim udzieliła się taka euforia, jakbyśmy już byli zdobywcami owych gór. To dobrze rokowało naszej wyprawie. W końcu zmęczenie spowodowane długą drogą w upale, zmianą klimatu i radością spotkania znajomych wzięło górę nad naszymi zahartowanymi organizmami a i logika podpowiadała, że jutro należy być wypoczętym, więc bez zbędnej zwłoki udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. I gdy Morfeusz kolejno domykał nasze coraz cięższe powieki spod bezchmurnego, rozgwieżdżonego nieba majestatyczna Babia Góra spoglądała na nas maluczkich roztaczając nad nami swoją opiekuńczą aurę.

Dzień 2 (13 maja 2018) – Beskid Makowski – Lubomir – 912 m n.p.m.

Gdy jutrzenka zaróżowiła ciemne jeszcze niebo, w Ośrodku Wypoczynkowym „Hanka” oklapnięte ze zmęczenia powieki naszej grupy zaczęły powoli się otwierać a oczy łapać ostrość. Po nastawieniu zooma okazało się, że Babia Góra stoi tam, gdzie wczoraj i pięknie się eksponuje na tle wciąż bezchmurnego nieba. Wszyscy jak jeden mąż (choć każdy o innej porze) rzuciliśmy się do przepakowywania naszych plecaków, dostosowując ich zawartość do potrzeb wyprawy. Szybko choć z namaszczeniem zjedliśmy śniadanie, popiliśmy kawą i herbatą i zaczęliśmy mościć się w samochodach. Wystartowaliśmy w kierunku Pcimia i wtedy przekonaliśmy się, że nasze marszruty będzie trzeba troszkę przekonwertować. Tutaj nawet główne drogi asfaltowe to serpentyny i nawet jeśli nie typowo górskie, to z ciągnącą się kilometrami podwójną linią ciągłą. Jeśli dodamy do tego fakt, że miejscowym nigdy i nigdzie się nie śpieszy, to będziecie już wiedzieć, że dojazd gdziekolwiek, to co najmniej godzina jazdy tam (a w domyśle druga godzina z powrotem). Więc jadąc oczywiście zgodnie z prawidłami ruchu drogowego dotarliśmy do Pcimia. Po krótkim zastanowieniu się, gdzie by tu zostawić nasze samochody udało nam się znaleźć właściwe miejsce. Jak zwykle w miejscowościach na początku rodzi się problem. Gdzie jesteśmy i gdzie iść, żeby dojść do szlaku? Bodek nadał nam kierunek i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku czarnego. Humory dopisywały, wszyscy zgodnym chórem rzucali ogólne żarty, które następnie były obśmiewane. Grupa stanowiła monolit i to wszystkich cieszyło. Nawet żarty w kierunku Kierownika się pojawiły, choć nieśmiałe, wszak nasz los był w jego rękach. I tak szliśmy, aż Kierownik z miną pełną nieśmiałości a może lekkiej satysfakcji rzekł:

– Nie wiem od czego zacząć, ale idziemy troszkę inną trasą niż zaplanowana. Możemy się wrócić, ale znam Waszą niechęć do zawracania a możemy iść wariantem Bodka. Co wybieracie?

Jednogłośnie grupa głośnym aplauzem wybrała wariant Bodka. Można wręcz założyć, że czekaliśmy na ten moment i zastanawialiśmy się jak długo uda nam się trzymać planu. Kierownik zarażony naszym optymizmem skręcił z drogi głównej w lewo i pomaszerowaliśmy lekko pod górę w kierunku najbliższego zalesionego wzniesienia. No i jak to bywa w przypadkach chodzenia wariantem Bodka, droga tzw. dobra się szybko skończyła i musieliśmy przedzierać się prawdziwym buszem i do tego jeszcze z leżącymi w poprzek zeschniętymi choinkami. Potraktowaliśmy to jako zemstę Kierownika, ale postanowiliśmy przejść to na śmiejąco i tak uczyniliśmy. doszliśmy wreszcie do jakiegoś duktu leśnego, potem nawet do szlaku czarnego i ulga…Choć stromo pod górę, to już szlakiem, więc wiemy przynajmniej, że dobrze idziemy. Zaraz potem wyszliśmy na polanę i już mogliśmy nasze oczy sycić widokiem okolicznych szczytów kąpiących się w blaskach słońca. Po krótkiej sesji fotograficznej ruszyliśmy dalej i piękny widok towarzyszył nam z drobnymi przerwami aż do samego celu, czyli schroniska PTTK na Kudłaczach. Tam w uznaniu naszych osiągnięć Kierownik pozwolił nam odpocząć, posilić się i wzmocnić nadwątlone upałem i stromym podejściem siły. Nawet można by rzec, że po posiłku ogarnęło nas słodkie lenistwo. Troszkę czasu upłynęło nim zebraliśmy się znowu w grupę. Tym razem było nam trudniej ruszyć, ale łatwiej iść, bo wysokościowo to już prawie żadne podejście na przeznaczonego nam dzisiaj Lubomira. W zasadzie jedyną trudnością było to, że mając do wyboru szlak czerwony, który pnie się wyżej i czarny, który troszkę schodzi w dół poszliśmy tym czarnym. Czyli zamiast prawie po płaskim iść zafundowaliśmy sobie trasę typu góra-dół.  Później trafiło nam się podejście, które trochę rozerwało naszą grupę na części. Nagrodą za podejście był punkt widokowy z panoramą na Pogórze Wiśnickie i wszystko co się znajduje pomiędzy nim a nami z miejscowością Wiśniowa na głównym planie. Stąd już na tak zwanym wdechu weszliśmy na szczyt Lubomira, gdzie znajduje jedno z obserwatoriów astronomicznych oraz pozostałości wcześniejszego, spalonego przez Niemców podczas II wojny światowej. Dla ciekawskich dodam, że to są schody, na których Bodek stemplował nam książeczki a Daniel usiadł do zdjęcia w pozycji Conana Barbarzyńcy. Lokalizacja schroniska nie została wybrana przypadkowo. Jest to okolica o stosunkowo dużej liczbie pogodnych dni i nocy i dodatkowo pozbawiona zanieczyszczeń. Tu kolejny posiłek, zdjęcia pamiątkowe i szybka decyzja, co do wyboru drogi powrotnej. Mogliśmy się wracać a mogliśmy iść „na Bodka”. Ponownie wygrała opcja druga. Kierownik od razu zapowiedział nam, że trzymamy się razem, a co najwyżej w zasięgu wzroku, bo trasa będzie wiodła nie tylko drogami nieoznakowanymi jako szlaki, ale nawet leśnymi bezdrożami, choć tych według jego zapewnień dużo miało nie być. Wystartowaliśmy zdecydowani dać z siebie wszystko i na początku było wszystko proste, bo było duktem leśnym, bo było w dół i bo było szlakiem. Pogoda dalej nas rozpieszczała, bo spiekota nas ominęła podczas marszu w cieniu licznych drzew. Nagle…. Kierownik idący przodem podniósł rękę w górę i bez słowa zatrzymał się. Jak na filmach wojennych czy szpiegowskich zareagowaliśmy podobnie, czyli zamarliśmy w bezruchu. Wtedy niskim, łechcącym nasze uszy tonem powiedział: – To tutaj. Rozejrzeliśmy się wokół. Żadnego charakterystycznego miejsca, rozwidlenia dróg, dziwnego drzewa czy kamienia o drogowskazie nie wspominając nawet. Ale skoro „to tutaj” było właśnie tutaj, to musieliśmy uwierzyć Bodkowi i zeszliśmy z wygodnego duktu w prawo w las. Nie wiedząc, gdzie idziemy, poza tym, że przez las i w dół, szliśmy niemalże noga za nogą i krok za krokiem za naszym Kierownikiem. Jakiś stojący z boku niezależny obserwator mógłby nas porównać do grupy idącej za swym przewodnikiem po polu minowym. Szliśmy w dół od czasu do czasu tylko widząc, jak naprzeciw nas lub z boku to lewego to prawego rosną coraz wyżej okoliczne wzgórza. To dodawało nam otuchy, że już ten wymarzony Pcim może być niedaleko. Udało nam się w końcu dojść do czegoś co przypominało zarośniętą krzakami drogę i tą drogą udaliśmy się w kierunku widocznych już zabudowań Ślusarzówki. Tutaj minęliśmy piękny kościółek pw. Matki Boskiej Anielskiej. Dalej Bodek machnął ręką wskazując najbliższe wzgórze. Prawie z rozpędu wdrapywaliśmy się na nie. Nasz zapał trochę ostygł na widok czterech zwierząt koloru brązowego z rogami. Głośno się zastanawialiśmy, czy są to same krowy czy może trafił się tam i jakiś byczek Fernando. Z tej odległości nawet sokoli wzrok niektórych był zbyt słaby, by ten dylemat rozstrzygnąć. Z duszą na ramieniu szliśmy za Bodkiem aż okazało się, że wszystkie stworzenia to przyjazne nam mućki. To co nas zatrzymało, to ściana lasu. Taka była to gęstwa, że chodziliśmy w prawo i w lewo wzdłuż tej ściany i nie mogliśmy się zdecydować, w którym miejscu wejść i czy w ogóle się tego wyzwania podjąć. W pewnym momencie głowa Kierownika zniknęła w owym gąszczu a reszta ciała stała na łące razem z nami. Po chwili z gąszczu odezwał się znany nam wszystkim głos Bodka informując, że wchodzimy tutaj. I wtedy reszta Bodka zniknęła tam, gdzie jego głowa. Po krótkich słowach sprzeciwu Krzyśka, dziewczęta zebrały się na odwagę i poszły za Głosem. Przypominało to przechodzenie na drugą stronę w filmie Gwiezdne Wrota. Strach jak się okazało miał wielkie oczy, bo potem już było łatwiej i wszyscy przedzierali się śladami prowadzącego Kierownika. Z lasu znowu dotarliśmy do ścieżki i znowu w dół, wciąż z nadzieją, że to już koniec. Niestety, to wcale nie był koniec… Przed nami dumnie piętrzyła się jakaś góra. Bodek z ręką na sercu przysięgał, że to już ostatnia przeszkoda na naszej drodze. Złośliwość tej dużej jędzy możecie ocenić sami, choćby po tym, że larwa żadnej nazwy nie ma. Leży na południe i poniżej Patryi o wysokości 763 m n.p.m. więc jest chyba niższa i to o jakieś 100-140 metrów, co nie zmieniło faktu, że my musieliśmy swoje 200 z hakiem wejść pod górę. Tempo nam spadło wybitnie i szliśmy na ostatnich zapasach naszych akumulatorów. Ukształtowanie terenu sprawiało nam co chwila niemiłą niespodziankę, bo jak dochodziliśmy do miejsca, które z dołu wydawało się kresem naszych marzeń, to tam właśnie okazywało się, że to jeszcze nie to siodło, z którego mieliśmy schodzić praktycznie już tylko w dół. Normalnie mieliśmy wrażenie, że z powrotem tylko inną drogą podchodzimy znowu pod Lubomira. Ponieważ prym w grupie pod względem tempa marszu wiódł Krzysiek z Małgosią, Bodek uczulił ich, by wspinali się pod górę tylko do momentu spotkania z żółtym szlakiem i tam się zatrzymali i poczekali na resztę a sam asekurował tyły grupy. Tak też się stało. Na wspomnianym siodle przy przecięciu się naszej trasy ze szlakiem żółtym zebraliśmy się ponownie w jedną całość i odpoczęliśmy. Od tego miejsca naszym jedynym przeciwnikiem była już tylko odległość i wciąż palące słońce. Już byliśmy jak to się mówi prawie prawie. Ale to wciąż było z 5 kilometrów. Bodek cedził nam informacje w taki sposób, żeby nie zniechęcić tych najbardziej zmęczonych a podtrzymywać na duchu. I udało się, bo w końcu doszliśmy do znanej nam już ulicy, którą szliśmy na samym początku naszego dzisiejszego wypadu. Ostatnia prosta tchnęła w nas nowe siły i doszliśmy w mig do naszych samochodów. Teraz przyszło nam już tylko wrócić samochodami do Zawoi, co zajęło nam kolejną godzinę. Nie wyrobiliśmy się w czasie, więc musieliśmy zadzwonić do obsługi, żeby powiadomić ją o naszym spóźnieniu na obiadokolację. Przemiła obsługa przyjęła nasz telefon ze zrozumieniem, więc po powrocie czekał na nas pyszny i co najważniejsze ciepły posiłek. Potem szybka kąpiel, chwila odpoczynku i spotkanie na świetlicy na odprawie z Kierownikiem. Dowiedzieliśmy się na niej, że pierwszego dnia, tak na rozgrzewkę zrobiliśmy 22 kilometry z sumą przewyższeń 948 metrów. Nie ma się zatem co dziwić, że po odprawie z rozkoszą udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.

Dzień 3 (14 maja 2018) – Beskid Mały – Czupel – 934 m n.p.m.

Wypoczęci, wykapani i najedzeni kolejnym pysznym śniadaniem dobraliśmy się w komplety i usadowiliśmy się w samochodach. Dzisiaj los w osobie Kierownika zaplanował dla nas Beskid Mały, którego najwyższym szczytem jest Czupel wznoszący się 934 metry nad poziom morza. Krętymi drogami (a jakże) po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do Międzybrodzia Żywieckiego. Zaparkowaliśmy w dogodnym miejscu i poszliśmy na lody, bo Monika z Maćkiem tak zachwalali, że nie mogliśmy sobie odpuścić. Dodatkowo Bodek po wczorajszej męce rozgrzewającej obiecał, że dzisiaj będzie naprawdę krótko. Z pewną dozą niedowierzania to przyjęliśmy, ale przecież nie będziemy mu wyrzucać jakiegoś nadprogramowego kilometra. Lodziarnia faktycznie miała duży wybór smaków a poza tym fantastyczny wachlarz różnych herbat i kaw. Obiecaliśmy sobie zajść tutaj przed wyjazdem, bo przecież miało być krótko, łatwo i szybko. Po wchłonięciu lodów i zrobieniu zdjęcia pamiątkowego na przystanku autobusowym zbieraliśmy się do startu, gdy nagle … Ktoś nas otrąbił. Okazało się, że to znajomy góral, który rok temu niektórym z nas będącym na 46-ym Ogólnopolskim Rajdzie Górskim „Szlakami Obrońców Granic” Beskid Mały 2017 sprzedawał swoje własne wyroby w postaci różnorakich serów. Teraz poznał nas i postanowił uraczyć najświeższymi wyrobami wiezionymi nie wiedzieć gdzie. Otworzył bagażnik i zaczął częstować na tzw. spróbunek. Trzeba przyznać, że były to pyszne serki, więc nie ma się co dziwić, że ten i ów postanowił kupić po kilka serków. Krzysiowi też serki smakowały, więc postanowił dokonać zakupu. Jedynym problemem była zbyt wygórowana jego zdaniem cena. Ale od czego ma się głowę na karku? Krzyś postanowił dokonać zakupu hurtowego, bo wiadomo: jak hurtowo, to taniej. Więc skoro w detalu serki kosztowały 2,50 PLN od sztuki to Krzyś wynegocjował 2,00 PLN. Z tryumfem w oczach i w głosie powiedział: – poproszę dwa serki. Ryknęliśmy wszyscy śmiechem, ale od tego czasu już wiemy, że hurt zaczyna się od dwóch. No i można by parafrazując Juliusza Cezara powiedzieć: „cum caseo emit” czyli serki zostały kupione. Ruszyliśmy nieśmiało za Bodkiem w kierunku najbliższego wzgórza, czyli pod górę Łazy z wysokością 553 metry n.p.m. To było jakieś ponad 300 metrów podejścia w górę, całe szczęście, że z przerwami na wypłaszczenia. Na mapie i w regulaminie miejsce to nazwane jest Lasem Czarnocim, bo na same Łazy żadna droga nie prowadzi. Pięliśmy się zatem powoli do góry szlakiem żółtym a za naszymi plecami coraz piękniej eksponowała się góra Żar z niewidocznym z tej wysokości zbiornikiem wodnym na szczycie. Za to bardzo dobrze widoczna była kolej linowa na górę. Czasami w prześwitach pomiędzy drzewami otwierał się przepiękny widok na okoliczne wzgórza po drugiej stronie Soły i gładką jak lustro błękitną taflę Jeziora Międzybrodzkiego. Po zdobyciu Lasu Czarnociego spacer zrobił się przyjemny, bo rozpoczęło się schodzenie w dół (a można schodzić w górę???), tym razem szlakiem niebiskim. Ponowne salwy śmiechu wybuchły, gdy zeszliśmy do Czernichowa. Jechaliśmy tędy i nawet było miejsce na zaparkowanie samochodów i mogliśmy mieć krótszą trasę, i nie męczyć się w upale, ale to byłoby zbyt proste. Nam się marzyła delikatna rozgrzewka przed Czupelem, bo kto Orłom zabroni? Po delikatnym posiłku i paru zdjęciach ruszyliśmy w stronę zapory, by przedostać się na drugą stronę zbiornika. Tam chwilę nam zajęło odnalezienie właściwej drogi, ale dzięki miejscowym służbom nie było to trudne. Trudne za to okazało się podejście. Żmudne i cały czas w górę i w górę. Praktycznie bez wypłaszczeń. Jak zwykle pierwsze skrzypce grali Gosia z Krzyśkiem, którym ciężko było dorównać tempa. Reszta grupy rozciągnięta w węża dzielnie podążała za nimi. Mijały minuty, pięliśmy się coraz wyżej, sapaliśmy już nawet i wreszcie udało się. Weszliśmy na wypłaszczenie tuż pod szczytem. Stąd już tylko 10 minut i kolejny szczyt do grona zdobytych został dorzucony. Duma rozpierała nasze zdyszane piersi. Mogliśmy sobie pozwolić na wytchnienie, na posiłek, na uzupełnienie płynów i na żarty. Czas niestety nas gonił, bo chcieliśmy zdążyć do herbaciarni na zakupy, więc rychło podjęta została decyzja o powrocie. Zeszliśmy sobie do rozdroża pod Czupelem i zrobiliśmy burzę mózgów. Z jednej strony nie chciało nam się wracać szlakiem niebieskim, bo go znaliśmy to raz a dwa, że nas zmęczył i mieliśmy focha na niego. Z drugiej strony został nam szlak czerwony, tylko w którą stronę? W jedną szedł on do Łodygowic, skąd dopiero byśmy kilometrami nadganiali przez Zarzecze do Tresnej. Można było kombinować ze zmianą szlaku na żółty a potem zielony i powrót przez Przysłop, ale tego dnia kombinatoryka nie była naszą domeną. Ponadto bardzo zachęcająco wyglądał szlakowskaz (to taki nasz nowy wyraz) w kierunku Międzybrodzia. Krzyknęliśmy razem gromkie: Hurrra !!! i w te pędy do Międzybrodzia. Czas ze szlakowskazu – 2 godziny – chcieliśmy skrócić do no powiedzmy 1 godziny i 40 minut. Niestety niektóre odcinki były zbyt strome, by podkręcać tempo, więc odstąpiliśmy od schodzenia na rekord a skupiliśmy się na naszym bezpieczeństwie. Zwłaszcza, że Czesio z Ulą (którzy nie wchodzili z nami na Czupel a zwiedzali okolice Międzybrodzia) już się niepokoili o nas. Byli przy naszych samochodach i czekali na nasz powrót. Obiecaliśmy im spotkanie za około 2 godziny i chcieliśmy dotrzymać słowa. Wciąż dumni z siebie i z naszego Kierownika schodziliśmy w dół. W tym miejscu trafiło nas to, co nazywamy złośliwością losu, a może przekorą Bodka? Nikt z nas a było nas całkiem sporo nie przypuszczał, że schodząc do Międzybrodzia dojdziemy do Międzybrodzia, ale Bialskiego. Nikt też nie pomyślał ze znakarzy, żeby tam na górze zaznaczyć, do którego Międzybrodzia wiedzie szlak, skoro są dwa i to obok siebie. Skutkiem tego musieliśmy iść dodatkowe 8 kilometrów brzegiem Jeziora Międzybrodzkiego. Widoki na ten zbiornik i leżącą po drugiej jego stronie Górę Żar rekompensował nam nasz nadprogramowy trud. Na szczęście nie musieliśmy już wracać aż do zapory, bo bliżej był most. To pozwoliło nam zaoszczędzić sporo czasu i drogi. Nie zmieniło to jednak faktu, że do herbaciarni już nie zdążyliśmy. Herbaty smakowe kupimy zatem następnym razem, bo chodzić tutaj naprawdę jest gdzie. Wracaliśmy samochodami zmordowani. Czupel dał nam wszystkim w kość. Tego dnia nasze osiągi przedstawiały się następująco: trasa liczyła 19,5 kilometra a suma przewyższeń 1.107 metrów. Po powrocie i posiłku mieliśmy jeszcze odprawę z Kierownikiem, na której usłyszeliśmy kolejne pochwały i omówione zostały zarówno wydarzenia dnia dzisiejszego jak i plany na dzień kolejny.

Dzień 4 (15 maja 2018) – Beskid Śląski – Skrzyczne – 1.257 m n.p.m.

Kolejny dzień już nie był tak pogodny, jak pierwsze trzy. Ale spodziewaliśmy się tego, więc nie marudziliśmy, bo brak bezchmurnego nieba, to jeszcze nie tragedia. Wiedzieliśmy też, że miejscem docelowym naszej dzisiejszej wyprawy będzie Szczyrk, skąd przypuścimy atak na Skrzyczne. Uzbrojeni w nawigacje, niezbyt szybko, bo przepisowo, dotarliśmy do Szczyrku. Tradycyjnie już największym problemem było zorientować się, gdzie my tak naprawdę jesteśmy, to znaczy, gdzie iść, by nie nadłożyć drogi. Specjalnie napisałem nadłożyć a nie zabłądzić, bo po pierwsze Orły nie błądzą, a po drugie ufność nasza w bezbłędną orientację Kierownika była już przysłowiowa. Najważniejsze to było ruszyć z miejsca, a jak już ruszyliśmy, to raz dwa złapaliśmy azymut i wszystko stało się proste. Mieliśmy w planach atakować Skrzyczne szlakiem niebieskim, ale że w pierwszej kolejności trafiliśmy na zielony to zmieniliśmy plany. Szliśmy lasem, pod górę a widoków na początku żadnych nie było, no może poza widokami na przyszłość. Jak zwykle w czubie naszej grupy była Gosia z Krzyśkiem, którzy nadawali tempo a reszta dzielnie podążała za nimi. Na szczęście dla nas z tej strony, czyli od Szczyrku nie było wejścia na Palenicę, która mając 680 metrów n.p.m. wznosiła się sądząc z poziomic ponad 100 metrów w stosunku do naszego położenia a ich zagęszczenie na mapie kazało czuć respekt. Ciesząc się z faktu, że Bodkowi nie przyszło do głowy przeciągnąć nas niby niechcący przez tę Palenicę ominęliśmy bokiem jeszcze wyższą, bo wznoszącą się na 831 m n.p.m. Lanckoronę. A że dobrze idzie się w grupie rozmawiając to o tym, to o tamtym, to nie wiedzieć, kiedy szlak nam uciekł w krzaki w lewo i pod górę a Bodek z Moniką dalej prosto i w dół. Może Bodek znał jakiś skrót? Chyba jednak nie, bo słysząc głosy Maćka i Moniki dochodzące do nich gdzieś z góry, zawrócili i dogonili tę parę. Bardzo sympatycznie się szło, żaru nie było i tylko szkoda, że chmury i mgły nie pozwalały raczyć oczu urokami okolic, bo już na tej wysokości byłoby na co patrzeć. Jednocześnie okolica dozowała nam kolejne wyzwania, bo co wychodziliśmy na jakieś wypłaszczenie albo polanę, to pokazywał nam się kolejny cel, który wydawał się już tym ostatnim. Zawsze widok taki dodawał nam otuchy i mobilizował do kolejnego wysiłku. Rozciągnęliśmy się już tak, że pewnie pierwsza połowa rozgrzewała się już herbatką po góralsku w schronisku a druga połowa wciąż nie widziała mety swojego marszu. Co gorsza zaczęła się już tak na poważnie krzaczyć pogoda a drobna nieszkodliwa mżaweczka przekształciła się w regularny deszcz. Zrobiło się również zimno a widoczność i tak już słaba jeszcze się pogorszyła. Doszliśmy do dość łatwej do podchodzenia polany, ale że było mokro i zimno a my już troszkę zmęczeni byliśmy, to podejście to dla nas było męczarnią. W połowie tego podejścia szlak uciekał znowu w lewo w las i skorzystaliśmy z tej naturalnej osłony przed wiatrem. Potem szybkie przejście przez kolejną polanę i …. Cholerka, kolejne podejście. Na szczęście fajna była to droga, bo zbocze góry było porośnięte po części skarłowaciałymi iglakami i gdyby nie deszcz, chmury i mgły to widoki zapewne zapierałyby dech w piersiach. A tak? Pozostało nam patrzeć pod nogi, by uniknąć potknięcia, wyłączyć myślenie i iść, iść, iść. Grupa nasza była doskonale wyposażona w przeciwdeszczówki, więc z tej strony nic nam nie groziło, ale ziąb naprawdę dawał się we znaki. Etap trawersowania był chyba jednym z przyjemniejszych a na pewno łatwiejszych, choć szliśmy już na oparach naszego energetycznego paliwa i każdy chciał po prostu już dojść na miejsce. Las niestety dla nas zaraz się skończył i wyszliśmy na otwarty teren niknący w mlecznej mgle. Nie było wiadomo, gdzie iść, więc za Bodkiem szliśmy lekko pod górę, prosto w to mleko. Wiatr przy pomocy deszczu siepał nasze odkryte dłonie i było nam bardzo zimno. Szliśmy powłócząc nogami, gdy nagle z mgły zaczęły wyłaniać się zarysy jakiegoś zabudowania. Jak się okazało, to była górna stacja kolei linowej. Tam w załomie skupiliśmy się w ciasnym kręgu niczym pingwiny na Antarktydzie, by choć troszkę się ogrzać. Gdy nam się to udało, to ostatkiem sił przebiliśmy się jeszcze 100 metrów i naszym oczom ukazało się schronisko. Nasza radość była nieopisana. Szybko ściągnęliśmy z siebie plecaki i płaszcze przeciwdeszczowe, odłożyliśmy kijki i usiedliśmy za stołami. Ze zmęczenia nawet nie chciało nam się rozmawiać z naszymi koleżankami i kolegami, którzy przybyli pierwsi. Dopiero gdy ciepło a raczej brak zimna, wiatru i deszczu pozwoliły nam na poprawę samopoczucia, powoli nawiązaliśmy dialogi i zamówiliśmy gorącą strawę i napitki. Siedzieliśmy zadowoleni a przez okna widzieliśmy, że deszcz pada już regularnie i nie ma zamiaru przestać. Czekaliśmy więc, aż pogoda da nam chociaż cień szansy na opuszczenie schroniska. Pojawiła się taka mniej więcej po godzinie naszego postoju w schronisku, więc w te pędy udaliśmy się do stacji kolei linowej, by kupić bilety na dół. Bowiem w wyniku debaty ustaliliśmy, żeby niepotrzebnie nie ryzykować wypadkiem lub potłuczeniem na mokrym niemiłosiernie zejściu i że zjedziemy właśnie koleją linową. A ponieważ wyprawa nasza nie była nastawiona na maksymalne GOT-owanie, czyli zdobywanie punktów GOT, lecz na zdobycie szczytów do Korony Gór Polski, więc po sesji fotograficznej u wejścia do schroniska oczekiwaliśmy na ruszenie kolei linowej. I wiecie co? Dopiero po zajęciu miejsc w gondolach i ruszeniu w dół zaczęło nami targać zimno. Tu nie było, gdzie się schować a czołowa przesłona nie dawała ochrony dla naszych nóg. Zjechaliśmy na dół do Szczyrku i szybkim marszem w stronę samochodów rozgrzewaliśmy nasze ciała. Przy samochodach jeszcze po łyczku rozgrzewacza wzięliśmy za wyjątkiem kierowców oczywiście i udaliśmy się w drogę powrotną. A po powrocie już standardowo: pyszna obiadokolacja, prysznic odświeżający i odprawa z Kierownikiem. Dzisiaj zrobiliśmy tylko 7,2 kilometra podchodząc 927 metrów w górę. I choć Skrzyczne ma swój szczyt wyżej niż Czupel, to gdyby nie deszcz i zimno to byłby to dla nas spacerek a nasze odczucia były zgodne: Czupel bardziej nas zmęczył.

Dzień 5 (16 maja 2018) – Beskid Wyspowy – Mogielica – 1.173 m n.p.m.

Kolejny dzień przywitał nas pogodą pochmurną a wszelkie prognozy na każdym dostępnym portalu pogodowym ostrzegały nas przed możliwymi, wręcz pewnymi opadami. Różnice tylko były, gdzie i ile deszczu spadnie. Niepewność udzieliła się wszystkim, bo doszliśmy przy śniadaniu do wniosku, że nasz wyjazd to ma być przyjemność a nie obowiązek. O dziwo spotkało się to ze zrozumieniem naszego Kierownika. Wcześniej dał się nam poznać jako tyran nieznoszący słowa sprzeciwu i potrafiący nas wszystkich z nim będących psychiczną tylko perswazją i słownymi argumentami zmusić do nadludzkich wyczynów wytrzymałościowych. Część grupy chciała podjąć ryzyko i pojechać do Jurkowa, gdzie miała być baza wypadowa do marszu na Mogielicę. Niektórzy z nas dopiero teraz dowiedzieli się ze zdziwieniem, że najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego to nie Mogielnica a Mogielica właśnie. Odpowiedzialność za grupę wziął na siebie Daniel, sprawdzony już kilka razy, do tej pory nigdy nie zawiódł. Tak było i tym razem. Jego spokój i opanowanie a także zdecydowanie zagwarantowały grupce ochotników kolejny na tym wypadzie sukces. Dobrze poinstruowani przez Bodka szli szlakiem niebieskim. Były pewne trudności ze złapaniem tej przysłowiowej nici Ariadny, ale tylko na początku. Potem było już łatwiej. Oglądając się za siebie nasi bohaterowie mogli podziwiać masywny Ćwilin, choć zapewne woleliby go oglądać na tle bezchmurnego, błękitnego nieba. Był nawet projekt alternatywny do tego polegający na wejściu w pierwszej kolejności na Ćwilin i potem na zasadzie wahadła w dół do Jurkowa i z rozpędu na Mogielicę. Ale że pogoda była jaka była a i tak traciliśmy średnio dwie godziny dziennie na dojazd i powrót do Zawoi, to podchodząc bardzo realnie zdecydowaliśmy się na samą Mogielicę. Dla przypomnienia, że to nie Mogielnica grupa miała okazję mijać knajpę o tej nazwie. Dość szybko grupa opuściła mały Jurków i weszła w las. Szlak w sposób zdecydowany przekonał wchodzących, że nie liczy się bezwzględna wysokość góry, lecz stromizna podejścia i tak zwana wybitność. Pozostawiając na chwilę naszych dzielnych podróżników samych sobie, bo widać, że dają radę i pewnie niedługo będą mogli zameldować o sukcesie Kierownikowi wyjaśnijmy o co chodzi z tą wybitnością. Odchodząc od ścisłej definicji można przyjąć, że wybitność (dodajmy, że mierzona w metrach) to różnica wysokości szczytu danej góry a pierwszym napotkanym na zejściu miejscem najniżej położonym, którego poziomica nie okala szczytu wyższego od naszego. Czyli, jeśli zejdziemy w takie miejsce, że niżej już się nie da bez choćby chwilowego wejścia w górę, to właśnie ten poziom liczy się do wybitności. I teraz niespodzianka, którą z lubością Bodek zaskakuje osoby, do tej pory tego nie wiedzące. Pośród pierwszych dwudziestu najwybitniejszych szczytów Polski nie ma ani jednej góry z Tatr. Jest za to Skrzyczne (5 miejsce z wybitnością 585 metrów) i Czupel (wybitność 523 metry, co daje miejsce dzielone 7-8 z bieszczadzką Wielką Rawką). Czy teraz rozumiecie, dlaczego bardziej się można zziajać w dość niskich w porównaniu do Tatr górach? Ale gdzież to są nasi koledzy i koleżanki? Prąc nieustannie pod górę dotarli do jednego z nielicznych przepłaszczeń tzw. Cyrli. Jest to też jedno z niewielu miejsc, z którego można cokolwiek zobaczyć, bo większość trasy wiedzie lasem. Po trasie nasi Przyjaciele mieli wielką przyjemność na własne oczy zauważyć dwie piękne, okazałe salamandry plamiste wyróżniające się żywym żółtym ubarwieniem. Są one co prawda godłem logo Gorczańskiego Parku Narodowego, gdzie występują najliczniej w Polsce, ale żyją one w całej praktycznie Europie od Portugalii aż do Turcji i Ukrainy. Salamandry nie niepokojone przez naszych dzielnych zdobywców poszły swoją drogą a naszej grupie pozostały niecałe 2 kilometry do szczytu. Gdyby był tu Bodek, to wypowiedział by swoje ulubione słowa, że teraz do szczytu to już na jednym wdechu damy radę. Nie wiem, czy na jednym, czy nie, ale już kilkanaście minut później sukces został uwieczniony na zdjęciach. Wilgoć nie zachęcała do wchodzenia po oślizgłych schodkach i nie wszyscy się odważyli podjąć to ryzyko. Bo i po co wchodzić, skoro nic nie widać? Jednak znalazł się w grupie jeden ryzykant w osobie Krzyśka, który nie mógł sobie odmówić przyjemności zaliczenia wieży widokowej.

Jeszcze niedawno nie można było przybić sobie pieczątki do książeczki KGP, bo jakiemuś chuliganowi przeszkadzał schowek przed deszczem i ta pieczątka, ale dzięki staraniom Przyjaciół polskich gór ten drobiażdżek został uzupełniony. Na zdjęciach został jeszcze uwieczniony papieski krzyż postawiony z okazji upamiętnienia pieszych wędrówek po tych okolicach wtedy jeszcze nie Papieża Jana Pawła II a po prostu Karola Wojtyły. Powrót początkowo przebiegał trasą odmienną, ale Daniel panował nad wszystkim, więc po pewnym czasie nawrócił swą gromadkę na drogę, którą szli pod górę. Bez większych problemów doszli już do samochodów i powrócili do Zawoi. Droga, którą pokonali nasi Przyjaciele wyniosła około 12 kilometrów z sumą podejść 660 metrów.

W tym samym czasie, gdy nieświadoma jeszcze naszego ataku na nią Mogielica uzurpowała sobie prawo do miana góry niezdobytej (przez nas) pozostała część Orłów za namową Bodka udała się na spacer po Zawoi. Nie był to taki sobie zwykły spacer, bo i Zawoja nie jest zwykłą wsią. Składa się bowiem z 2 osad i aż 171 przysiółków, w tym przysiółka Składy – gdzie my stacjonowaliśmy, i rozciąga się na około 18 kilometrów. Przejść Zawoję od początku do końca i z powrotem to wyzwanie prawie 40-to kilometrowe o sumie podejść nie wspominając. To może być trudniejsze od wejścia na niejedną górę, z Czupelem i Skrzycznem włącznie a być może i Babią Górą. ale Bodek nie miał tak sadystycznych pomysłów i planów względem nas i zadowolił się krótkim spacerem od Składów w dół, gdzie spotkaliśmy szlak niebieski idący na Mosorny Groń i dalej na Halę Śmietanową. Od tego miejsca szliśmy już tylko pod górę, ale że to tylko 2 kilometry, to nie sprawiło to nam żadnego problemu. Mniej więcej po 800 metrach skończyły się zabudowania a zaczął las i towarzyszył on nam aż do niewiadomego nam wówczas celu. A celem był wodospad na Mosornym Potoku, jeden z najwyższych w Beskidach. Woda potoku spada w nim z wysokości 8 metrów żywą strugą. Przy deszczowych dniach lub roztopach wiosennych wody jest tam naprawdę dużo a huk spadających odmętów zagłusza wszelkie rozmowy. Zbliżając się do samego wodospadu trzeba uważać, żeby go nie przegapić albo wsłuchiwać się w odgłosy lasu, żeby usłyszeć jego dźwięki. Ponieważ nie mieliśmy problemu ze znalezieniem tego miejsca, jedynym na co musieliśmy uważać, to bardzo strome zejście do podnóża wodospadu. Na szczęście było ono zabezpieczone drewnianymi, choć po części uszkodzonymi już balustradami. Nieźle musieliśmy się nabiedzić, żeby zejść na dół. Drewniane podesty były okorowane i śliskie i trzeba było się obiema rękami wspomagać, by nie zjechać na ….. no wiadomo na czym na sam dół do potoku. Na dole owionął nas ożywczy chłodek i bryza od rozpryskującej się na niewidzialną gołym okiem mgiełkę wodną. Czuć tutaj było taką jedność z naturą, że można było milczeć nawet godzinami chłonąc dźwięki natury. Każda minuta tej chłonności oczyszczała nasze umysły a w ten sposób i ciała od naleciałości cywilizacyjnych. W takiej to oto ekstazie znalazł nas – wtedy jeszcze nieznany nam – Andrzej Pochopień i zaskoczył rozkładając swojego drona. Wyposażony w aparaty fotograficzne, ubrany w polar z logo National Geographic prezentował się bardzo okazale. Dziewczęta szybko zaczęły kokietować przybysza, więc ubodzeni w swej męskości panowie zadecydowali, że czas nam wracać do domu, bo na deszcz coś się miało zanosić. Nikt nie wiedział, jak w tym zarośniętym i zalesionym parowie ktokolwiek z panów dojrzał symptomy deszczu, ale panie posłusznie podreptały za swymi opiekunami. Pozdrowiliśmy ciepło naszego Przyjaciela, który zrobił naszej grupce zdjęcie z drona na tle wodospadu i obiecał przesłać mailem. Jak się później okazało obietnicy dotrzymał, za co również tą drogą mu dziękujemy. O ile zejście na dół wodospadu było bardzo trudne, to podejście pod górę o niebo trudniejsze. Najtrudniejsze było zadzieranie naszych nóg na wysokość, bo ja wiem, na jaką? Pewnie coś koło metra. Przy użyciu pomocnych rąk tych, którzy już się wspięli wyżej daliśmy jednak radę. Zejście do Zawoi to już była kaszka z mleczkiem dla tak wytrawnych chodziarzy, jak my. Wróciliśmy więc do Ośrodka Wczasowego „Hanka”, gdzie połączyliśmy się z grupą zdobywców Mogielicy. Po smakowitej obiadokolacji spotkanie na odprawie z Kierownikiem trwało do późnych godzin nocnych podczas których wymienialiśmy między sobą wrażenia. Ale poczucie obowiązku w końcu wzięło górę i udaliśmy się na zasłużony spoczynek, wszak następnego dnia oczekiwały nas nowe wyzwania.

Dzień 6 (17 maja 2018) – Gorce – Turbacz – 1.257 m n.p.m.

Tego poranka chwilowo nie padało, ale i nieba kawałeczka choćby nie było widać. Po codziennym rytuale w postaci kąpieli i śniadania ruszyliśmy za Bodkowozem. Jak zwykle krętymi drogami jechaliśmy i jechaliśmy i nagle patrzymy …? A tu jakieś znajome niektórym zabudowania. Okazało się, że Bodek na miejsce startu na Turbacz wybrał Ostoję Koninki koło Poręby Wielkiej. To tutaj odbywał się 44 Ogólnopolski Rajd Górski Szlakami Obrońców Granic w czerwcu 2015 roku. Zaparkowaliśmy samochody na terenie znanego nam Ośrodka a dla pewności wszelkiej i uniknięcia potencjalnych problemów zapłaciliśmy za parking. Raz kropiło a raz przestawało, jakoś żadna opcja nie mogła się zdecydować czy wziąć górę nad drugą. W końcu zapadła męska decyzja, ubieramy płaszcze przeciwdeszczowe. Pięknie wyglądaliśmy, bo chyba każdy był ubrany w inny kolor i to wszystko ładnie się komponowało, co możecie zobaczyć na zdjęciach. Początkowo było jak w wierszu Juliana Tuwima o lokomotywie, ruszyliśmy nieśmiało i powoli, i prawie po płaskim. Wiódł nas szlak niebieski, który miał nas doprowadzić pod same schronisko tuż pod szczytem Turbacza. Niestety, tuż za polaną, na której otwieraliśmy wspomniany już rajd, zamykaliśmy go jak również konkurowaliśmy w konkursie piosenki turystycznej zaczęło się strome podejście w górę. Szliśmy raz w lewo, raz w prawo i znowu w lewo aż zasapaliśmy się wszyscy serdecznie i jak jeden mąż na trzy-cztery zrzuciliśmy nasze ortalionowe wdzianka. Grupka znowu nam się podzieliła według ustalonego schematu. Gosia z Krzyśkiem i Danielem uciekli do przodu, gdzieś w środku pedałowali dzielnie Maciek z Moniką, a potem już cała reszta również rozciągnięta. Od czasu do czasu osoby będące w środku stawki zatrzymywały się i czekały na tych zamykających a od czasu do czasu w pewnej odległości przed nami pojawiały się i znikały sylwetki osób prowadzących naszą grupę. A jak już się zatrzymywaliśmy, to wtedy nam się robiło zimno, bo ziąb był bez dwóch zdań. Ale pozwalało to nam wyrównać oddech, bo trudy podejścia dawały nam się we znaki. Pogoda w końcu się ustaliła i zaczęło regularnie padać. Deszcz jednak nie był nam straszny, tylko tempo marszu spadło, bo trzeba było wzmóc ostrożność, żeby nie nabawić się jakowejś kontuzji. Mniej więcej w połowie trasy natknęliśmy się na sławne w Gorczańskim Parku Narodowym polany, na których moc roślinności różnorakiej rosło a najbardziej w oczy rzucały się łany ciemiężycy zielonej, rośliny tak trującej, że nawet żadne zwierzęta tego nie jedzą i omijają szerokim łukiem. Przez to właśnie roślina ta rozprzestrzenia się na kolejne tereny. Przyznać trzeba jednak, że prezentuje się ona okazale. A potem, po minięciu tych polan był kolejny las, kolejne podejście, niestety znowu strome i śliskie i tak w kółko. Nie widać było nadziei na koniec tej męki. Co kilka kroków była stopka i łapanie oddechu. Aż nagle wyszliśmy na jakąś płaszczyznę, z której nawet musieliśmy lekko zejść w dół. Jak się dowiedzieliśmy od Bodka dotarliśmy do Czoła Turbacza i w tym miejscu skończyły się problemy z podejściem, ale nie skończyły się problemy jako takie. Teraz dostaliśmy silny wiatr wiejący prosto w nasze twarze i na dodatek sieczący nasze lica drobniutki deszczyk. Chmury, mgły i wszelkie niedogodności sprawiały, że widoczność ograniczyła się do mniej więcej 100 metrów, czyli tak naprawdę szliśmy donikąd i prowadziła nas tylko wydeptana trawa. Gdzieś tam przed nami czołówka naszej grupy dotarła do schroniska o czym nie omieszkała nas poinformować pytając jednocześnie, gdzie jesteśmy my. Wyszło nam z obliczeń, że mamy z 10-15 minut opóźnienia do naszych szybkich Przyjaciół. Jak przedarliśmy się przez Czoło Turbacza to zaczęło się ostatnie już jak się okazało podejście, łagodne, ale błotniste, że hoho. Daliśmy jednak radę i znienacka za delikatnym zakrętem w prawo wyłoniło się wymarzone schronisko. Jakiś czas staliśmy w przedsionku osuszając się i czekając aż wszyscy się odnajdziemy i zagrzejemy, choćby łykiem płynu energetyzującego. W takich warunkach zawsze sprawdza się mocna czarna kawa bez cukru z termosu lub gorąca herbata z imbirem. Jak już się wszyscy ogarnęliśmy, to zgodnie z wytycznymi Bodka udaliśmy się szlakiem czerwonym na sam szczyt Turbacza, który jest około 5 minut dalej, z tym że teraz szlakiem czerwonym. Po tym cośmy przeszli na podejściach stromych to teraz był to dla nas wszystkich spacerek. I nie minęło te pięć minut a już zobaczyliśmy okazały obelisk świadczący o tym, że kolejny sukces stał się naszym udziałem. Pomimo niesprzyjającej aury wpadliśmy sobie w ramiona. I wtedy dwóch dzielnych chwatów postanowiło dać przykład swej odporności i odwagi i ukazało reszcie grupy swe gladiatorskie torsy. Śmiesznie to wyglądało, gdy wszyscy opatuleni w ortaliony otaczali dwóch dziarskich chwatów. Troszkę dziewczęta żałowały, że tylko torsy ujrzały światło dzienne, ale pomysł ten narodził się zbyt późno, by został wcielony w czyn. Może następnym razem? Do kompletu Panie zafundowały sobie zdjęcie od tyłu, eksponując swe wdzięki opięte w ciuszki turystyczne i mogliśmy wrócić do schroniska, tym razem już na dłużej. Z rozkoszą oddaliśmy się uciechom kulinarnym. Niestety dla nas menu w schronisku jest tak urozmaicone, że nie sposób wszystkiego spróbować. Co sprytniejsi załatwili to w ten sposób, że zjedli to co zamówili, a inne rzeczy próbowali od tych, co zamówili inne dania. Tak więc pyszna i godna polecenia innym i na przyszłość była i pomidorowa, i chrzanowa, i kwaśnica, że o pierogach nie wspomnę.

Nie chciało nam się wracać na dół, słodkie lenistwo ogarnęło nasze ciała a cicha nienachalna muzyka pieściła nasze uszy i wprawiała w stan mantry jakiejś. Wiedzieliśmy jednak, że nie stać nas na taki luksus, jak niepowrót. Z wielką niemrawością spowodowaną tyleż rozleniwiającym ciepłem co i przepełnionymi brzuchami zebraliśmy się w sobie, policzyliśmy się nawzajem i ruszyliśmy w dół. Nie trzeba było długo czekać, gdy kolejność na trasie się ustaliła zgodnie z już nieraz wypracowanym schematem. Gdzieś z przodu zniknęła nam Gosia z Krzyśkiem i Danielem, ale nikt się nie martwił, bo co nam mogło się przytrafić? Zaliczyliśmy strome zejścia, polany z ciemiężycą i  już się zbliżaliśmy do ostatnich ale stromych łamańców w prawo i w lewo. Do wypłaszczenia pozostało może ze sto metrów w płaszczyźnie i kilkanaście w dół. No może do 30, bo nikt tego aż tak dokładnie nie mierzył. Wyszliśmy zza jednego z licznych zakrętów i…

Patrzymy, a tu Gosia sobie siedzi na jednym z licznych drewnianych schodków a nad nią pochylają się Krzysiek i Daniel. Tylko dlaczego Daniel jest blady jak ściana? Podchodzimy bliżej. W powietrze leci żart o tym, jakie to sympatyczne, że poczekali na nas. Daniel nie mówi nic, nadal jest blady. Krzysiek też milczy. Tylko Gosia nie milczy i śmiejąc się informuje nas o tym, że złamała lub skręciła nogę. W kostce lub tuż nad kostką. Cieszy się przy tym niemiłosiernie, a wszyscy którzy Gosię znają, to wiedzą, że wedle jej śmiechu można we mgle gęstej jak śmietana iść jak po sznurku. No więc patrzymy się na jej nogi. Nic nie widać, nogi proste. Eee, żart pewnie. Nagle zastanawia nas bladość na twarzy Gosi. Śmiech jakby nerwowy jakiś. Chyba jednak nie żart. Pierwszą myślą było pomacać jedną i drugą kostkę, powykręcać ją w każdą stronę i zdjąć jednego i drugiego buta. Nieeeee…….!!! Tym razem to już nie śmiech, tylko histeryczny krzyk Gosi. Daniel potwierdza, nic nie róbcie. Ta noga już była wyłamana pod kątem prostym w bok, ale przed naszym przybyciem Gosia ją sobie naprostowała. To dlatego Daniel mało nie zemdlał. Zobaczyć to na żywo, to nie to samo, co na małym lub wielkim ekranie. No dobra, okej. Czyli co robić? Burza mózgów i opanowanie grupy było wręcz imponujące. Zanim wszyscy nas dogonili już było wezwane Górskie Pogotowie Ratunkowe. Daniel, a może Krzysiek albo Sławek wykorzystali aplikację ratunkową na telefony komórkowe. W tym samym czasie Bodek z kimś już złożył dwa kijki trekkingowe, usztywnił właściwą nogę i obwiązywał ją bandażem elastycznym. Zapadła też decyzja o sprowadzeniu Gosi niżej. Co prawda tutaj zdania były podzielone, a przeważyło to, że do wypłaszczenia mieliśmy już naprawdę blisko. Krzysiek z Bodkiem wzięli Gosię na ręce i krok za krokiem schodzili w dół. Nie było to łatwe, bo każdy krok groził poślizgiem i upadkiem całej trójki. W tej dramatycznej chwili Gosia była jedyną osobą, która śmiała się na całe gardło. Reszta zachowując należną powagę powoli kroczyła w dół. Nikomu innemu nie było do śmiechu. W tym dziwnym spacerze najważniejsze było to, żeby broń Boże nie urazić nogi Gosi, która choć usztywniona (oczywiście noga a nie Gosia, bo Gosia to raczej wręcz przeciwnie, była rozluźniona) dyndała sobie swobodnie. Chłopcy co pewien czas się zmieniali, tylko Krzysiek nie chciał odstąpić od Gosi. Ale nie z każdym mu się szło dobrze, bo najlepiej w takiej sytuacji idzie się dwóm równym wzrostem mężczyznom. Doszliśmy wreszcie do znanej nam już polanki. Usadowiliśmy Gosię pod zadaszeniem i czekaliśmy na przybycie ratowników górskich. Niewiele czasu upłynęło a już byli przy nas. Sympatyczne chłopaki pochwaliły nas za fachowy ich zdaniem opatrunek na nodze Gosi, założyli swój własny i wezwali Pogotowie Ratunkowe. Gosi doradzili by na czas badania i transportu przestała się śmiać, bo ryzykuje niewzięciem do karetki. Kolejne oczekiwanie i karetka się pojawiła. Mieliśmy 50% szans na przewiezienie Gosi do szpitala w Suchej Beskidzkiej. Drugie 50% było przeznaczone dla Limanowej. I to ta druga opcja zwyciężyła. Z Gosią a raczej za karetką pojechał Maciek i Sylwia a reszta w ponurych nastrojach wróciła do Zawoi. Po raz kolejny musieliśmy przesuwać kolację i po raz kolejny musieliśmy przyznać, że obsługa ośrodka stanęła na wysokości zadania. Po godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Po obiadokolacji okazało się, że Gosia ma złamaną nogę w dwóch miejscach i że zostaje w szpitalu. Trzeba było spakować rzeczy Gosi i zawieźć jej do Limanowej, bo przy sobie miała tylko to, co w górach. To ponad 100 kilometrów w jedną stronę. W drogę wyruszył Bodek z dwiema Monikami. W Limanowej byli po 22-ej. Wieści o wypadku Gosi szybko się rozchodziły i co chwila dzwoniły telefony a to od Piotrka Spłocharskiego a to od Prezesa Jacka. W szpitalu okazało się, że Gosia musi zostać i dopiero po badaniach zostanie podjęta decyzja czy noga będzie operowana czy wystarczy założenie opatrunku gipsowego. Po dodaniu otuchy koleżance tym razem na dwa samochody ruszyliśmy w drogę powrotną do Zawoi. Cóż to była za podróż? Bodek usypiał za kierownicą, dziewczęta cuciły go jak mogły. Mówiły do niego, podawały napoje energetyzujące a nawet klepały chłodnymi dłońmi po policzkach, żeby tylko nie wylądować w rowie albo nie załapać się na zderzenie czołowe. Padający deszcz wcale nie pomagał. Ale udało się i tuż przed północą wszyscy dotarli do Domu Wczasowego Hanka. Podnieśliśmy toast za zdrowie Gosi i z okazji urodzin Maćka i udaliśmy się na spoczynek. Zresztą część grupy i tak już spała. Zatem pamiętając, że dzisiaj przeszliśmy prawie 15 kilometrów z sumą przewyższeń 740 metrów udajmy się również na spoczynek. Na koniec tego dnia muszę wspomnieć, że wszyscy cieszyli się z jednego. Że do takiego nieszczęścia nie doszło gdzieś dużo wyżej, gdzie nie byłoby dojazdu samochodem. Schodzenie na całej tej trudnej trasie z noszami byłoby masakrycznie ekstremalne a na pewno zajęłoby mnóstwo czasu więcej.

Dzień 7 (18 maja 2018) – Beskid Żywiecki – Babia Góra – 1.257 m n.p.m.

To była bardzo krótka noc, prawie nikt się nie wyspał. Duża część z nas ledwo powłóczyła nogami, wszak byliśmy na nich 17 godzin i to w trudnych warunkach pogodowych i turystycznych. Pogoda nadal nie była pewna a poza tym obiecaliśmy Gosi, że Babią Górę zdobędziemy razem z nią. Więc dobrowolnie zrezygnowaliśmy z niepewnego wymarszu i kolejnych trudności, bo wszystko to ma być przyjemnością a nie obowiązkiem. Dziwne to było, ale Bodek zgodził się z tym. Więc tego dnia przeszliśmy się tylko do Tabakowego Chodnika, gdzie ostatni już raz smakowaliśmy regionalne dania. W tym samym czasie Daniel ze Sławkiem i Bodkiem zrobili sobie marszobieg przez Zawoję do bankomatu i z powrotem. Wyszło tego prawie 12 kilometrów i 229 metrów pod górę. Hehehe…… czyli nie wychodząc ze wsi zrobili chłopcy 15 GOT-ów. Inni dla takiej ilości muszą na całkiem sporą górkę wejść… Ostatni posiłek tego dnia jedliśmy wspólnie a potem również razem obejrzeliśmy wszystkie zrobione przez siebie zdjęcia i nagrane filmy. Śmieliśmy się wszyscy serdecznie i wspominaliśmy Gosię życząc jej szybkiego powrotu do zdrowia. Każdy z nas miał świadomość upływającego czasu i że jakiś kolejny rozdział naszego życia właśnie się zakończył. Dawało to nam jednak nadzieję, że to nie ostatni raz się spotykamy. Wszak za rok będzie znowu maj, prawda Bodku? Rankiem, po śniadaniu przeciągnęliśmy nasze tobołki do samochodów i nadszedł czas pożegnania. Uściskaliśmy się wszyscy, potem przeliczyliśmy się, żeby każdy zasiadł tam, gdzie jego bagaż, rzuciliśmy okiem na tak gościnną Hankę…… i ruszyliśmy po raz ostatni w maju tego roku na tych zakrętasach. W nogach mieliśmy 87 kilometrów i 4.611 metrów pod górę. Tak to Orzeł Bodek Orzełki wodził. Oddalając się w kierunku naszych domostw czuliśmy na plecach nieme spojrzenia rzucane przez wciąż niezdobytą Babią Górę. Szydziła z nas? Czy zapraszała? O tym przekonamy się następnym razem. A zatem…

Bodek

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *