11-15.VIII.2017 – Spływ kajakowy Wieprzem

Najlepiej miniony spływ kajakowy opisują słowa piosenki: Poprzez chaszcze płynie kajak i to nie jest żaden majak. Burtą ciągle wodę bierze, że nie tonie, ja nie wierzę. Szybko się porusza z nurtem, woda wdziera się przez burtę. Czy jeziorem czy potokiem, to on zawsze płynie bokiem. Już się wiosła potopiły, pewnie do niczego były. Woda wdziera się przez dziury, a deszcz wali z wielkiej chmury. W nurt największy znowu wpłynął, zatopił się lecz wypłynął. Płynie szybko obok brodu, najważniejsze, że do przodu[1]Dlaczego? Już śpieszę z wyjaśnieniami 🙂

W piątek każdy w swoim tempie przyjechał do Zwierzyńca. W drogę wyruszyły zaprzyjaźnione enklawy z Chrzanowa i Sieradza oraz nasze rubieże z Pomorza i Dolnego Śląska 🙂 Oczywiście największa ekipa zebrała się z Warszawy. Łącznie przybyły 22 osoby. Pole namiotowe pięknie położone nad rzeką, świetnie przygotowane, no cud miód… do czasu przejazdu pierwszego pociągu towarowego 🙂 Aż się ziemia trzęsła, a uszy bolały od gwizdów, bo pole fakt nad rzeką, ale i pod nasypem kolejowym w sąsiedztwie rogatek. Atrakcje były całą dobę 🙂

W sobotę sprawnie wszyscy wstali, wykonali poranne ablucje, zjedli śniadanie, posprzątali i raz dwa zapakowali się do busa, który wywiózł nas do Hutek. Mogliśmy przywitać się z rzeką. Pogoda nam sprzyjała, a Wieprz zaskoczył nas od samego początku swoimi meandrami, brzegami porośniętymi szuwarami i niskim stanem wody. Trafiały nam się przez to różne nieprzewidziane niespodzianki: powalone drzewa, kamienie, łachy piachu. My jednak niestrudzenie pokonywaliśmy kolejne metry rzeki. Nurt kierował nas na szczęście cały czas do przodu umożliwiając szlifowanie manewru „Szalony Iwan”. Koniec końców dotarliśmy do pierwszej przenoski w miejscowości Bondyrz. Pozwoliliśmy sobie nawet na krótki odpoczynek w tutejszej restauracji. Czekała tu również niespodzianka dla Prezesa 🙂 Z racji swojego święta otrzymał odpowiednią liczbę razów z wiosła w siedzenie (ilości razów zdradzać nie będziemy) 🙂 W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę, w trakcie której Justa z Dorcią zaliczył zamaczanie kajaka – niestety zalało aparat i telefon, a rzeka uprowadziła spodenki. Na szczęście dziewczyny wyszło cało z opresji. Drugą planowaną przenoskę pokonaliśmy wszyscy wpław w kajakach. Każdemu nalało się ździebko wody do kajaka, ale dramatu nie było 🙂 Nie obyło się jednak bez strat 🙂 Piotr tak próbował złapać dobry kurs na nurt, że aż złamał wiosło (no chyba, że próbował rozwiązać porachunki ze swoją Gosią 🙂 ). Zmęczeni, ale zadowoleni dopłynęliśmy do Guciowa, skąd busem wróciliśmy na pole namiotowe. Z miejsca przystąpiliśmy do karkołomnego zadania jakim było ugotowanie obiadu dla 22 osób na ognisku. Trochę to trwało. Aga prawie weszła w ogień, żeby przyspieszyć gotowanie, ale się udało bez opalania kości 🙂 Zjedliśmy makaron z sosem pomidorowym. Wieczorem Prezes ugościł nas duszokiem, którego przygotowaniem zajęliśmy się niemal wszyscy 🙂

Niedziela obudziła nas chłodnym porankiem. Poranne powinności i obowiązki wykonaliśmy szybko i sprawnie do tego stopnia, że Darek zdążył otworzyć kajakową aptekę, w której udzielał niezbędnych porad i podawał chętnym lekarstwa medycyny mocno niekonwencjonalnej… Ale wiecie, lekarz wie co robi 🙂 Za to Paweł zaczął narzekać coś, że boli go ręka, ale prawie jak Rambo pozwolił sobie podać lekarstwo, zagryzł zęby i ruszył ku dalszej przygodzie. Startowaliśmy z miejscowości Obrocz i płynęliśmy krótki odcinek do Zwierzyńca. Zapytacie czemu nie z Guciowa, bo tak byłoby logicznie… Niestety Roztoczański Park Narodowy nie zezwala na spływy kajakowe przez swoje tereny, właśnie na odcinku Guciów – Obrocz. Wieprz był tu całkiem przyjemny, bo szeroki. Tak sobie płynęliśmy i płynęliśmy, aż dopłynęliśmy do Baru u Jerrego w Rudce. Tam zrobiliśmy sobie postój na frytki i małe co nie co na hasło „Wstąp na jednego do Jerrego” 🙂 Na szczęście tu Darek nie musiał wypisywać swoich recept 🙂 Koniec końców ruszyliśmy dalej. Gdy dopływaliśmy do zalewu Rudka na pomoście spotkaliśmy napis, który nas rozbawił: kryj ryj! Wszystko po to, żeby kajakarze pamiętali, aby schować się do kajaka i nie uderzyć głową o metalową konstrukcję pomostu. Po przepłynięciu zalewu czekała nas przenoska, za którą wykonaliśmy kilka ruchów wiosłami i dopłynęliśmy do naszego pola namiotowego. Raz dwa przystąpiliśmy do gotowania obiadu – ryż z sosem meksykańskim, ponieważ w Zwierzyńcu odbywała się w tym czasie Akademia filmowa i można było sobie pooglądać różne ciekawe filmy, no i nęcił też zwierzyniecki browar, więc chcieliśmy trochę się rozpełznąć po mieście. Tak też się stało, ale wszyscy wiedzieli, że punktualnie o 18 mają być z powrotem na polu. Razem z Andrzejem szykowaliśmy konspiracyjną niespodziankę dla Eli, z okazji ich 30-tej rocznicy ślubu. Wszystko wyszło perfekcyjnie, był tort, szampan, piękny bukiet z nadrzecznych kwiatów, prezenty, życzenia, wzruszenie i zaskoczenie Eli, że się niczego nie domyśliła i nikt z nas pary z buzi nie puścił 🙂

W poniedziałek ruszyliśmy ze Zwierzyńca do Szczebrzeszyna. I na samym początku skucha… Aga tak się zawzięła na robienie zdjęć, że zgubiła wiosło. Oczywiście wszyscy posądziliśmy ją o to, że po prostu wiosła nie wzięła ze sobą, ale sokoli wzrok Moni i Maćka odnalazł je dryfujące z prądem rzeki 🙂 Po opanowaniu kryzysowej sytuacji popłynęliśmy przed siebie… Szybko jednak zrobiliśmy postój, bo pogoda była wręcz wymarzona do popasów – słonko pięknie świeciło. Jednak głód przygody pchał nas dalej z prądem rzeki. Spływaliśmy sobie powoli pokonując mniejsze niespodzianki, które nas spotykały. A to przewrócone drzewo, a to coś wystającego z dna, aż dotarliśmy do śluzy w Bagnie i przenoski 🙂 Tam Julka z Sylwkiem próbowali pod prąd podpłynąć pod śluzę, prawie im się udało, ale Sylwek nie dawał za wygraną. Po chwili jeden kajak oczyściliśmy ze zbędnego ekwipunku i Sylwek tym razem z Filipem podjęli kolejne próby. W końcu im się udało… Podpłynęli pod śluzę, więc mogliśmy płynąć dalej 🙂 A dalej czekała nas kolejna niespodzianka 🙂 Całkiem fajny jaz… Chyba nie zostało jeszcze wspomniane, że woda w rzece była bardzo orzeźwiająca. Spokojnie można było w niej robić pierwsze podejścia do morsowania, ale wróćmy do naszego jazu… Był na tyle wysoki, że dało się nim spłynąć kajakiem bez przeszkód, ale przód kajaka ostro zanurzał się w wodzie i osoba siedząca z przodu kajaka (dodam że w 90% były to Panie) dostawał zimny prysznic ze wzburzonej wody 🙂 Oj, mocne to były doznania 🙂 Musieliśmy po nich wylać wodę z naszych łodzi podwodnych, więc znów zaplanowaliśmy postój. Dzieciaki mniejsze, średnie i te całkiem duże miały szanse się pokąpać 🙂 Przyznać należy, że po tym jazie już żaden inny nie był nam już straszny 🙂 Koniec końców cało i zdrowo dopłynęliśmy do Szczebrzeszyna. Tu Paweł przestał być jak Rambo i postanowił jednak pójść do lekarza zbadać rękę… a reszta wróciła busikiem na nasze pole namiotowe. Na obiad przewidziane było mięso z grilla, a później błoga sjesta… A gdzieś tam w międzyczasie wrócił Paweł. Okazało się, że odbył wycieczkę do Zamościa, a rękę złamał w trudach spływu kajakowego. Wieczorem Prezes ugościł nas znów duszokiem 🙂

We wtorek była wczesna pobudka, bo trzeba było zwinąć obozowisko i zapakować je do naszych autek. Poszło nam to całkiem sprawnie. Oczywiście wcześniej było śniadanie, sprzątanie i rozdzielanie zawartości spiżarni pomiędzy nas 🙂 Byliśmy gotowi na czas, żeby zacząć ostatni etap spływu. Przyznać należy, że był to najmniej miły dzień spływu. Było wąsko, z dużą liczbą powalonych drzew, które pokonywaliśmy ekwilibrystycznie, z kilkoma przenoskami, a woda w rzece była bardzo nieprzyjemna, bo brudna. Ale postanowiliśmy, że jak płyniemy to płynęliśmy. Bardzo zniesmaczeni stanem rzeki dopłynęliśmy do przenoski przy cukrowni. Mało ciekawe miejsce. Stromy betonowy brzeg z wąskimi schodkami po obu stronach przenoski, ale cóż. Trzeba było się wodować… No i stało się tu to czego obawialiśmy się najbardziej. Jeden z kajaków z Agą i Groszkiem na pokładzie zaliczył zatopienie. Było dużo strachu, ale nic poważnego się nie wydarzyło. Po tej sytuacji reszta bardzo asekuracyjnie się wodowała. Kolejny odcinek również nie zyskał nasze sympatii, więc zakończyliśmy spływ przy elektrowni w Michalowie. Musieliśmy troszkę poczekać na busik, który zabrał nas do Zwierzyńca.

Tu przyszedł czas pożegnania. Każdy kierowca ruszył w swoją stronę… Po tym spływie już nie wsiądę na kajak, nigdy więcej o nie, wreszcie koniec włóczęgi, na pewno to wiem….

Do zobaczenia za rok 🙂

A.

[1] „Żółty kajak” muzyka i słowa Mariusz „Kudłaty” Poświątny

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *