12-19.VIII.2016 – Sudety: Świeradów Zdrój – Wałbrzych
PRELUDIUM (12-08-2016)
Nadeszła wreszcie chwila – dodajmy, że długo wyczekiwana – kiedy wyruszać trzeba było do Świeradowa. Długo czekaliśmy, aż wykrystalizuje się skład personalny i taki się dość szybko ustalił. Tak się złożyło, że regulaminowy marszobieg po Sudetach nałożył się terminem z wyjazdem w góry Ukrainy organizowanym przez Piotra. Według niektórych zasłyszanych wypowiedzi uczyniło to konkurencję i część osób była w prawdziwej rozterce. Przyznam szczerze, że wielka trema mnie zżerała, bo to pierwszy wypad zaplanowany przeze mnie od początku do końca, pierwszy chodziarski a nie stacjonarny i bez opieki starszych doświadczeniem klubowiczów. Trasy rozpisane na poszczególne dni, noclegi porezerwowane, przejazd pociągiem też. Niestacjonarny tryb wyjazdu zmuszał nas (mnie i Sławka) do przemyślenia, co musimy wziąć ze sobą a co musimy zostawić. I to też był nasz pierwszy raz. Po kilku próbach byliśmy spakowani, książeczki GOT wzięte, mapy wszystkich potrzebnych pasm górskich też, ładowarki do telefonów, apteczka oraz ubrania na ciepłe dni, ubrania na zimne dni, dwie pary butów, kijki. Zrobiliśmy zresztą listę, żeby przez przypadek o czymś nie zapomnieć. A propos listy, to ja też po raz pierwszy ją zrobiłem. Skutek był taki, że również po raz pierwszy niczego nie zapomniałem.
W piątek rano udaliśmy się na dworce kolejowe. Piszę dworce, bo Sławek wybrał Dworzec Zachodni w Warszawie, ja zaś startowałem z Dworca Centralnego. No i się zaczęło… Najpierw pomyliłem perony, chociaż przysiągłbym, że to raczej źle było na hali głównej na tablicy wyświetlone. Ciśnienie mi skoczyło, bo to najpierw schodami ruchomymi w górę, potem ileś metrów w bok a następnie schodami w dół. Nie wiem, czy 5 minut upłynęło i pociąg ruszył. Strach pomyśleć, co by było, gdym nie zdążył… Naprawdę się spociłem. Szybki telefon do Sławka. Jest na peronie i czeka. No to mówię, że jestem bodajże w 4 wagonie od końca i że będę wyglądał przez drzwi. Okej? Okej – usłyszałem. No to wyszedłem na korytarz i wyglądam. Ale pociąg krótki, to ludzie na peronie mignęli przed oczami. Patrzę i patrzę i nie widzę Sławka. Dzwonię, nie odbiera. Pociąg rusza. Choroba, gdzie go wcięło? Oddzwania do mnie i mówi, że jest w pociągu. Ale go nie widzę. Do którego pociągu on wsiadł??? Masakra jakaś. Trzeba się było umówić na jednym dworcu. W końcu go ujrzałem przepychającego się od ostatniego wagonu. W ferworze bowiem rozmowy nie dopowiedziałem, że czwarty od tyłu jest faktycznie czwarty ale jest jednocześnie pierwszym za lokomotywą.
Najważniejsze, że się w końcu znaleźliśmy. Pociąg szybko wiózł nas w kierunku Częstochowy, przystanków było mało. Prognozy nas oszukały, bo miało lać jak z cebra a tymczasem niebo było bezchmurne. Tam gdzie mieliśmy dojechać miało być pochmurno a padać miało następnego dnia. Podróż szybko upłynęła i już 3 godziny od startu byliśmy we Wrocławiu. Tam szybki trucht w stronę dworca PKS i na minutę przed odjazdem złapaliśmy autobus do Świeradowa. Uff… znowu szczęście… Z autokaru było widać więcej i lepiej niż z pociągu, ale po 2 godzinach siedzenia w bezruchu, troszkę zdrętwieliśmy.
Dojazd do Świeradowa był już tylko formalnością. Oj ciężko się brało nasze plecaki na nieprzywykłe ramiona. Świeradów przywitał nas, jak starych znajomych i my tak się tu poczuliśmy. Pogoda była pochmurna ale bez deszczu. Zjedliśmy pyszny posiłek „U Bożeny” – polecam flaczki i wątróbkę z zestawem surówek oraz opiekanymi łódeczkami ziemniaczanymi – zwilżyliśmy nasze gardła schłodzoną regionalną pianką. Ruszyliśmy na poszukiwania naszej agroturystyki, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Pogoda się pogarszała, robiło się coraz bardziej pochmurno, ale wciąż nie padało. Szliśmy i szliśmy a ja miałem wrażenie, że Sławek zarezerwował nocleg nie w Świeradowie-Zdroju a w Szklarskiej Porębie. Agroturystykę znaleźliśmy, plecaki zrzuciliśmy uffff…..i dawaj z powrotem do miasta. Zakupy zrobić i miasto po remontach obejrzeć. Po odrestaurowaniu okolic Domu Zdrojowego i Alei Parkowej jest tam naprawdę ładnie. Zrobiliśmy nie za duże zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie (bo w plecakach nie było już miejsca nawet na półlitrową butelkę wody) i wróciliśmy na kwaterę. Tym razem to zaczynał być wyścig z czasem, bo zaczynało kropić. To źle wróżyło na jutro. Posileni skromną kolacją popatrzyliśmy jeszcze na szczegóły jutrzejszej trasy i udaliśmy się na spoczynek. Deszcz coraz mocniej padał i bębnił po szybach i dachu, czasami budząc nas i napawając obawą przed nieznanym…
DZIEŃ PIERWSZY (13-08-2016)
Obudziliśmy się przed godziną 7-mą. Wciąż padało chociaż niemocno to kapuśniaczkowato i zniechęcająco. Oj, nie będzie łatwo na dzień dobry zmierzyć się z podejściem pod Sępią Górę. Szykowaliśmy się do śniadania a deszcz na zmianę, to padał, to przestawał. Jak przestawał, to z lasów porastających pobliskie wzgórza unosiły się opary. Było ciepło i miało się wrażenie, że jak tylko opary się uniosą, to mgły się rozwieją. I w miarę jak nabieraliśmy tej nadziei, to za chwilę niebo nam ją odbierało. Jako kierownik grupy przesunąłem wymarsz o godzinę. Miałem dziwne przeświadczenie, że po wejściu na Sępią Górę nic nas już nie spotka trudnego. Minęła godzina i czas było podjąć decyzję: Idziemy, czy nadal czekamy. Ubraliśmy przeciw deszczówki, podobnie nasze plecaki i w drogę… Przed nami ponad 200 kilometrów. Na początek zeszliśmy do Świeradowa-Zdroju, żeby po pierwsze się z nim pożegnać, przybić piąteczkę w miejscu, gdzie rozpoczyna się Główny Szlak Sudecki im. Mieczysława Orłowicza i żeby znaleźć drogę czyli szlak na Sępią Górę… Brrrr….ja już tam byłem, już tam podchodziłem, to wiem, co to oznacza… Dziwnym trafem zawsze z tak zwanego najazdu, jeszcze nierozgrzany, na początek dnia lub trasy… Pierwsze światełko w tunelu, to to, że przestało padać i wygląda, że już na dobre. No to siup te przeciwdeszczówki pozdejmowaliśmy. I w górę…. początkowo asfaltem, co pozwoliło narzucić właściwe nam szybkie tempo marszowe. Szczęście rytmicznego marszu nie trwało długo, bo zaraz przyszedł czas skręcić nam w las… Droga znana, stroma i bez widoków napawających otuchą, niełatwa nawet w warunkach normalnych a pamiętać trzeba, że po raz pierwszy targaliśmy prawie 20-to kilowe plecaki. Jedno trzeba przyznać. Na plecach stanowczo było lepiej. W ręku to koło 20 kroków zrobiłem i to wszystko, co udało się ze mnie wykrzesać. a to wciąż był początek drogi. Nie pomnę teraz, ale raz czy dwa razy z lasu wychodzi się na drogę szutrową idącą w poprzek. Żal wtedy się wzmaga, że my jednak wciąż pod górę a nie w bok. Po kilkunastu minutach a może 20-tu doszedłem do momentu, że szedłem w rytmie 3-5 kroków – 5-10 oddechów podczas postoju. Oficjalna wersja mówi, że zamykałem tył naszej karawany, żeby już nikt za mną nie został i się nie zgubił. Sławek zaś otwierał stawkę, żeby każdy wiedział, którędy ma iść i nie skręcił tam, gdzie nie trzeba. W miarę jak wchodziliśmy wyżej i wyżej pojawiać się zaczęły miejsca, skąd po odwróceniu się było widać Świeradów a jednocześnie z przodu zarejestrowałem nieśmiałe prześwity pomiędzy drzewami. To podnosiło mnie na duchu, że chyba jednak damy radę. I daliśmy. Nagle zrobiło się prawie płasko i zobaczyliśmy głazy na szczycie Sępiej Góry (828 m n.p.m.). Widok piękny się stąd roztacza na kotlinę Jeleniogórską. Warto tu się wdrapywać, zwłaszcza bez takiego plecaka, jak my mieliśmy i bez konieczności pedałowania dalej. W tym miejscu Terminatorem był Sławek, który nie pozwalał oddać się słodkiemu lenistwu i poganiał mnie do wymarszu. Jak już mówiłem z Sępiej Góry prawie wszędzie jest w dół tak więc było bardzo łatwo i przyjemnie. Na miejsce zwane Wysoką (lub w niektórych materiałach Niedźwiadnikiem) nie prowadzi żaden szlak ani droga. Trzeba by się przedzierać około 200 metrów przez las, więc ominęliśmy to miejsce bokiem pędząc ku Rozdrożu Izerskiemu. Nasz pokładowy GPS pokazywał nawet 7 km/h ale tak to bywa, jak się idzie drogą wygodną a z prawej las i z lewej las. To co tu innego robić? No przynajmniej w takim układzie osobowym?
Z tego odcinka jak i późniejszych powiem tylko, że masę grzybów zaczęliśmy znajdować i to przy samej drodze, bez wchodzenia w las bo ani czasu nie było ani miejsca na trzymanie zebranych grzybów. Ale co to były za grzyby…??? Pierwszy raz w życiu widziałem (a wiosen mam już 48) kapelusze grzybów jak talerzyki do śniadania (nie piszę tu o kaniach) i korzenie w obwodzie większe niż byłem w stanie objąć palcami ręki. I Były to resztki pocięte przez grzybiarzy, bo robaczywe.
I tu nastąpiło wydarzenie, które zawsze należy rozważać podczas planowania trasy a zwłaszcza ich czasu przejścia. Szliśmy sobie dobrym tempem w dół, troszkę w górę, przystanek mieliśmy przy zbiorniku wodnym i mini tamie i wydawało się, że nie ma na nas mocnych. A tu nagle…..??? Na pewnym odcinku… i to całkiem niekrótkim…… wycinka lasu. Droga rozjeżdżona traktorami, wykroty napełnione wodą, drzewa leżące w poprzek z niepoobcinanymi gałęziami, na pewnych odcinkach trzęsawisko błotne, na innych zarośnięte trawą i innymi krzakami do bioder. Woda, wilgoć i rosa. Buty mokre, w środku też, spodnie powyżej kolan. Tempo nam spadło dramatycznie a i siły opuszczały. Gdzie nie gdzie pomiędzy drzewami pokazywały się potężne wzniesienia oddzielone od nas głęboką kotliną. Miałem niejasne przeczucie i obawy, że właśnie tam nas zawiedzie dzisiejszy szlak. Najgorsze było to, że żeby tam wejść, to najpierw trzeba było zejść. A ramiona i stopy już mówiły, że mają dość.
Doszliśmy tam w końcu, czyli na Rozdroże Izerskie. Kiedyś już tam byliśmy ze Sławkiem wycieńczeni i musieliśmy skorzystać z pomocy zmotoryzowanej życzliwej kobiety. Tym razem nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Po krótkim odpoczynku i zapodaniu słodkich kalorii w postaci Snickersa przebiliśmy się na drugą stronę szosy łączącej Świeradów-Zdrój ze Szklarską Porębą i ruszyliśmy w kierunku Rozdroża pod Zwaliskiem. Początkowo piękną szutrówką weszliśmy w las i po raz kolejny przyjemny spacerek (pomimo bolących ramion, stóp i ogólnego zmęczenia) nie trwał długo. Ponownie skrętka w las i pod górę… ale jaką górę…. Wiem, że pewnie nie można tego porównać z podejściem pod Sepią Górę, ale zmęczenie dawało nam się we znaki, więc i odczucia były raczej nieporównywalne. Tam to po raz pierwszy wysforowałem się do przodu a Sławek pozostał z tyłu. Reszta grupy była pomiędzy mną a zamykającym Sławkiem, a tak naprawdę to niezaleczona kostka dawała osobie znać. I o ile pod Sępią Górą ja modliłem się o lektykę, to jak się później dowiedziałem tutaj Sławek prosił o litość. Szło się i szło wciąż pod górę, ale to zrozumiałe, gdy się wie, że Wysoki Kamień (a tam mieliśmy dojść) jest naprawdę wysoki i wznosi się na 1.058 m n.p.m. Nie tracąc się z zasięgu wzroku weszliśmy w końcu na Rozdroże pod Zwaliskiem.
Kilkanaście osób z klubu „Orłów” już tam było, więc wie, że stamtąd to można biegiem dostać się na Wysoki Kamień. Jest szeroko i płasko i bardzo wygodnie. To tam dorwał mnie człowieczek wyglądający jak widelec z profilu i w pierwszych słowach objechał mnie jak przysłowiowy Kacper sukę za mój bębenek. To ja myślałem, że go właśnie gubię, a tutaj Pan Zygmunt (tak go roboczo ochrzciliśmy ze Sławkiem) sprowadził mnie na ziemię. Zrobił mi 20 minutowy wykład na temat, co wolno mi jeść i ile i to na jednym wdechu. Podziękowałem mu grzecznie stwierdzeniem, że na sałacie to ja na Śnieżkę nie wejdę i pognaliśmy dalej. Nie upłynęło wiele czasu i byliśmy na szczycie, skąd rozpościerał się piękny widok na Szklarską Porębę, , kotlinę jeleniogórską a także Karkonosze ze Szrenicą, Wielkim Szyszakiem i Snieżką na czele. Widzieliśmy też zamek Chojnik, gdzie mieliśmy być jutro. Po prostu widzieliśmy wszystko, nawet to co już przeszliśmy i wszystko było piękne. Zejście było prawie formalnością i niewiele czasu upłynęło, by znanymi sobie z wcześniejszych wypadów trasami dotrzeć do Szklarskiej Poręby. Tego dnia to był dla nas prawdziwy kurort. Mnóstwo ludzi tu i tam a jeszcze więcej w samochodach stojących w korku. Tak… był korek z kierunku Jeleniej Góry do Szklarskiej Poręby. Po opłukaniu się w okamienionym źródełku szybko dotarliśmy do miejsca zakwaterowania. Tam zrzuciliśmy nasze plecaki w pokoju wygodnym, choć malutkim tak, że tylko dwa tapczany się mieściły. Ważne, że była łazienka, gdzie wzięliśmy ożywczą kąpiel i ruszyliśmy na zakupy i posiłek. W promieniach słońca pięknie eksponowała się Szrenica i z takim widokiem przed oczyma spożywaliśmy naszą kolację, bardzo ale to bardzo smaczną. To chyba był żurek, tak Sławku? Potem lekkie nawilżenie organizmu i poszliśmy spać. Pierwszy dzień był za nami i zmęczeni ale szczęśliwi oczekiwaliśmy, co dalej.
DZIEŃ DRUGI (14-08-2016)
Po regenerującym siły śnie szybko zjedliśmy śniadanie i opuściliśmy Hotel Wiktoria udając się w kierunku wodospadu Szklarki. Okolice Szklarskiej Poręby schodziliśmy ze Sławkiem wszerz i wzdłuż kilkakrotnie, więc pobliskie tereny znamy jak własną kieszeń. Nie marnowaliśmy zatem czasu na odpoczynek, bo dopiero co wyruszyliśmy ani na 12-tą wersję zdjęć, gdzie już byliśmy. Tak więc szybkie focie dla zasygnalizowania swojej obecności i idziemy dalej. Droga na Trzy Jawory jest wygodna, bo jest to droga. Dla mnie jednak wygodna nie była, bo miałem inne buciki niż wczoraj. Wczorajsze niestety podczas przełażenia przez krzaczory mokre po deszczu przemokły i nie zdążyły wyschnąć. A te dzisiejsze, może suche, może i wygodne, ale podeszwa cienka – jeno do chodzenia po chodniku albo piasku albo mchach się nadawały. Każdy kamyk pod stopą czułem i nie dramatyzowałbym na odcinku kilometra, no może dwóch albo trzech. Ale na tak długiej trasie to stópki mi się wymasowały jak ta lala.
Szliśmy sobie zatem mijając a to grzyby a to grzybiarzy z pełnymi koszykami aż natknęliśmy się na zardzewiałe żelastwo leżące w przydrożnym rowie. Po bliższym przyjrzeniu się temu czemuś doszliśmy do wniosku, że większa część to pocisk artyleryjski a ta mniejsza to zapalnik. Powiadomiliśmy zatem miejscową Policję o znalezisku, oznakowaliśmy miejsce, zrobiliśmy sobie prawie godzinny odpoczynek, po czym ruszyliśmy dalej. Po obu stronach drogi osłaniał nas piękny las, przerzedzony przez służby odpowiednie. Dostaliśmy się szybko na Trzy Jawory, których zresztą nie mogliśmy tam znaleźć. Stamtąd troszkę zaneksowaliśmy nasz plan marszu i lekkim trawersem doszliśmy do Jagniątkowa Południowego. Wtedy Sławek dostał od policjanta przybyłego do niewybuchu, że przyjechał, znalazł, zabezpieczył i potwierdził, że to niewybuch. Serdecznie dziękował za telefon w tej sprawie. Cały czas od momentu opuszczenia miejsca z pociskiem prawie do samego Jagniątkowa mijali nas biegacze, jak nie w jedną, to w drugą stronę. Jakieś przełaje tego dnia tu były, czy co? Mniej więcej od tego miejsca zaczęło nas niepokoić niebo a raczej gromadzące się na nim chmury i ich barwa. Parliśmy jednak niestrudzenie i przyszedł czas na posiłek, bo z mapy wynikało, że dalsza trasa bezdrożami będzie biegła i nie będzie gdzie i jak w prowiant się zaopatrzyć. No posiłek żeśmy zjedli nie za mały, ale i nie za duży, bo pełny żołądek rozleniwia i dawaj pod górę na Sośnik i Grzybowiec. Stromo tam było ale już w bojach zaprawieni daliśmy radę. I tak to idąc już ku miejscowości Sobieszów oczom naszym ukazał się zamek Chojnik w całej swej okazałości. Niestety on znowu był na górze, my na górze, a pomiędzy nami przepaść. Ale nie było innego wyjścia. W Sobieszowie zrobiliśmy przerwę, bo już ramiona nie wytrzymywały niesionego ciężaru. Sławek to jeszcze dawał radę, ale ja miałem serdecznie dość. Najchętniej to już bym na dziś zakończył podróżowanie. Ale nie, trzeba było jeszcze wejść na ten Chojnik. Nie byłem szczęśliwy z tego powodu. Na stromym podejściu zaczęli nas wyprzedzać turyści, którzy dopiero co wysiedli ze swych samochodów na pobliskim parkingu. Nie jest to budujące wrażenie, jak Tobie płuca wyskoczyć chcą z piersi a inni prawie z uśmiechem na twarzy wyprzedzają Cię jak chcą. Tedy zamknąłem swoje cierpienia w sobie, schowałem głęboko pod maską obojętności na bodźce i szedłem. Sławek dostał wiatru w żagle i pognał do przodu a ja tradycyjnie pilnowałem, żeby nikt z grupy nie został w tyle.
Na finiszu siły opuściły mnie zupełnie. Na tak zwanym ostatnim oddechu wciągnąłem się na szczyt. Tutaj mieliśmy nocować i gdyby nie remont już byśmy sobie odpoczywali… A tak to tylko odpoczynek, sesja zdjęciowa, chłodne piwko i czas iść na dół. Będąc tutaj na górze nie można wyjść z podziwu, komu się chciało tak wielkie kamulce i w tak dużej liczbie ciągnąć tutaj na górę. Szalony zaiste byłby ten, co w czasach średniowiecznych chciałby siłą ten zamek zdobywać. I nikt nie zdobył, bo go nie zdobywał. Ale niektóre źródła podają tylko, że jest niezdobyty, co jest półprawdą. Później w Jeleniej Górze od sympatycznego człowieka na rynku dowiedzieliśmy się, że pręgierz też nie jest oryginalny. No bo jaka jest funkcja pręgierza? Odstraszająca. A kogo miałby odstraszać użyty pręgierz w zamku na takiej górze. Albo komu chciałoby się ciągnąć tam skazanego a następnie zaganiać tych, którzy mieliby go oglądać? No bo chyba nie stosowano pręgierza w stosunku do własnej załogi?
Schodziliśmy powoli w dół, bo jak wiecie schodzenie wcale nie jest łatwiejsze od podchodzenia zwłaszcza z takimi ciężarami. Pomimo odpoczynku znużenie dawało nam się we znaki. Zawsze następuje taki moment, że już po prostu się nie chce i się idzie, bo iść trzeba. Dobrze, że skorygowaliśmy po raz kolejny trasę omijając Zachełmie (tak nam się wtedy wydawało), bo mieliśmy nadzieję na skrócenie drogi. Oczywiście pomiędzy nami (a byliśmy w miejscu zwanym Żelaznym Mostkiem) a Podgórzynem Górnym, gdzie mieliśmy nocleg była znowu góra, może i niewielka ale podejście rzadko używane zarosło krzakami jeżyn, malin oraz pokrzywami i ostami. Do kompletu brakowało tylko barszczu Sosnowskiego. Dobrze, że mieliśmy długie spodnie, choć i tak niemiłosiernie nas podrapało. I jak już skończyło się podejście pod tą górę, to zaczęły się pola, łąki na przemian z lasami i okazało się, że żeśmy znowu drogi nadłożyli. Oj, lepiej nam już było iść na Zachełmie. Źli sami na siebie człapaliśmy już chodnikami Podgórzyna, ale zdążyłem już zauważyć, że znowu kwatera jest na drugim jego krańcu, prawie na Zachełmiu, które tak nieopatrznie postanowiliśmy ominąć. Szliśmy i szliśmy i to już przestawało nas bawić. Zbliżała się bowiem 10 -ta godzina marszu. Ten Podgórzyn jak się okazało, to też niekrótka wioseczka. Jak to się mówi, naprawdę ostatkiem sił doszliśmy do kwatery znajdującej się w Agroturystyce SAD. Szczerze polecamy każdemu. Piękny zakątek, czyściutki tak, że można chodzić boso lub w skarpetach a na pewno nie w butach, bo lakierowana drewniana podłoga by się porysowała. Cichutko jak w studiu nagraniowym. Pięknie wypielęgnowany ogródek i smaczne posiłki w postaci szwedzkiego stołu. I widok na zamek Chojnik z jednej strony a zamek Henryka I na górze Grodna z drugiej.
Kuśtykając jak kalecy poszliśmy do Biedronki, bo jutro jest 15 sierpnia czyli święto i wszystko może być pozamykane. Objuczeni jak wielbłądy wróciliśmy i poddaliśmy się przyśpieszonej rehabilitacji. Sławkowi bowiem zaczęła puchnąć kostka a mnie mało nie posklejały się palce u stóp, gdzie powbijały się odrastające paznokcie. O bolących ramionach i kręgosłupach nie wspomnę.
Tak zakończył się nasz drugi dzień rajdu…
DZIEŃ TRZECI (15-08-2016)
Uuuuuuaaaaaa…..powoli się przeciągnąłem i otworzyłem oczy. Jak wygodnie się tu spało. Cisza totalna pozwoliła na komfort snu. Szybki tusz pod prysznicem i można było iść na śniadanie. Ale co to było za śniadanie…? Szwedzki stół, własnego wyrobu wędliny (no może nie właściciel je robił, ale na pewno nie były to wędliny sklepowe). Do tego wymarzona przez Sławka jajeczniczka i można było się zbierać. Rzut oka na wytyczoną trasę pozwolił podjąć decyzję o jej skróceniu. Nie było sensu ryzykować kontuzją lub nieukończeniem rajdu z powodu chęci bycia wszędzie. Zwłaszcza że i tak nie dałoby rady wszędzie wejść. Z żalem opuszaliśmy to miejsce i rezygnując z Przełęczy Różyckiego, Złotego Widoku i Wodospadu Podgórnej, gdzie zapewne jest pięknie udaliśmy się od razu w kierunku Marczyc, by wspiąć się na Grodną. Tam znajdują się ruiny zamku Henryka I Brodatego. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze piękny punkt widokowy na kotlinę jeleniogórską, zamek Chojnik, zbiorniki wodne Sosnówki i Podgórzyn. Przed samym punktem a jakże by inaczej strome podejście dało nam się we znaki. Dobrze, że to początek dnia i nie byliśmy jeszcze zmordowani. Jeszcze piękniejsze widoki rozpościerały się z wieży obronnej tego zamku. Nie można jednak ulec chęci pozostania tutaj dłużej i delikatnym zejściem udaliśmy się w kierunku Staniszowa. Tam nie mogliśmy nie ulec pokusie zaliczenia kolejnego punktu widokowego na Witoszy. Po przeciśnięciu się przez Ucho Igielne i wejściu na Witoszę odpoczęliśmy krótko posilając się. Dalsza droga wiodła początkowo lasem a potem polami i łąkami do Czarnego. Tu nastąpił można by powiedzieć etap nizinny naszej marszruty. Idąc po płaskim doszliśmy do Jeleniej Góry, którą musieliśmy przejść całą w poprzek. Z ciekawostek dotyczących Czarnego można przytoczyć między innymi starą stodołę całą obłożoną drzwiczkami od zamrażarek, z każdej strony. Aż się zastanawialiśmy, czy jakby któreś drzwiczki otworzyć, to może jakowyś płyn schłodzony by był dostępny…? Ale nie było tak dobrze i po płyn chłodzący nasze spragnione gardła musieliśmy tuptać aż do Jeleniej Góry. Z Czarnego w palących promieniach słońca weszliśmy do Jeleniej Góry. Tam plany zawiodły nas na Wzgórze Kościuszki i miejsce, gdzie przed laty znajdowała się szubienica. Z szubienicy nie pozostało niestety już nic. Ostała się jeno tablica informacyjna. Następną ciekawostką była Czarcia Ambona na Górze Parkowej. Tam zabłądziliśmy, bo wstępnie nam się wydawało, że droga prowadzi prosto asfaltową drogą a oznaczenia jednak nie było. Dopiero na największym powiększeniu mapy okazało się, że szlak skręca w prawo w kierunku skałek zwanych Czarcią Amboną, by po dosłownie 20 metrach wracać ku asfaltowi. Ale o ile wejście było proste, to powrót był prawie niemożliwy. Okazało się, że większość spacerowiczów wolała wracać tą drogą, którą weszła ignorując oznakowanie niż przedzierać się przez krzaki. Zejście zatem z czasem zarosło kompletnie pokrzywami do ramion prawie, ostami i dziką jeżyną a jeszcze miejscowi troszkę utrudnili temat wyrzucając śmieci od strony ulicy. My – wierni przekonaniu, że nic nas nie powinno zatrzymać – przedarliśmy się zgodnie z oznakowaniem. Muszę jednak przyznać, że od tego miejsca odechciało mi się maszerować. Jednak maszerować musieliśmy, bo nocleg tego dnia był przewidziany w schronisku PTTK „Perła Zachodu” a to było dokładnie po drugiej stronie miasta. Ciągnęliśmy się zatem jak wielbłądy w karawanie czyli noga za nogą. Po dojściu do centrum okazało się, że znowu skręciliśmy nie tam gdzie trzeba, ale w mieście tak już bywa. Na szczęście elektroniczna wersja mapy pozwala szybko korygować takie błędy i naprostowaliśmy naszą marszrutę. Po części dworcowej miasta weszliśmy na starówkę. No mówię Wam, po prostu śliczna jest ta starówka. Aż się prosiło zrzucić plecaki i zwiedzać. Ale gonił nas czas i zmęczenie brało górę, więc nie poddaliśmy się pokusie prąc do przodu. Po starówce zbliżaliśmy się do kolejnej góry i już naprawdę złość w nas wzrastała, że to tak zostało zaplanowane. Tuż przed górą spotkaliśmy dziewczę młode i piękne siedzące na murku w pozycji syrenki z Kopenhagi. Zarówno uroda dziewczęcia jak i wierne odzwierciedlenie znanego powszechnie pomnika tak mnie zamurowało, że nie zdążyłem nawet zrobić zdjęcia. A że chwile trzeba łapać na gorąco, to okazja po prostu przeszła koło nosa. Szliśmy zatem ostro pod górę Krzywoustego, na którego szczycie znajduje się wieża widokowa nazwana imieniem tego samego władcy. Tutaj ponownie oznakowanie na drzewach odbiegało od tego na mapie, więc musieliśmy improwizować. Z drogi idącej wzdłuż brzegów Bobru, gdzie nogi mogły wreszcie odpocząć po raz kolejny musieliśmy się wspinać tym razem na Górę Kapliczną. Tym razem pocieszałem sam siebie i Sławka też, że to już naprawdę ostanie podejście tego dnia. Sapiąc niemiłosiernie minęliśmy Cesarski Dąb o naprawdę imponujących wymiarach. Przyśpieszając tempo niczym biegacze na ostatniej prostej minęliśmy miejsce zwane Parnasem z ruinami świątyni Apollina a następnie punkt widokowy zwany Trafalgarem, skąd rozpościerał się piękny widok na Jelenią Górę i przeciwległe zalesione wzgórza. Każdy taki widok dla konesera jest powodem do wzdychań i zachwytów nad pięknem polskich zakątków. Po kilkunastu westchnieniach będących dla nas alibi do złapania oddechu ruszyliśmy dalej. Idąc pomostami uczepionymi na skarpach wzniesienia i dysząc ze zmęczenia nagle ……… za zakrętem ujrzeliśmy kres naszych mąk. Perła Zachodu zaprezentowała się nam w pełnej krasie. A że były poprawiny po wczorajszym weselu, to było i głośno i wesoło i naprawdę fajnie. Warunki więcej niż zadowalające i przemiła obsługa szybko pozwoliły otrząsnąć się z trudów długiego marszu a i widoki były fantastyczne. Tam po prostu nie można nie być. Zapisałem w swojej pamięci, że tu trzeba przyjechać na inny wyjazd – stacjonarny i nadszedł moment codziennej wieczornej rozrywki. To czas by przy chłodnej z naciskiem na chłodnej a nie zimnej piance pomyśleć, czego dokonaliśmy dzisiaj i co czeka nas jutro…
DZIEŃ CZWARTY (16-08-2016)
Tak to już jakoś działa, że na rajdach i wypadach takich jak ten nie czekamy, aż obudzi nas budzik w telefonie a budzimy się wcześniej. Tak było też i tym razem i szybko zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Po obowiązkowej toalecie dającej dodatkową rześkość udaliśmy się na śniadanie. Czekało już na nas na sali, gdzie wczoraj były poprawiny i powiem szczerze było to chyba najlepiej zainwestowane 10 zł. Za taką bowiem dopłatą otrzymaliśmy prawdziwie królewskie danie składające się z wędlin własnej roboty, ciepłych chrupiących bułeczek, herbaty i dzbanka mrożonego soku pomarańczowego, serów białego i żółtego, dżemu, ogórka i pomidora ze szczypiorkiem i cebulką i cieplutką jajecznicą. Po śniadaniu zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową nad sztucznym zbiornikiem na Bobrze pięknie omiatanym promieniami wschodzącego słońca, przebijającego się nieśmiało przez prześwity między drzewami porastającymi po obu stronach zbiornika dość wysokie wzgórza. Odrobina szaleństwa ogarnęła nas na wieży widokowej schroniska, gdzie naprzemiennie odtańczyliśmy dziki taniec radości. Wiedząc, że nie można zbyt długo folgować swoim chęciom (tak rano nazywaliśmy słodkie lenistwo) ruszyliśmy w drogę. Tym razem szliśmy brzegiem Bobru w górę rzeki omijając strome podejście pod wzgórze, na którym wczoraj zostawialiśmy ostatnie poty. Były miejsca, gdzie wierzcie lub nie, ale miałem nieprzepartą chęć zrzucenia ubrania i wykąpania się w kryształowo czystej i niezbyt wartkiej wodzie. I tylko świadomość upływającego czasu powstrzymała mnie od tego. Byłaby to zapewne kolejna godzina na trasie. Pewnie byłoby co wspominać, pewnie byłyby fajne zdjęcia, ale pod warunkiem, że tej godziny nie zabrakłoby nam pod koniec dnia. A dotychczasowe doświadczenia wskazywały, że trasa o długości planowanej 20 kilometrów potrafiła się wydłużyć do 25 albo i więcej. Zwłaszcza na początku dnia trzeba było przewidywać nieprzewidywalne, żeby potem nie żałować cennego czasu. Więc nie wykąpaliśmy się, tylko weszliśmy po raz wtóry na Wzgórze Krzywoustego, by tym razem zaliczyć wieżę widokową. Stamtąd pokazałem Sławkowi, gdzie idziemy. Widniejące w oddali dwie bliźniacze góry wyglądające jak dwie piersi młodej kobiety (a może tylko mnie to się tak skojarzyło?) to Sokolik Duży i Krzyżna Góra. Może porównanie było seksistowkie, ale faktem jest, że po takim określeniu Sławek bezbłędnie wskazał jedno i tylko jedno miejsce i to było to. Gdzieś tam był cel naszej dzisiejszej wyprawy. Oddzielało nas tak zwane nieznane. Przez miasto szliśmy, jak przeciąg. Forsowałem w naszej grupie przekonanie, że rano, kiedy grupa jest jeszcze wypoczęta należy pedałować, ile fabryka dała i muszę przyznać, że żaden z członków grupy biorących udział w tym projekcie nie zaprotestował. Tak więc przez miasto przebiegliśmy, jak byśmy byli bez plecaków. Potem weszliśmy na bardzo fajną górkę w ogrodach Paulinum. Mieliśmy obejść ten obiekt wypoczynkowy, ale jak zwykle dróżka wyprowadziła nas wprost na niego. Piękne miejsce w odosobnieniu, niby w mieście a jednak z dala od wielkomiejskiej ciszy. Jak się okazało, to problemem było wyjście na drogę, która była niecałe 100 metrów od nas, ale to było 100 metrów chaszczy. Idąc trawersami, to w lewo, to w prawo, w końcu nam się to udało, by na jeżynach nie pozostawić resztek naszego ubrania. Przejście przez asfaltówkę to była formalność. Po raz kolejny okazało się, że kolejny odcinek, to rzadko uczęszczany odcinek i potrzeba było metody prób i błędów, by wyjść na właściwą trasę. Kolejnym etapem była Góra Zamkowa. Nazwa myląca, bo nawet ruin żadnych nie uświadczyliśmy nie mówiąc o żadnym zamku, ale końcówka podejścia to był hardcor. Więc stały punkt programu, odpoczynek połączony z kilkoma łykami izotoników i sesją zdjęciową i podziwianiem Jeleniej Góry, której z tej strony jeszcze nie widzieliśmy. Żeby nie robić kółka (bo tak nas prowadziła trasa pod górę) zaproponowałem szybkie zejście w dół. Błąd!!! Było za szybkie i nieprzemyślane w związku z czym za nisko zeszliśmy, drogę ze szlakiem minęliśmy no i zaczęło się podchodzenie pod stromą górę pomiędzy krzakami jeżyn i pokrzyw. Co mieliśmy zaoszczędzić tośmy stracili ale na właściwą drogę dotarliśmy. Droga do Łomnicy Dolnej to pestka. Wiodła żwirówką biegnącą przez lasy i pola. Okolica zrobiła się prawie nizinna, gdzieś w oddali tylko rysowały się najwyższe szczyty. Tylko te kobiece piersi nie za bardzo chciały się przybliżać. A Łomnica miała być tuż tuż a my szliśmy i szliśmy i tylko pola i pola i nie było jej w ogóle widać. Będę się powtarzał, ale pierwsze wysiadały nam ramiona. Nie jestem anatomem, to dokładnie nie wiem co to jest, ale coś, co nazwałem okleiną obojczyka bardzo nam spuchło czy nabrzmiało i dodatkowo bolało. A bolało tak, że wczoraj w Perle Zachodu nie mogłem szklanki piwa do ust podnieść. Doszliśmy wreszcie do Łomnicy Dolnej i tutaj zrobiliśmy sobie przerwę jak himalaiści przed ostatnim startem na szczyt. Wiedząc, że raczej nie będzie po drodze sklepów, zrobiliśmy zakupy w sklepiku, a że plecaki już nic pomieścić nie chciały, to grane były reklamówki w rękach. Nie polepszało to komfortu naszych ramion. Siedząc na przystanku autobusowym jednomyślnie podjęliśmy decyzję o…..
Zgadnijcie o czym…? Mieliśmy iść do Karpnik, ale przekora przez duże „P” kazała nam DOŁOŻYĆ TROSZKĘ DROGI. Czyli poszliśmy sobie do Wojanowa, gdzie znajduje się prześliczny klasycystyczny zamek przebudowany na modłę neogotyku. Po jednej stronie drogi znajdują się rozległe stajnie pałacowe a po prawej sam pałac usytuowany w parku. Naprawdę warto go odwiedzić i zwiedzić a może i przenocować???
Choć pewnie nie tania ale może być to świetna baza wypadowa w Rudawy Janowickie. W Wojanowie jest również piękny kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny z płytami nagrobnymi miejscowych książąt, hrabiów i być może jeszcze kogoś, bo troszkę zatarte te wizerunki były. Vis-a-vis kościoła znajdują się resztki cmentarza ofiar I-ej wojny światowej. W ogródku posesji zostały już chyba tylko dwa nagrobki.
Szliśmy dalej a pogoda zachęcała nas do przyśpieszenia naszych kroków. Zrobiło się pochmurno i wietrznie a nawet chłodno. Po drodze natknęliśmy się na jeszcze jeden zamek tym razem zbudowany w starszym stylu architektonicznym, bardziej zamek niż pałac. To zamek Bobrów będący dopiero w remoncie. Jak większość tutejszych ziem, dóbr, zamków i pałaców należał do rodziny Schaffgotschów. Omijając go ruszyliśmy w stronę Karpnik. Poganiać nas zaczęły również gzy końskie, muchy i komary skuszone naszą przesyconą słodyczą, męską krwią. Oj jak ciężko było się odganiać kijkami od tych potworów!!!
Dopiero potem okazało się, jak one nas pokąsały… I to w mało spodziewanych miejscach, gdzieś przez skarpety albo na plecach przy ramionach plecaka. A bąble to były na kilka centymetrów czerwieni i twarde jakby czymś wypchane od środka. Doszliśmy wreszcie do Karpnik, a że kiedyś tu już byliśmy, to droga była nam znana.
Nawet kiedyś wydawała nam się dłuższa??? A że wiodła asfaltem, to mimo, ze wypluci i z zalet wszelkich wyzuci, obolali od plecaków ucisku podkręciliśmy tempo do marszowego szybkiego i w takim to tempie prawie z rozbiegu chcieliśmy podejść do schroniska „Szwajcarka”. Pary starczyło nam na 100, może 300 metrów podejścia. Tego pod górę prawdziwą a nie asfaltówką. Żeby nie zostać, jako martwe przykłady przemaszerowania się z wysiłku musieliśmy zwolnić. Ha!!! Musieliśmy się zatrzymać. Tej końcówki z kolei za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, jak to długo trwało, jaka droga, nic, absolutnie. Może dlatego, że wtedy akurat schodziliśmy. Teraz niby wchodziliśmy a tak naprawdę schodziliśmy. Ze zmęczenia oczywiście. I kiedy już znikąd nadziei nie było, znienacka zza zakrętu pokazała się polana a niej schronisko. Doszliśmy…!!!
Jak najszybciej się dało zrzuciliśmy plecki, pobraliśmy klucz od pokoju, buty precz i oddech można było złapać pełną piersią. A potem ogarnęło nas zdumienie, ba nawet rozpacz czarna. Bo w pokoju nie było pościeli (okej, było pisane na stronie schroniska), ale nie było też ani jednego gniazdka. A prąd nam się obu kończył w komórkach. Kupiony naprędce power bank podciągnął baterię w telefonie tylko o 10%. Trzeba było oddać telefon w ręce obsługi bufetu w schronisku, by mieć prąd na jutro. Zimno, bo ogrzewanie niewłączone, o jednej żarówce dającej tyle światła, żebyśmy się widzieli ze Sławkiem, ale na pewno nie żeby dało się cośkolwiek przeczytać. Sytuację uratowały naprawdę ciepłe koce, a że były po dwa na łóżko, to mieliśmy ich do dyspozycji aż sześć. No i kolejne uroki schroniska. Obok był pokój 17-sto łóżkowy. Na polanie paliło się ognisko. Jeszcze po północy z tego pokoju i do tego pokoju ktoś wchodził lub wychodził a drzwi i schody skrzypiały jak nie wiem co. Ja wiem, obóz wspinaczkowy młodzieży szkolnej i harcerskiej, ale po ciszy absolutnej w poprzednich noclegowniach przeszkadzało nam to. Rano za to kolejka do łazienki. Niechby jeszcze kuchnia nie dopisała, to dramat byłby gotowy. Na szczęście i bigos i flaki nie zawiodły nas, choć flaki były ze słoika. Ale bigos paluszki lizać. Zatem ja postanowiłem się nie myć w chlewie, jaki pozostawili użytkownicy przed nami. Chlewie, bo zlew zatykała niespłukana pasta do zębów, a Sławek 20 minut jechał na mopie jak młody, żeby po kostki w błocie nie stąpać. Tym większe marzenie było, żeby się wykąpać w cywilizowanych warunkach. Tak oto zakończyliśmy dzień czwarty wyprawy i noc czwartą i szykowaliśmy się do drogi…
DZIEŃ PIĄTY (17-08-2016)
Wstał piąty poranek, śniadanie już było zjedzone – a jakże bigos i flaczki popite gorącą herbatą. Czekaliśmy jeszcze aż podładują nam się telefony, bo już nauczyliśmy się, że to jest podstawa w takich wyprawach. Po raz kolejny też okazało się, że Sławek czekał już plecakiem na ramionach a ja jakoś nie mogłem się zebrać. Przyznać tutaj muszę i zrobię to pierwszy i ostatni raz, że do szału mnie doprowadzał noszony przeze mnie śpiwór. Nie mieścił się w plecaku, więc przywiązywaliśmy go na zewnątrz. Specjalnie napisałem przywiązywaliśmy, bo tak złośliwej rzeczy martwej to jeszcze nie widziałem. Albo się bujał i pukał przy każdym kroku w nogi albo uwierał w karczycho zmuszając do nienaturalnego wygięcia szyi a najczęściej przechylał się na bok i czasami miałem wrażenie, że on mnie nawet chce wyprzedzić. Ciężko się z tym szło, oj ciężko. Nie wiem ile razy Sławek mi go centrował, a ta cholera i tak wisiała tam gdzie chciała i dyndała wyprowadzając mnie z równowagi zarówno psychicznej jak i fizycznej. Więc praktycznie każdy dzień zaczynał się tak samo. Przywiązywałem ten zbędny jak się okazało ekwipunek najmocniej jak się dało, ale po zarzuceniu nielekkiego przecież plecaka na plecy już miałem go tam, gdzie nie chciałem, żeby był. I stały punkt programu: – Sławku, pomożesz? Sławek pomagał. Zawsze. Inni członkowie grupy jakoś z pomocą się nie rwali. Więc i tym razem Sławek pomógł i mogliśmy ruszać. Na początku z górki. Taki to już przywilej nocujących na górze, że na początku jest z górki. Szybko doszliśmy do Janowic Wielkich, gdzie zrzuciliśmy polary, bo rano było chłodno a podczas drogi szybko się zagrzaliśmy. Z Janowic, które są fajną maleńką mieściną, jakich wiele można spotkać omijając znane kurorty wyszliśmy na drogę i śmiało kierowaliśmy się w kierunku niewysokich Gór Ołowianych. Na podejściu pod te góry z daleka był widoczny piękny, lśniący w słońcu budynek. Zastanawialiśmy się, co to może być i wreszcie okazało się, że to ośrodek zdrowia. No to trzeba być naprawdę zdrowym, żeby się tam leczyć, bo my dostaliśmy zadyszki. Krótki postój na złapanie oddechu i poszliśmy dalej. Czy ja napisałem parę zdań wcześniej, że Góry Ołowiane są niewysokie? W liczbach bezwzględnych może i tak. Ale zaraz potem dostaliśmy taki wycisk, że nam się odechciało cokolwiek. Widać w każdym miejscu można znaleźć takie, które wyssie wszystkie chęci z człowieka. Podejście wydawało się nie mieć końca, ale udało się. Weszliśmy na samą górę i ominęliśmy szczyt Różanka, gdzie kiedyś było schronisko i wieża widokowa, z której widok na Sudety i okolice Humboldt zaliczył do najpiękniejszych w świecie. Teraz tam nie ma schroniska, bo rozgrabili je i spalili Rosjanie po wyzwoleniu tych ziem a sama Różanka pozarastała drzewami i widoki już nie są tak imponujące. Od tego miejsca szło się bardzo wygodnie, bo prawie płasko. Poprzez Ołowianą doszliśmy do Turzca, u którego podnóża znajdują się źródliska Kaczawy. Nawet pogoda dostosowała się do nazwy tych gór. Chmury jakie się zgromadziły nad naszymi głowami groziły niezłą ulewą, ale pogroziły, pogroziły i na tym się skończyło. Zejście z tych gór wcale nie było łatwiejsze od wejścia. Droga nie dość, że stroma to jeszcze zawalona resztkami świeżo ściętych drzew i gałęzi. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu patrząc z trwogą na otaczające nas stromizny. Nawet Sławek podjął próbę wejścia po niej na górę, ale wspólnie doszliśmy do wniosku, że to jest bez sensu. O ile wejście jeszcze byłoby możliwe – chociaż z wielkimi problemami – to zejście groziło naprawdę nieszczęściem. A ani nie chcieliśmy wchodzić bez plecaków ani wdrapywać się na czworakach pod górę, ani tym bardziej ryzykować jakimś stłuczeniem czy skręceniem kostki. Stromizny te groziły być może nawet złamaniami kończyn. Zrezygnowaliśmy w związku z tym z tego wątpliwego popisu odwagi a może głupoty. Bardzo stromym zejściem doszliśmy do Ciechanowic. Dalsza trasa wiodła łąkami, z których rozpościerał się piękny widok na okolice, gdzie już byliśmy i które mijaliśmy i do których szliśmy. Doszliśmy do Wieściszowic, skąd można by było dojść do kolorowych jeziorek. Purpurowe i Błękitne są przepiękne i warte zobaczenia. Purpurowe wygląda jak z Gwiezdnych Wojen a Błękitne zapiera dech w piersiach swoją przezroczystością. Ale ponieważ tam nie poszliśmy, to nie będę się rozwodził nad ich urokiem. Minęliśmy bokiem te jeziorka i doszliśmy do Raszowa. I choć na zdjęciach robiłem dobrą minę, to byłem porządnie zmęczony. W palących promieniach słońca szliśmy polami do Pisarzowic. Prądu zaczęło brakować w telefonie więc na końcówce tak przyspieszyłem, że Sławek nie mógł za mną nadążyć. Nagrodą za wysiłek był nocleg w Gościńcu Rudawskim. Bardzo ekskluzywnie, czysto i cicho. Przemiła obsługa, smaczne jedzenie a wszystko w dostępnej cenie. I nawet w gratisie przemiła Pani zrobiła nam pranie, które przez noc wyschło a pachniało cudownie. Nawet łoże małżeńskie mieliśmy, bo przy rezerwacji nie powiedziałem, że Sławek nie jest kobietą. Ale szybko to zostało naprawione i Sławek otrzymał osobne i bardzo wygodne łóżko. Czuliśmy się szczęśliwi, bo wszystko wskazywało na to, że wypad będzie zrealizowany zgodnie z planami i że po prostu nam się uda.
DZIEŃ SZÓSTY (18-08-2016)
Wstaliśmy wyspani, wypoczęci, szczęśliwi. Kolejny słoneczny dzień wprawiał nas w znakomity nastrój. Aż żal było opuszczać ten przyjazny zakątek, którego polecamy wszystkim zainteresowanym wypoczynkiem w tych okolicach. Lecz nas gnała przed siebie przygoda a najbliżej była Kamienna Góra. Początek marszu był nudnawy, bo szliśmy poboczem asfaltowej drogi, ale cóż i takie odcinki się zdarzają. Minęliśmy filię obozu koncentracyjnego w Gross Rosen i weszliśmy do miasta. Piękne jest to miasto i gwarantuje wiele niespodzianek dla turystów. Podziemne sztolnie Arado czy Góra Kościelna z wystawą broni z lat wojny i wczesnych powojennych to tylko nieliczne atrakcje. My przeszliśmy przez tę Górę sprawnie, chociaż nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności wykonania sesji przy niektórych egzemplarzach uzbrojenia. I kiedy już myśleliśmy, że kolejny dzień będzie łatwy (hihihi, humor nas nie opuszczał) i przyjemny – zaczęły się schody. Najpierw nie wiedzieć czemu żółty szlak nam się rozdwoił i nie bardzo było wiadomo, w którą odnogę skręcić. Najpierw skręciliśmy tak jak znaki na betonowym słupku kazały, ale było stromo pod górę i nie za bardzo mi się chciało. No to zeszliśmy – też z pewnymi trudnościami- bo zboże było ścięte i każdy krok na takiej stromiźnie wyłożonej słomą groził jazdą w dół bez trzymanki. Wróciliśmy do rozwidlenia i poszliśmy łatwiejszym, bo płaskim odcinkiem. Na nieszczęście doszliśmy do miejsca, którego nie ma chyba na żadnej mapie. Może poza mapą Polski, ale nie o takiej mapie myślałem. A że nieszczęścia chodzą parami, to niedługo skończył się szlak malowany, dosłownie nigdzie, bo w polu. Potem skończyła się droga a zaczęło się ściernisko. Nie wiedzieliśmy co zrobić. Wracać? Troszkę daleko i już nam się nie chciało. Iść do przodu? Ale gdzie? Demokratycznie, bo przy jednym głosie sprzeciwu udaliśmy się przed siebie. Po lewej mieliśmy zalesioną górę, pod którą nam się nie chciało podchodzić przy rozwidleniu szlaków. Przed nami i na prawo lekko pochyłe pola były właśnie koszone przez maszyny rolnicze. Wokół unosił się pył jak to podczas żniw. Trzeba było opuścić okulary i zasłonić dokładnie nos i usta. Dobrze, że orientacja w terenie – sam już nie wiem czy wrodzona czy wyuczona – pozwoliła na utrzymanie właściwego kierunku marszu. Ale co to był za marsz!!! Szukaliśmy jakiejś drogi do lasu na górze. Nie było żadnej. Ściernisko nie ułatwiało chodzenia, zwłaszcza, że jakby na złość było skoszone przeciwnie do kierunku naszego marszu. Słońce przypiekało, wszelkie fruwające tałatajstwo już wyczuło nasze słodkie ciała a my nadal nie mogliśmy znaleźć drogi. Pojąłem decyzję, by podejść pod skraj lasu i iść dalej skrajem, aż się jakaś droga znajdzie. Podejście strome a my już zmęczeni i zwątpienie zaczęło nadkruszać naszą niezłomność. Do tego doszliśmy do miejsca, gdzie już nie było ścierniska tylko pokrywy i osty i inne rośliny do pach prawie i nadal żadnej dróżki. Każdy krok był krokiem po nieznanym i wymagał wiele wysiłku i uwagi. Nie wiem, czy ktoś poza nami bez próby buntu lub zawrócenia, bez jednego jęknięcia by się tak poświęcił. Miałem szczere obawy czy w grupie większej niż nasza istniałaby taka jednomyślność. Czasami czuliśmy się jak odkrywcy nieznanych ziem, stąpający po nieodkrytych obszarach, niedotkniętych ludzką stopą. Umorusani, podrapani, spoceni i zmęczeni wyszliśmy wreszcie na jakąś drogę w lesie. To była jak się okazało później ta droga, którą byśmy szli, gdybyśmy nie poszli na łatwiznę na rozwidleniu szlaków. Ale właśnie takie momenty poddają najtrudniejszym egzaminom wędrowców i mam przekonanie, że my ten egzamin zdaliśmy na piątkę. A miejsce, które nam tyle przysporzyło kłopotów, to góra o nazwie Długosz z największą wyniosłością 680 m n.p.m. Z tej to góry łagodnym zejściem doszliśmy do Betlejem a potem bez trudu do Krzeszowa. Rynek tego miasta wzbudził w nas takie poczucie piękna, że usiedliśmy pod wierzbą i osłonięci przed wzrokiem potencjalnych wścibskich przechodniów schładzaliśmy się regionalnym piwem. Cisza i spokój wokół i nieprzeparte poczucie czystości dawało niesamowity relaks dla naszych ciał i oczu i umysłów. Pogoda była wymarzona, z bezchmurnego nieba lał się żar a my udaliśmy się do opactwa cystersów, kiedyś największego i najbogatszego na całym dolnym śląsku. Tego się nie da opisać, jak w blasku słońca prezentował się odnowiony kościół. We wnętrzu nie można fotografować więc wszystkich odsyłam do albumów lub Wikipedii a najlepiej jest po prostu przyjechać i zobaczyć to na własne oczy. Na zewnątrz liczba rzeźb i ich wykonanie przypominające rzeźby z Placu Świętego Piotra w Rzymie, te wszystkie ozdobniki i ozdobniczki na ozdobnikach, po prostu barok w całej swojej krasie. Mając jeszcze sporo do przejścia (oj nie wiedzieliśmy jak sporo…) nie kontemplowaliśmy tego piękna zbyt długo i szliśmy drogą asfaltową do Krzeszówka. Jakaż odmiana nastąpiła. Kościół pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca chylił się ku upadkowi. Nastąpił moment, że wyłączyliśmy wszelkie nasze wewnętrzne odbiorniki a całą energię przełączyliśmy na miarowe stawianie kroków. Według wyliczeń zza biurka zbliżać się powinniśmy kilometrażowo do końca tego etapu, ale mapa i rzeczywistość mówiły, że dopiero co minęliśmy jego połowę. To zdanie trzeba by podkreślić wężykiem i mieć na uwadze przy kolejnych wypadach. Widzieliśmy już przed sobą niewielkie wzniesienia zwane Gorzeszowskimi Skałkami wśród których znajduje się Rezerwat Głazy. Więc po raz kolejny ruszyliśmy pod górę, pozwiedzaliśmy bardzo malownicze skałki i przepaście rozdzielające poszczególne głazy i czas było się zbierać. Od tego momentu przypominaliśmy karawanę na pustyni. Szliśmy praktycznie noga za nogą. Już dawno przekroczyliśmy moment, kiedy byliśmy pełni werwy, teraz już tylko chęć dotarcia do wyznaczonej mety i zrzucenia plecaków pchała nas do przodu. Duma mnie rozpierała w pewnym momencie. Doszliśmy już do Chełmska Śląskiego i jak to w mieście bywa, najlepiej zapytać miejscowych, gdzie jest taki a taki adres. I pierwszy z zapytanych mężczyzn po kilku minutach tłumaczenia rzucił propozycję: „Ja Panów podwiozę, to będzie najlepiej.” Nie wiem czy taka jest gościnność tutejszych ludzi, czy tak źle wyglądaliśmy, ale grupa podniosła krzyk: Nieeee!!! My musimy tam dojść na nogach….!!! Grzecznie podziękowaliśmy za propozycję, doszliśmy do rynku i tam zrobiliśmy zakupy na wieczór. Oczywiście regionalne wyroby stałe i w płynie. Złość okrutna nas wzięła, bo oczywiście według prawa Murphego, tam gdzie szliśmy, to tam było na samym końcu miasteczka, 2-3 kilometry pod górę w lesie. Tego nam było trzeba. Po drodze jeszcze piękne chaty widzieliśmy – tzw. domy tkaczy. Stare, dobrze zachowane i zabytkowe. Dociągnęliśmy się w końcu do Rezydencji Zadrna i byliśmy naprawdę mile zaskoczeni, bo czytałem nieprzychylne opinie o tym ośrodku. Chyba były to stare dzieje, bo teraz nie mieliśmy żadnych uwag do ośrodka a śniadanie ponownie nas mile zaskoczyło. Pełen wybór serów, wędlin, parówki, jajecznica, gorąca kawa i herbata w dowolnej ilości. Szczerze polecam. Buty jak zwykle schły za oknem a my ponownie lizaliśmy nasze rany mówiąc poetycznie…..do końca tego marszobiegu było coraz bliżej…. Czy coś nas jeszcze zaskoczy?
DZIEŃ SIÓDMY (19-08-2016)
Nie wiedzieć kiedy i wstał już siódmy poranek naszej wyprawy. Słońce nadal nam sprzyjało, więc po pysznym śniadaniu i pobudzeniu się dwoma filiżankami małej czarnej ruszyliśmy w drogę. Ta wiodła asfaltem pod górę. Po prawej stronie mieliśmy stromą, zalesioną górę, po grzbiecie której biegła granica czesko-polska a po lewej przepiękny widok na Chełmsko Śląskie i całą kotlinę, którą przeszliśmy wczoraj a może i przedwczoraj? Pełni werwy wspięliśmy się na Przełęcz Strażnicze Naroże, skąd droga powiodła nas do Łącznej i dalej do Różanej. Kierując się na Mieroszów zauważyliśmy po lewej stronie na wzgórzu pławiącym się w blaskach słońca wysoką jak na polskie warunki drewnianą wieżę. Najpierw myśleliśmy, że to może myśliwska ambona, bo przed chwilą drogę przebiegła nam młoda sarna, ale dość szybko okazało się, że to punkt widokowy. Nie zastanawialiśmy ani chwilę i ruszyliśmy pod górę. To, co żeśmy ujrzeli z góry, to było coś pięknego. Widok na Mieroszów, na wzgórza, na których byliśmy niedawno a w oddali widać było Lesistą Wielką (kolejny nasz punkt pośredni), Wałbrzych a na południu zarys gór, wśród których znajduje się skalne miasto w czeskim Ardspachu. Po krótkim odpoczynku weszliśmy do Mieroszowa a następnie ruszyliśmy pod górę w kierunku Lesistej Wielkiej. To kolejna górka, która dała nam wycisk. Słońce wciąż paliło z góry, plecaki wcale nie były lżejsze niż na początku. Dobrze, że my już byliśmy zahartowani i ramiona mieliśmy niczym dwóch Herkulesów. Po drodze mijaliśmy liczne ogródki działkowe, gdzie rosły śliwy, grusze i jabłonie. Częstowaliśmy się tymi owocami, które były w zasięgu naszych rąk. Dodatkowo były jeżyny i maliny bardzo dojrzałe i duże w porównaniu do tych leśnych. Oj ciężkie to było podejście, dwa czy trzy razy gubiliśmy szlak, ale na szczęście mając elektroniczną wersję mapy potrafiliśmy wrócić na właściwą trasę. Musieliśmy nawet wracać i szukać oznakowania ale się udało. A jakie piękne widoki rozpościerały się z tego miejsca….? Kolejne miejsce, gdzie po prostu trzeba być. Na szczycie Lesistej Wielkiej Sławek podjął się roli grzybiarza i po 20 minutach kręcenia się po pobliskich krzakach uzbierał całkiem sporą liczbę podgrzybków i prawdziwków. Gdyby można tutaj było przyjechać na grzyby a nie być jak my w trasie to urobek mógłby być naprawdę imponujący. Skoro już tutaj weszliśmy, to musieliśmy i zejść. A zejście ponownie nie było łatwe. To znaczy bywało gorzej ale droga mimo, że wygodna to jednak stromo biegła w dół i musieliśmy na ciągłym hamulcu schodzić. Inne partie mięśni wtedy pracują i na dłuższą metę nogi szybko się męczą. Ponownie schodząc mijaliśmy po prawej i lewej stronie strome zalesione wzgórza. Doszliśmy do asfaltówki i czekał nas ostatni etap dzisiejszej wyprawy. Kierunek Sokołowsko. Oczywiście szliśmy i szliśmy a to Sokołowsko jakby nie chciało się przybliżyć. Otuchę w nasze serca wlewał widok autobusów miejskich z Wałbrzycha. Czyli jesteśmy już niedaleko. To już następnego dnia jak nic się nie wydarzy niespodziewanego. Sokołowsko to mała mieścina – wieś nawet patrząc administracyjnie – gdzie czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Nic tutaj się nie dzieje, ludzie po prostu żyją. Kto ma gdzie, to ucieka, zostali tylko Ci co mieli gdzie i starsi. Na wejściu do miasta pięknie eksponuje się dom spokojnej starości, potem przepiękne ruiny najstarszego w świecie sanatorium dla gruźlików. Ponoć podpalił to strażak piroman i od tamtej pory budynek choć masywny jak zamek popadał w ruinę. Doszliśmy wreszcie do Ośrodka Szkolno-Rekreacyjnego Radosno, gdzie mogliśmy odpocząć. Przemiłe małżeństwo będące właścicielami ośrodka dbało i o strawę dla ciała i dla ducha opowiadając o historii tych ziem i czasach obecnych a także o możliwościach turystycznych. W miłym towarzystwie spędziliśmy czas do zmierzchu i udaliśmy się na spoczynek. Pokoik nasz był malutki ale tylko tego nam było trzeba. No i oczywiście łazienki z prysznicem. Jutro nasz ostatni etap….
DZIEŃ ÓSMY (20-08-2016)
Ósmy dzień podobnie do poprzednich zapowiadał się pogodnie. Zaczęło się niefajnie, bo pomyliliśmy kierunki i szliśmy dokładnie w przeciwną stronę niż planowaliśmy. Ale tak to bywa, jak się straci czujność podczas rozmów towarzyskich. Dziwnie patrzyli na nas ludzie, jak najpierw szliśmy w jedną stronę, po kwadransie szliśmy z powrotem. Ale wróciliśmy na właściwe tory i zaczęło się podejście pod schronisko PTTK Andrzejówka. Nie było to zbyt trudne podejście, ale jednak pod górę i dosyć długi odcinek a tempo mieliśmy szybkie i takie chcieliśmy utrzymać. Więc i zadyszka lekka nas złapała. Z lewej było stromo i wysoko, z prawej było podobnie a my szliśmy dołem ciesząc się, że nie musimy się tam wspinać. W jakimże byliśmy błędzie… Droga wydawała się nie mieć końca, ale niespodzianie naszym oczom ukazało się schronisko. Tu zrobiliśmy przerwę, zjedliśmy pyszne naleśniki a ja poprawiłem bigosem i popiłem regionalnym trunkiem.
Mieliśmy iść do Rybnicy Leśnej, ale Sławkowi zamarzyła się eskapada na Bukowiec. Nie pozostało mi nic, jak tylko poprowadzić naszą grupę szlakiem na Bukowiec. No więc weszliśmy na tę górę, na którą wejść nie chcieliśmy, jak byliśmy na dole. Na szczęście droga szła trawersem, bo w tym miejscu to chyba nie z kijkami, ale z czekanem należałoby się wspinać. No i raczej bez plecaków takich jak nasze. Stromo było a dróżka wąziutka, że hoho… naprawdę trzeba było uważać, żeby nieopatrzny krok nie spowodował niekontrolowanego zjazdu w dół. Potem wyszliśmy na jakąś szutrówkę i było już bardzo fajnie. Było tak fajnie, że nie zauważyliśmy, że nie w tą stronę idziemy. Spostrzegłszy naszą omyłkę szybko zawróciliśmy. Idąc w kierunku, gdzie prowadził szlak zauważyliśmy jakby przecinkę wiodącą wprost pod górę. Tu nastąpił dylemat, czy iść naokoło, czy też spróbować na skróty ową przecinką. A że wyzwania nie były nam obce, podjęliśmy decyzję, że idziemy stromo pod górę. Aleśmy sobie zafundowali podejście. Już po kilkunastu krokach nie mogliśmy złapać oddechu a nie było nie tylko gdzie przysiąść ale nawet przystanąć, takie były skosy i krzaczory. Podejście zdawało się nie mieć końca. Każdy przystanek i rzut oka wstecz uwidaczniał nam po jakiej stromiźnie odważyliśmy się podchodzić. Oczywiście daliśmy radę, ale siły opuściły nas zupełnie. Byliśmy już prawie na szczycie Bukowca. Doszliśmy do ogrodzenia, które zabroniło nam dalszego marszu w obranym kierunku. Był to prywatny teren kopalni melafiru – bardzo popularnej w tych stronach kopaliny z rodzaju bazaltu – służącego do budowy dróg i linii kolejowych jako tłuczeń. I to był najfajniejszy chyba moment tego dnia, bo się szło po płaskim. Niestety, nic co fajne nie trwa wiecznie a nawet nie trwa długo. Okazało się bowiem, że na zejściu z Bukowca do Unisławia Śląskiego szlak na mapie sobie a szlak na drzewach sobie. My kierowaliśmy się oznakowaniem na drzewach, które miało wygląd świeżo malowanego. Droga może i oznakowana ale masakryczna. Najpierw chaszcze nieprzechodzone. Potem doszliśmy do skraju góry i mimo że górka miała być niewysoka, to przestrzeń ogromna pod nami się otworzyła. Chyba tylko szczęście i drzewa pozwoliły nam nie zjechać albo nie stoczyć się na dół. Zejście było czystą ziemią, przesuszoną na miał przez Słońce. Żadnych korzeni, trawy nic po prostu poza osypującą się ziemią. A na niej my z naszymi 20-kilowymi plecakami. Tak żeśmy szybko szli, że szlak wyliczony na 40 minut zrobiliśmy w półtorej godziny. A potem ponownie zgubiliśmy szlak i szliśmy polami kierując się widocznymi w oddali wieżami kościoła i słupami wysokiego napięcia. Pola były poogradzane elektrycznymi pastuchami i męczyliśmy się, żeby to obejść. Mnie bolały już plecy, Sławkowi spuchła kostka a to nie był koniec naszej mordęgi. Gdybyśmy naprostowali nasz szlak, który de facto na mapie był opisany jako „brak drogi”, to byśmy trochę skrócili naszą wyprawę, a tak to już tradycyjnie dołożyliśmy kilometrów. A jeszcze nas z naprzeciwka straszył Stożek Wielki (w tym momencie cieszyliśmy się, że nie musimy się na niego wspinać.). W Unisławiu nawilżyliśmy nasze organizmy i podjęliśmy decyzję, że chyba dla własnego dobra do Wałbrzycha pójdziemy poboczem asfaltowej drogi a nie przez górę Gliniczek. Co prawda tak byłoby bliżej ale my już nie mieliśmy wystarczających zapasów sił. Była to kolejna korekta tego szlaku, bo wcześniej jeszcze mieliśmy iść na Borową, Rozdroże pod Borową, Przełęcz pod Borową, Przełęcz Kozią, Przełęcz Szybką, Dolinę Szwajcarską i Niedźwiadki do Wałbrzycha. Nie wiem czy dalibyśmy radę, bo pewnie byśmy dali radę tylko o której byśmy przyszli do Wałbrzycha? Szliśmy tym asfaltem i poboczem i szliśmy i nawet już tablica Wałbrzych się pokazała, ale jak się potem okazało to ponad 7 kilometrów jeszcze samym Wałbrzychem szliśmy. Kosz-mar prawdziwy!!! Nic już nas nie cieszyło, a i sam Wałbrzych w niektórych miejscach bardzo biednie wyglądał i na podupadające miasto. Za to centrum i okolice Starówki są ładne ale nas już nic nie było w stanie zainteresować. No może z jednym wyjątkiem. Ja gnałem przed siebie w poszukiwaniu adresu, gdzie wałbrzyski oddział PTTK się znajdował, bo tam koniec naszej mordęgi miał być. Poszliśmy jak zwykle za daleko i wracać musieliśmy. Ale doszliśmy. Było coś koło godziny 17-ej…
HURRRRRRRRRAAAAAAA !!!!!! Jesteśmy….. Miśków nie wbiliśmy do książeczek GOT, bo już PTTK był zamknięty. Wystarczyło zatem już tylko dojść do kwatery, gdzie po raz ostatni zrzucić nam było dane plecaki i odsapnąć po raz ostatni przed drogą powrotną do domu.
Napisałem „tylko”? Nieprawda. Okazało się, że w centrum Wałbrzycha pomiędzy nami a miejscem spoczynku Natura postawiła jakaś Górę Parkową czy coś w tym rodzaju. Co to było za podejście…??? Finał godny całego rajdu. Ważne że daliśmy radę. Dzień zakończyliśmy „na Bodeuszka”, bo tym razem mogliśmy sobie na to pozwolić. Jutro będzie już inny dzień…
Bodeusz